Zamach na oficer Jenny cz. I
- No i proszę, kolejna przemowa wyborcza. To już trzecia, na którą się natykamy - powiedział z ironią w głosie Ash, gdy pewnego wrześniowego dnia przechadzaliśmy się oboje ulicami Alabastii.
Z uśmiechem spojrzałam w stronę, w którą kierował on swoje gromy. Okazało się, że ciskał je na wysokiego mężczyznę po czterdziestce właśnie przemawiającego do wielkiego tłumu ludzi, zachęcając go do głosowania na swą osobę. Gwoli wyjaśnienia muszę dodać, że Ash miał rację i był to już trzeci mężczyzna, który tego dnia w taki oto sposób próbował pozyskać sobie wyborców. Mój chłopak miał więc powód, aby ironizować tę sytuację, bo w końcu całe miasto było już ogarnięte manią wyborów.
- Czasami naprawdę zaczynam żałować, że w ogóle posłałem za kratki poprzedniego burmistrza - zażartował sobie mój chłopak.
Pikachu, który akurat przechadzał się obok nas, spojrzał na swojego trenera pytająco i zapiszczał:
- Pika-pika?
- Słusznie, Pikachu. Ja również nie bardzo rozumiem, dlaczego Ash tak mówi - zaśmiałam się delikatnie.
Co prawda nie do końca zrozumiałam, co Pikachu chciał powiedzieć, ale po sposobie, w jaki zapiszczał wywnioskowałam, że musiał on pytać o przyczyny zachowania swego trenera, które również we mnie budziły dość mocno zdziwienie.
Ash oczywiście szybko pospieszył nam z odpowiedzią:
- Nie rozumiesz? Odkąd burmistrz siedzi, to całe miasto szykuje się do wyborów na nowego przewodniczącego Alabastii w taki sposób, że można śmiało powiedzieć, iż żyje ono tylko tymi wyborami. Trzech niezwykle bogatych i wpływowych gości, dotychczas siedzących w miarę możliwości cicho oraz niespecjalnie mieszających się w sprawy Alabastii, nagle zaczęło popisywać się swoją miłością do tego miasta i obiecywać wszystkim złote góry, żeby tylko ludzie wybrali jednego z nich na burmistrza. Potem zaś, kiedy już zostaną wybrani, będą mieli wszystkich w nosie i tak się skończy nasza naiwność, która kazała nam na nich głosować.
- Ekhem, Ash... Mała poprawka. Ty i ja jesteśmy nieletni. Nie możemy głosować - poprawiłam mego chłopaka, uśmiechając się do niego niewinnie - Poza tym z naszej dwójki tylko ty jesteś mieszkańcem Alabastii i tylko ty mógłbyś na niego głosować.
- No tak, zapomniałem o tym - powiedział Ash i spojrzał na mnie z uśmiechem pełnym ironii - Ale coś ci powiem, Sereno. Nie głosowałbym na żadnego z tych kandydatów nawet wtedy, gdyby mi za to zapłacili. Więcej ci powiem, nie będę się nigdy poniżał i chodził na wybory.
- Niby dlaczego? - zdziwiłam się.
- Pika-pika? Pika-chu? - zapiszczał zdumiony Pikachu, przekrzywiając lekko swoją uroczą główkę i patrząc uważnie na Asha.
- Dlatego, że politykom chodzi tylko o władzę i pieniądze. Politycy to najwięksi egoiści na świecie, a w dodatku jeszcze więksi złodzieje niż ci, których zamyka za kratkami porucznik Jenny.
Znałam poglądy Asha na świat, w tym również na politykę i choć nie podzielałam zdania mego ukochanego we wszystkich sprawach, to jednak w tym wypadku musiałam się z nim zgodzić. Niestety, przeszłość wyraźnie pokazywała ludziom, do czego są zdolni politycy, gdy już sięgną po władzę. Ironią losu był tutaj fakt, że ludzie mimo to zawsze dają się nabrać na ich gadaninę, chodzą na wybory, głosują, aby potem, kiedy już polityk zostanie wybrany, ciskać w niego gromy tak samo, jak wcześniej ciskali je w jego poprzedników. A wszystko to robili w imię tzw. obywatelskiego poczucia obowiązku i złudzenia, iż może za nowego polityka będzie lepiej. Ash miał rację, chociaż osobiście uważam, że zdecydowanie odsądzanie wszystkich polityków od czci i wiary jest lekką przesadą z jego strony. Ale przecież każdy ma prawo mieć własne zdanie, przynajmniej póki co, bo nigdy nie wiadomo, jak to będzie za kilka lat i czy prawo nie zmieni się na gorsze. Aż strach pomyśleć co by było, gdyby tak nagle odebrać obywatelom prawo wolności słowa i myśli.
- Podsumowując zatem, Ash... Masz bardzo negatywne nastawienie do polityków - powiedziałam dowcipnie, ściskając nieco mocniej jego rękę.
Mój luby uśmiechnął się do mnie czule i rzekł:
- Być może, ale już o tym nie mówmy. Spędźmy dzisiejszy dzień, a przynajmniej tę część, która nam została po zakończeniu pracy, z dala od tego, co nas drażni.
Zgodziłam się z nim i poszliśmy oboje do kawiarni „Pod Różą“ na Berti-Lody. Ów wspaniały przysmak był niegdyś dostępny tylko na terenie regionu Unova, po którym to Ash podróżował z Iris i Cilanem, obecnie jednak zmieniło się to na lepsze, gdyż niezwykle smaczne lody, w których to zasmakowały największe gwiazdy wytwórni filmowej Pokewood dotarły również do innych regionów, w tym również do regionu Kanto, w którym znajdowała się Alabastia. Dzięki temu tacy ludzie jak ja mogą poznać ten wspaniały smak i dowiedzieć się, co w nim takiego jest, że sławni ludzie namiętnie kupują te lody.
Po przybyciu do kawiarni „Pod Różą“ kupiliśmy sobie po miseczce pysznych lodów, a także jedną sporą miskę dla Pikachu, Fennekina oraz Panchama. Nasze Pokemony lubiły łakocie równie mocno, jak i my, więc z radością przyjęły propozycję poczęstunku, którym natychmiast zaczęły się raczyć. My zaś jedliśmy z Ashem lody patrząc sobie przy tym w oczy oraz rozmawiając na różne tematy nie związane jednak z polityką, kiedy nagle zauważyliśmy jadącą na motorze porucznik Jenny.
- O! Popatrz! To porucznik Jenny! - zawołał Ash.
To mówiąc wstał z krzesła i zaczął wesoło machać ręką w kierunku policjantki.
- Hej! Jenny! Dokąd tak pędzisz?!
Policjantka na dźwięk jego głosu odwróciła się i zobaczyła nas. Na jej twarzy zabłysnął wówczas radosny uśmiech. Zatrzymała więc natychmiast swój motocykl, zeskoczyła z niego, po czym podeszła do tarasu kawiarni, na którym siedzieliśmy.
- Ash! Serena! Jak miło mi was znowu widzieć! Cześć, Pikachu! Witaj, Fennekin! Hej, Pancham!
Pokemony zapiszczały radośnie na powitanie policjantki, którą zdążyły już bardzo polubić, podobnie zresztą jak i my.
- Ciebie również miło widzieć - rzekłam zadowolona jej widokiem.
- Siadaj! Zjedz z nami lody - zaprosił ją Ash.
Policjantka uśmiechnęła się do niego smutno.
- Niestety, nie mogę. Obowiązki mnie wzywają. Ale innym razem na pewno wybiorę się z wami na lody.
- Wobec tego musimy tylko ustalić termin - zachichotał Ash.
- A jakie masz obowiązki, Jenny? Czyżby to było coś związanego z wyborami? - zapytałam ją.
Policjantka pokiwała głową na znak, że mam rację.
- Niestety, odkąd zaczęły się te przeklęte wybory, to w całym mieście nie ma ani chwili spokoju. Ci wszyscy kandydaci na burmistrza ciągle tylko się przekrzykują, obrażają, a ich stronnicy skaczą sobie nawzajem do gardeł i potem... Nie muszę wam chyba mówić.
- Nie musisz, rozumiemy doskonale. Biją się między sobą gorzej niż kibice na meczu - pokiwał głową Ash.
- Przecież to jakiś obłęd - stwierdziłam oburzonym tonem.
- Raczej polityka, moja droga, ale niestety jedno jest tu niesamowicie bliskie drugiemu - odparła na to Jenny i zasalutowała nam, mówiąc: - No, to na mnie już pora. Bawcie się dobrze.
- Ty też baw się dobrze, Jenny! - odpowiedział jej Ash.
Policjantka zachichotała lekko, gdy usłyszała jego słowa i spytała:
- Żartujesz sobie?
Następnie zaśmiała się, wskoczyła na motor, odpaliła silnik i odjechała. Już po chwili zniknęła nam z oczu. Ash uśmiechnął się delikatnie, po czym wrócił on z zapałem do jedzenia lodów, podobnie jak i nasze Pokemony. Jedynie ja jakoś wolniej się za to wszystko zabrałam. Nie żeby nie było mi przyjemnie w towarzystwie mego ukochanego, ale...
- Coś się stało, Sereno? - zapytał mnie z troską w głosie Ash, widząc moją zamyśloną minę - Wyglądasz jakoś nieswojo.
- Pika-pika? Pika-chu? - zapiszczał Pikachu, również bacznie mnie obserwując.
Uśmiechnęłam się do nich delikatnie i próbowałam to zbagatelizować, jednak Ash zaczął naciskać, więc w końcu powiedziałam mu, co mi leży na sercu:
- Widzisz... Chodzi o to, że jakoś nagle dziwnie się poczułam. Tak bardzo nieprzyjemnie mi się zrobiło, gdy Jenny wspomniała o tych bójkach między stronnikami jednego polityka, a pozostałymi.
- Boisz się, że oberwiemy od któregoś stronnictwa? - zapytał mnie Ash.
- Trochę tak, ale mam też jakieś dziwne przeczucie.
- Jakie przeczucie?
- Że coś niemiłego spotka któregoś z naszych bliskich.
Ash spojrzał na mnie poważnym wzrokiem i powiedział:
- Mam nadzieję, że to tylko przeczucie, Sereno.
- Wiem, skarbie. Ja również mam nadzieję, że to tylko przeczucie.
Chwilę później zmieniliśmy już temat rozmowy i wróciliśmy do lodów zajadając się nimi z prawdziwą przyjemnością. Nie wiedzieliśmy jednak, że ten temat szybko do nas wróci i to w taki sposób, w jaki wcale go sobie nie życzyliśmy.
***
Następnego dnia jedliśmy śniadanie w bardzo wesołych nastrojach. No, może nie były one specjalnie wesołe, bo zabrakło w naszym towarzystwie dwóch osób. Pierwszą z nich była moja mama, a drugą Steven Meyer. Nie było ich w naszym towarzystwie, bo oboje wrócili do regionu Kalos, żeby zająć się na jakiś czas swoimi własnymi sprawami. Dla wyjaśnienia muszę tutaj zaznaczyć, że moja mama ma domek przypominający farmę, w której trzymała Rhyhorna, z kolei Meyer posiadał sklep z elektroniką. Na czas wakacji mama powierzyła swój dom i swego Pokemona koleżance, z kolei ojciec Clemonta i Bonnie oddał sklep pod opiekę swego kolegi, teraz jednak oboje postanowili tam wrócić, żeby osobiście przypilnować tych miejsc. Obiecali wszak, że wkrótce znowu się spotkamy. Szczególnie obiecał to Meyer, który jak to już powszechnie wiadomo, od jakiegoś czasu chodzi w konkury do Delii Ketchum.
Wyjazd taty Clemonta i Bonnie oraz mojej mamy zdecydowanie nas wszystkich zasmucił, zwłaszcza Delię, która nie tylko zdążyła przez te wakacje zaprzyjaźnić się z moją mamą, ale również odwzajemnić uczucia Meyera, gdyż zauważyła, iż te uczucia nie są bynajmniej tylko igraszką wystosowaną do niej z nudów, ale prawdziwie szczerą miłością. Co prawda zdaniem Clemonta jego ojciec był zdecydowanie za stary na to, aby móc się zakochać tak od pierwszego wejrzenia w kimkolwiek, nawet w kobiecie tak cudownej jak mama Asha, ale najwidoczniej albo nasz przyjaciel nie znał za dobrze swojego ojca, albo wręcz przeciwnie, znał go bardzo dobrze, lecz po prostu pan Steven Meyer doskonale umiał ukryć swoją romantyczną naturę przed swoimi dziećmi. Nie byłoby to zresztą wcale takie dziwne, w końcu doskonale ukrywał on fakt, że w stroju superbohatera razem ze swoim Pokemonem Blazikenem po Megaewolucji kilkakrotnie uratował nam życie, a prócz tego jeszcze pomógł w walce z Zespołem R. O tym fakcie ja i Ash dowiedzieliśmy się całkiem przypadkowo, ale obiecaliśmy panu Meyerowi, że nigdy nie powiemy nikomu, zwłaszcza Clemontowi i Bonnie, kim jest tajemniczy Trener Blazikena (jak go oni nazywali), który już niejeden raz wyciągnął nas z tarapatów. Ja osobiście nie widziałam w tym wszystkim powodu do wstydu, jednak skoro Meyer był zdania, że lepiej będzie nie mówić o tym jego dzieciom, to już niech tak będzie.
Wracając jednak do faktu zakochania się w Delii Ketchum to Steven Meyer wykazał się naprawdę wielkim romantyzmem, bo naprawdę zakochał się w mamie Asha ledwie ją ujrzał na przyjęciu urodzinowym jej syna, a mego chłopaka. Delia również od pierwszego wejrzenia zaczęła coś do czuć do Meyera, jednak była już zbyt dojrzała na takie młodzieńcze zauroczenia, więc nie zrobiła nic w kierunku rozwinięcia tego uczucia czekając na ruch swojego oblubieńca. Ruch ten dość szybko nastąpił, ponieważ Meyer nigdy nie zasypywał gruszek w popiele, dzięki czemu i tym razem przeszedł do działania, które pozwoliło mu lepiej poznać Delię oraz dowiedzieć się, że jest ona naprawdę niezwykle wartościową kobietą. Z kolei zaś mama Asha zobaczyła, iż ojciec najlepszego przyjaciela jej syna jest mężczyzną wartym powierzenia mu swego serca, także nim Meyer wrócił do regionu Kalos, to obiecał nam wszystkim, a już szczególnie Delii, że wróci tutaj szybciej niż byśmy się mogli tego spodziewać. Zaproponował, iż może nas odwiedzać w każdy weekend, na co my oczywiście wyraziliśmy zgodę. Uśmiech radości na twarzy Delii Ketchum dowodził, że ona również nie ma nic przeciwko temu, więc sprawa była załatwiona.
Tak czy inaczej pożegnanie z Meyerem było naprawdę pełne czułości, że o łzach nie wspomnę, chociaż może powinnam powiedzieć, że to tylko Bonnie płakała, a także w lekki sposób robiła to Delia (jednak ona starannie starała się ukryć swoje łzy przed nami). Inaczej wyglądało pożegnanie z moją mamą. Jak już wcześniej mówiłam, jest ona osobą raczej skrytą i dość zamkniętą w sobie, więc można powiedzieć, że okazywanie komukolwiek uczuć zdecydowanie nie jest jej mocną stroną. Nie żeby moja mama była bezduszna, ale też w przeciwieństwie do Delii nigdy nie była zbyt wylewna. Umiała się wygłupiać i to nawet bardzo, jednak w przypadku wzruszenia się z jakiegokolwiek powodu bywało różnie, czy raczej powinnam powiedzieć rzadko się wzruszyła. Tym razem, podczas naszego pożegnania, też tak było. Mama powiedziała do mnie nieco uroczystym tonem:
- Do zobaczenia, córeczko. Mam nadzieję, że nie będziesz przynosić wstydu ani mnie, ani pani Ketchum.
- Spokojnie, mamo. Nie zamierzam nikomu przynosić wstydu, a już na pewno nie tobie - odpowiedziałam jej z uśmiechem na twarzy.
- Trzymam cię za słowo, Sereno.
Chwilę później mama spojrzała na Asha i dodała:
- Opiekuj się moją córką.
- Może pani na mnie pani liczyć, pani Evans! - zawołał wesoło Ash.
- To raczej ja będę opiekować się Ashem - odparłam żartem.
- Że co, proszę? - zapytał mój chłopak.
Moja mama zachichotała ubawiona moim żartem i po chwili spojrzała na moją przyszłą teściową, mówiąc:
- Masz wspaniałego syna, Delio.
- Wiem o tym, Grace - odparła pani Ketchum, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha.
- A za jakiś czas będziesz miała w mojej córce wspaniałą synową. Tego jestem całkowicie pewna.
- Ja również jestem tego pewna, Grace. Ona i mój syn tworzą naprawdę wspaniałą parę.
- Lepszej można by ze świecą szukać - zaśmiała się moja mama, po czym zarzuciła mi rękę na szyję, a drugą na szyję Asha i mocno przycisnęła nas oboje do siebie.
- Dzieciaki, pamiętajcie. Zawsze trzymajcie się razem i bądźcie zawsze tak zgodni jak teraz, a wszystko wam się uda - powiedziała.
- Obiecujemy, że zawsze będziemy trzymać się razem - wydyszał Ash, przyciskany mocno do bluzki mojej mamy.
- Ja również obiecuję - wydyszałam z trudem łapiąc oddech w płuca.
Moja mama zaśmiała się ponownie, po czym puściła nas, pomachała nam ręką i ruszyła z Meyerem w kierunku samolotu, który już czekał na to, aby zawieść ich oboje do regionu Kalos. Pan Steven Meyer jeszcze ostatni raz mocno przytulił swoje dzieci i powiedział:
- Clemont... Bonnie.... Dbajcie o siebie nawzajem...
Następnie spojrzał na Delię i powiedział:
- Delio, proszę... Opiekuj się moimi dzieciakami.
- Będę o nie dbać jak o własne dzieci, Steven. Masz na to moje słowo - odparła Delia.
- Ash, Serena, Dawn... Wy też dbajcie o Clemonta i Bonnie...
- Może pan na nas liczyć, panie Meyer! - zawołaliśmy chórem.
- Pika-chu! Pip-lup-pip! - zapiszczeli Pikachu i Piplup.
Mężczyzna uśmiechnął się do nas przyjaźnie, po czym wstał i poszedł do samolotu. Razem z nim ruszyła moja mama.
- Mamo, zaczekaj! - zawołałam.
Moja rodzicielka odwróciła się do mnie z zagadkową miną na twarzy. Widocznie była ciekawa, czemu ją zawołałam. Wówczas podbiegłam do niej i mocno się w nią wtuliłam.
- Będę za tobą tęsknić, mamusiu - powiedziałam.
Mama uśmiechnęła się do mnie czule, pogłaskała mnie lekko po głowie i idąc wzorem Delii, która ją tego nauczyła, złożyła na moim czole delikatny pocałunek.
- Ja za tobą też, córeczko. Ale nie martw się. Zobaczymy się szybciej niż myślisz. Poza tym na pewno będziesz miała tutaj całą masę zajęć, które nie pozwolą ci zbytnio za mną tęsknić.
Wiedziałam, co ma na myśli, bo w końcu od czasu, kiedy w czerwcu przybyliśmy do Alabastii, to niemalże co chwila rozwiązywaliśmy jakąś zagadkę detektywistyczną. No cóż... Najwidoczniej bycie detektywem jest naprawdę czasochłonne, nie mówiąc już o tym, że to niezwykle wymagająca praca, chociaż Ash twierdzi, iż jest ona również prawdziwą przyjemnością, a mnie trudno się z nim nie zgodzić. Mimo wszystko wymaga ona również poświęcenia jej całej masy czasu, więc słowa mojej mamy miały tu dużo sensu.
Gdy już czule pożegnałam się z moją mamą, ta z uśmiechem na twarzy pomachała nam ręką, a następnie wsiadła do samolotu razem z Meyerem, a potem oboje odlecieli do swoich obowiązków, jakie czekały na nich w regionie Kalos.
***
Ponieważ już rozpisałam się nad pożegnaniem z dwoma bliskimi nam osobami, to mogę spokojnie powrócić do fabuły mojej historii, którą to zdaje się przerwałam na scenie śniadania. Warto zatem od tego momentu zacząć ponownie całą historię od tego tzw. najważniejszego posiłku w ciągu dnia wydarzyło się coś naprawdę dla nas wszystkich ważnego.
Siedzieliśmy wtedy przy stole, racząc się właśnie bardzo pysznymi naleśnikami przygotowanymi nam przez Delię i Clemonta, którym pomagał w tej czynności jak zawsze uczynny Mister Mime, kiedy nagle zadzwonił telefon. Na jego dźwięk Bonnie natychmiast zerwała się z krzesła.
- Ja odbiorę! - zawołała wesoło i pobiegła do sąsiedniego pokoju, w którym znajdował się aparat telefoniczny.
Muszę tutaj wyjaśnić, że od jakiegoś czasu odbieranie telefonów stało się swego rodzaju obowiązkiem Bonnie. Dziewczynka narzekała bowiem, że praktycznie to ona w naszym Klubie Detektywów nie ma nic do roboty. Powiedziała, że czuje się bardziej maskotką naszej drużyny aniżeli jej członkinią, poza tym nigdy nie powierzamy jej żadnego poważnego zadania, a co za tym idzie, odnosi wrażenie bycia bezużyteczną. Ash, jako nasz lider, uznał słuszność jej racji i postanowił jakoś temu zaradzić. Z tego właśnie powodu, po krótkiej naradzie ze mną, Clemontem i Dawn powierzył Bonnie funkcję naszej sekretarki, której zadaniem było m.in. odbieranie telefonów, co nasza mała przyjaciółka przyjęła z prawdziwą radością. Zdarzało się nawet, że niekiedy chodziła przy nas dumna jak paw zaznaczając przy tym, jak bardzo ją cieszy, iż może piastować tak ważne stanowisko w naszej drużynie.
- Ciekawe, kto to może być? - zapytał Clemont, kiedy Bonnie pobiegła odebrać telefon.
- O tej porze może do nas dzwonić tylko ktoś, kto ma jakąś niezwykle ważną sprawę do załatwienia - powiedział Ash.
- Pika-pika - zapiszczał Pikachu, zgadzając się ze swoim trenerem.
- Tylko jakie ważne sprawy mogą mieć ludzie, żeby przerywać nam śniadanie? - zapytała Dawn.
- Pip-pip - zaćwierkał lekko Piplup, siadając kuprem na stół.
- Jak wróci do nas Bonnie, to się dowiemy - stwierdziłam.
- Tak czy inaczej przerywanie nam śniadania telefonami powinno być prawnie zakazane - zażartowała sobie panna Seroni.
- Popieram zdanie mojej siostry. Jak wybiorą nowego burmistrza, to złóżmy odpowiednią petycję w tej sprawie - zachichotał Ash.
Rodzeństwo przybiło sobie wesoło piątkę. Ja zaś zachichotałam widząc to wszystko. Zdecydowanie Ash i Dawn tworzyli bardzo zgrany duet. Żeby tylko inne rodzeństwa tak się umiały dogadywać jak oni.
Wracając jednak do tematu, to bardzo szybko się okazało, że miałam rację mówiąc, iż wszystko się wyjaśni, jak tylko wróci Bonnie, bo już po chwili dziewczynka przybiegła do nas i zawołała podnieconym głosem:
- Ash! Dzwoni kapitan Rocker! Prosi, żebyś podszedł do telefonu i z nim porozmawiał. Ponoć to bardzo ważne.
- Kapitan Jasper Rocker do mnie dzwoni? Osobiście? - zdziwił się Ash, wstając od stołu - No, to musi być coś naprawdę ważnego. On nigdy sam do nas nie dzwonił.
- Wobec tego musimy się dowiedzieć, o co mu chodzi, prawda, Ash? - zapytałam.
- Nie inaczej, Sereno. Zaraz wrócę.
To mówiąc mój luby zniknął w pokoju, z którego przed chwilą wróciła Bonnie. Oczywiście natychmiast wzięliśmy małą na spytki i zaczęliśmy się jej wypytywać o szczegóły krótkiej rozmowy, jaką odbyła z szefem policji.
- Kapitan nie chciał mi nic powiedzieć, ale widziałam, że był bardzo zmartwiony. Myślę więc, że to musi być coś naprawdę poważnego - rzekła w odpowiedzi Bonnie.
- Dziwne jednak, że pan kapitan zadzwonił do nas osobiście. Zwykle zastępowała go w tym porucznik Jenny - odezwała się po raz pierwszy od dłuższej chwili Delia Ketchum.
- Poza tym kapitan nie bardzo lubi, kiedy Jenny wzywa nas do jakieś sprawy - zauważył Clemont - Docenia naszą pracę, ale uważa też, że nasza pomoc w śledztwach źle świadczy o policji, bo jeśli grupa dzieciaków musi ją wspierać, to w policji pracują sami idioci. Tak podobno ludzie uważają.
- Weź powiedz jeszcze, że nie mają racji - rzuciła złośliwie Dawn.
- Tak czy inaczej kapitan jeszcze nigdy do nas nie dzwonił - mówił dalej Clemont.
- No właśnie! To mi się nie podoba! - powiedziałam, zaczynając się poważnie niepokoić.
- To może oznaczać tylko dwie rzeczy: naprawdę poważną sprawę albo wielkie kłopoty - dodała Dawn.
- Albo jedno i drugie - stwierdził Clemont.
- Pip-lu-pip! Che-che-spin! - zgodzili się z nim Piplup i Chespin.
Chwilę później wrócił Ash. Miał bardzo niewesołą minę na twarzy, co mogło wskazywać na to, że nie ma on dla nas dobrych wiadomości.
- Ash, co się stało? - zapytałam przejęta wyrazem jego twarzy.
- Czy kapitan powiedział ci coś złego, kochanie? - dodała z troską w głosie Delia.
Chłopak popatrzył na nas smutnym wzrokiem. Widać, że to, co chciał nam powiedzieć, z trudem cisnęło mu się na usta, jednak w końcu zdobył się na odwagę i rzekł:
- Niestety, to bardzo niewesoła wiadomość. Wczoraj wieczorem ktoś próbował zabić porucznik Jenny.
Wszyscy jęknęliśmy przerażeni słysząc jego słowa. Co prawda zamach na naszą drogą panią porucznik nie był może czymś, czego żadne z nas nie mogłoby się spodziewać, w końcu Jenny wsadziła do więzienia niejednego drania, dlatego mogła narazić się też kilku osobom, które chciałyby ją za to posłać na tamten świat. Ale oczywiście ta wiadomość bardzo mocno nami wstrząsnęła.
- Jak to? Ktoś ją chciał zabić? - jęknęłam.
- To po prostu niemożliwe - dodała Dawn, zasłaniając sobie w szoku usta dłonią.
- Ale ona żyje, prawda? - zapytała z nadzieją w głosie Delia.
- Pika-pika? - pisnął Pikachu.
- Spokojnie, Jenny żyje, ale jest w szpitalu i to w dość ciężkim stanie - pospieszył szybko z wyjaśnieniami Ash - Nie znam bliższych szczegółów, ale kapitan Rocker prosił mnie, abym przybył do pewnej willi na obrzeżach miasta. Ponoć to tam doszło do napaści.
- W willi? A co Jenny robiła w bogatej willi? - zdziwiła się Delia.
- Tego nie wiem, mamo, ale muszę cię prosić o pozwolenie, abyś mnie zwolniła na dzisiaj z obowiązków i bym mógł jechać rozwiązać tę sprawę.
- Oczywiście, synku. To zrozumiałe. Jedź tam i spróbuj znaleźć tego łajdaka, który zaatakował naszą Jenny.
- Dziękuję ci, mamo. Pikachu! Ruszamy!
Pikachu radośnie wskoczył Ashowi na ramię, zaś mój chłopak zarzucił sobie plecak na plecy i wybiegł z domu.
Delia spojrzała na mnie wówczas w wymowny sposób i pokiwała lekko głową. Obie znałyśmy się już na tyle długo, abym doskonale zrozumiała jej gest.
- Ash, zaczekaj! Idę z tobą! - zawołałam, wybiegając szybko za moim chłopakiem.
***
Kilkanaście minut później ja i Ash oraz nasz wierny towarzysz Pikachu dotarliśmy motorem na miejsce zbrodni, którym to była bogata willa na obrzeżach miasta.
- Wow! Niezły dom, nie ma co! - powiedział mój chłopak z podziwem w głosie, gdy znaleźliśmy się przed willą.
- Pika-pika! - zapiszczał równie zdumiony ogromem domu Pikachu.
- Nie chciałabym być sprzątaczką, która musi tu codziennie sprzątać - zażartowałam sobie.
- Ani ja - odparł Ash, chichocząc przy tym.
- To co? Idziemy? - zapytałam.
- Jeszcze chwilka, Sereno. Muszę dokonać przemiany.
To mówiąc Ash wyjął z plecaka strój Sherlocka Holmesa i nałożył go na siebie, Pikachu zaś przymierzył mniejszą wersję owego kostiumu.
- Doskonale! Teraz jesteśmy gotowi - powiedział z dumą w głosie mój chłopak.
- Och... Misty ma rację. Czasami obaj zachowujecie się jak duże dzieci - stwierdziłam z lekkim politowaniem w głosie.
Ash nie przejął się tym jednak, ani tym bardziej nie obraził, więc już po chwili oboje weszliśmy do willi. Kręciła się tam już cała masa policjantów, którzy wykonywali swoje czynności służbowe. Żaden z nich jednak nas nie zatrzymał, ponieważ doskonale wiedzieli, kim jesteśmy oraz w jakim celu zostaliśmy tu wezwani. Podeszliśmy do jednego z nich.
- Sierżancie Bob! Witamy! - zawołał wesoło Ash.
Policjant uśmiechnął się do nas przyjaźnie. Był to młody mężczyzna nieco tylko starszy od nas. Miał około dwudziestu sześciu lat, czarne włosy, brązowe oczy oraz gładko ogoloną twarz. Ja i Ash spotkaliśmy go już kilka razy, był nowym sierżantem przysłanym tu na miejsce poprzedniego, który awansował i wyjechał do Wertanii robić karierę. Początkowo nie wzbudził naszego wielkiego zainteresowania i vice versa, jednak zmieniło się wtedy, gdy cała nasza drużyna przypadkiem w biały dzień wpadła na pewną małą grupę złodziei Pokemonów, uciekających właśnie z miejsca przestępstwa. Pomogliśmy złapać tych drani ścigającym ich kilku policjantom, którymi dowodził właśnie sierżant Bob i tak właśnie zaczęła się nasza przyjaźń.
Kilka dni później zostaliśmy z tego powodu zaproszeni na uroczysty bal w ratuszu, na którym to Ash padł ofiarą podłej intrygi, przez co wszyscy myśleli, że pracuje dla on organizacji Rocket. Na szczęście mój chłopak udowodnił swoją niewinność, a jego sława detektywa w Alabastii wzrosła, podobnie jak i szacunek miejscowych policjantów, a przede wszystkim pana kapitana Rockera, porucznik Jenny, a także oczywiście i sierżanta Boba. Muszę przyznać, że serdecznie polubiłam tego człowieka choćby za to, że nigdy nie utrudniał nam pracy, a niekiedy nawet pochodził do wielu spraw łagodniej niż jego przełożeni. Powiedziałabym wręcz, że miał on chwilami wręcz lekceważący stosunek do regulaminów policyjnych, podobnie zresztą i jak my. Przynajmniej niekiedy. Z tego też powodu sierżant Robert Ramirez (bo tak się nazywał) prędko odkrył w nas osoby, z którymi łatwo będzie się dogadać i znaleźć wspólny język, a prócz tego można się zaprzyjaźnić, a my odkryliśmy w jego osobie fajnego kumpla, którym prędko został.
- Ash! Serena! Pikachu! Miło was znowu widzieć, choć szkoda, że w takich okolicznościach - powiedział Bob zasmuconym tonem.
- Gdzie jest kapitan Rocker? - zapytałam, rozglądając się dookoła.
- Czeka na was w tamtym korytarzu - powiedział sierżant i wskazał nam palcem, dokąd mamy się udać.
Poszliśmy więc we wskazanym przez niego kierunku, rozglądając się jednocześnie dookoła. Ja i Ash musieliśmy przyznać, że właściciel tej willi miał naprawdę doskonały gust. Wszędzie na ścianach wisiały piękne obrazy, na małych postumentach stały niezwykle gustowne wazy czy też popiersia znanych w historii Alabastii osób, zaś korytarze były obite jakże pięknymi, perskimi dywanami.
- Tu jest naprawdę pięknie - powiedział Ash, rozglądając się dookoła.
- Pika-pika - dodał Pikachu, również się rozglądając.
- To prawda, ale nie zapominajmy, kochani, po co tutaj przyszliśmy - przypomniałam im.
- Słusznie, nie zapominajmy - odparł Ash.
Chwilę później natrafiliśmy na kapitana, który rozmawiał z dwoma młodymi funkcjonariuszami: mężczyzną i kobietą. Oboje zdawali mu raport ze swoich odkryć.
- Dzień dobry, kapitanie - powiedziałam, przerywając mu rozmowę.
Kapitan Rocker odwrócił się do nas i uśmiechnął się na nasz widok.
- Ash! Serena! Miło was znowu widzieć!
- Nam również pana miło widzieć, kapitanie - powiedział Ash.
Kapitan uścisnął dłonie mnie i memu ukochanemu oraz łapkę Pikachu, po czym spojrzał wymownie na na dywan.
- Czy to tutaj zaatakowano Jenny? - zapytał Ash.
- Tak. Tutaj ją znaleziono - odparł kapitan.
- Kto ją znalazł?
- Jeden z gości. Wyszedł przypadkiem z sali i zauważył, jak Jenny leży tutaj na podłodze, a jakiś człowiek, prawdopodobnie mężczyzna, ucieka od niej jak najdalej się da.
- Czy świadek widział może twarz napastnika? - zapytał Ash, uważnie obserwując dywan.
- Niestety nie. Był w zbyt wielkim szoku, żeby mu się lepiej przyjrzeć.
- Jak wyglądała Jenny, kiedy ją znaleziono? - zapytałam.
- Leżała na twarzy, a obok niej na podłodze znajdowała się jej broń służbowa - zaczął wyjaśniać jeden z dwóch policjantów, którzy towarzyszyli kapitanowi, zanim przyszliśmy.
Jego koleżanka położyła się zaraz na dywanie pokazując, w jaki sposób ułożona była Jenny w chwili, gdy ją znaleziono.
- Broń leżała obok, więc najwidoczniej napastnik zaskoczył Jenny, ale nie do tego stopnia, aby nie zdążyła wydobyć broni - mówił dalej policjant.
- Próbowała z nim walczyć, ale niestety nie udało się jej. Napastnik wyjął nóż i zaatakował nim Jenny. Musiał ją zranić, bo Jenny ma na żebrach ślad po nożu - powiedziała policjantka, zbierając się z ziemi - Mimo rany walczyła dalej, wytrąciła broń napastnikowi i zaczęła się z nim szarpać. W końcu jednak on ją popchnął na ziemię, po czym uderzył ją wazonem prosto w głowę.
To mówiąc policjantka wskazała na szczątki wazonu walające się po dywanie.
- Wazon stał na tym postumencie? - zapytał Ash, pokazując palcem na pustą, małą kolumnę stojącą w kącie korytarza.
- Owszem. Dokładnie tak - odpowiedział mu funkcjonariusz.
- Po uderzeniu Jenny w głowę napastnik chciał na pewno dokończyć swoje dzieło, ale przeszkodził mu przypadkowy świadek, więc drań uciekł i nie dokończył tego, co robił - dodał Jasper Rocker.
- Gdzie jest teraz porucznik Jenny? - zapytałam.
- Jest w szpitalu pod czujnym okiem lekarzy - wyjaśnił mi kapitan.
- Czy składała już zeznania?
- Niestety nie. Jest wciąż nieprzytomna. Cios w głowę, jaki otrzymała, musiał być naprawdę bardzo silny, skoro jest ona nadal w stanie śpiączki farmakologicznej.
- Rozumiem. Czy znaleziono nóż, którym zaatakowano Jenny?
- Nie. Sprawca musiał się go jakoś pozbyć. Nie wiemy tylko, gdzie on jest. Moi ludzie przeszukują dom, ale póki co bez efektów.
- No tak... Kto jest właścicielem tej willi?
- Pan John Williamson. Pewnie słyszeliście o nim.
- No jasne, że o nim słyszeliśmy! Kto by nie słyszał o jednym z trzech kandydatów na naszego burmistrza? Ostatnio całą ich trójkę słychać aż za bardzo - odpowiedziałam kapitanowi z lekką ironią w głosie.
Ash uśmiechnął się dowcipnie i nagle powiedział:
- John Williamson. Czterdzieści pięć lat. Potomek znakomitego oraz jednego z najbogatszych rodów arystokratycznych, jakie kiedykolwiek żyły w Alabastii. Ma staranne wykształcenie, dorobił się na handlu diamentami, które znalazł w jednej z tropikalnych kopalń. Nie jest żonaty i nie ma dzieci. To człowiek całkowicie poświęcony swojej pracy.
- Skąd ty to wszystko wiesz? - zapytałam zdumiona.
Nie żebym nie miała możliwości zobaczyć już Asha w akcji, jednak powiedzmy sobie szczerze: za każdym razem, kiedy podawał mi te swoje rewelacje, to ja zadawałam sobie pytanie, skąd on to wszystko wie? Nigdy nie miałam pojęcia, jak on dochodził do takich wniosków i nawet jeśli on podawał mi swoje metody działania, to i tak byłam zdumiona.
Ash ponownie się do nas uśmiechnął i wskazał palcem wiszący na korytarzu ogromny portret. Widniał na nim mężczyzna nieco łysawy, z delikatnym wąsem, o zielonych oczach, bez zarostu i mający lekko złowrogi podbródek.
- Jak wynika z podpisu jest to portret naszego gospodarza.
- Tak, ale co to ma do rzeczy? - zdziwiłam się.
- To, że ten portret wszystko mi mówi. Wiek tego pana łatwo ocenić po tym obrazie. Widać wyraźnie, ile on ma lat. Prócz tego ta dumna poza, jaką tu przybrał wskazuje na to, że jest on panem z pochodzenia. Nie wygląda na idiotę, prócz tego jego mina wskazuje na taką wielkopańskość oraz obycie połączone z lekką... Może nawet nie dumą, co wręcz arogancją. Na palcu ma pierścień z brylantem, a prócz tego nigdzie w tej willi nie widziałem żadnego pokoju dla dzieci. Oto, w jaki sposób wyciągnąłem moje wnioski.
Skrzyżowałam ręce na piersi i popatrzyłam na niego wymownie.
- A tak naprawdę, to skąd ty to wszystko wiesz?
Ash widząc moją minę zachichotał nieco zmieszany i powiedział:
- A tak naprawdę to czytałem dzisiejszą gazetę, w której są krótko opisane postacie kandydatów na naszego burmistrza i było tam również jego zdjęcie z małym opisem.
- To nie mogłeś od razu tak powiedzieć?
Mój chłopak zachichotał lekko, podrapał się lekko po karku i odparł:
- Mogłem, ale sama chyba przyznasz, że gdy mówię tak, jak mówiłem przedtem, to wszystko brzmi bardziej efektownie.
Pokiwałam głową z lekkim politowaniem. Ash ma niestety chwilami słabość do popisywania się przed innymi ludźmi swoimi umiejętnościami detektywistycznymi, co jednak nie zmieniało faktu, że naprawdę posiadał wiele talentów, w tym talent do rozwiązywania zagadek.
- Tak czy inaczej pan John Williamson jest teraz w swoim gabinecie i szykuje się do debaty wyborczej - powiedział po chwili kapitan.
- Możemy z nim porozmawiać? - zapytał Ash.
- Nie ma potrzeby, już go przesłuchiwaliśmy - odparł kapitan.
- Mimo wszystko chcielibyśmy z nim porozmawiać - powiedział mój chłopak.
- Ja również bym na to nalegała - dodałam stanowczym tonem.
Kapitan rozłożył bezradnie ręce i zaprowadził nas do gabinetu pana Williamsona, który siedział przy biurku i coś pisał. Wyglądał tak samo jak na portrecie, włączając w to również elegancki ubiór. Obok tego pana stał wysoki, znacznie młodszy od niego mężczyzna przypominający zapałkę opatrzoną we włosy, ludzkie ubranie oraz rysy twarzy. Krótko mówiąc był on chudy i zdecydowanie bardzo niesympatyczny. Jego jasnobrązowe oczy świdrowały mnie i Asha uważnie, jakby chciały nas przeszyć na wylot.
- Panie kapitanie, mówiłem przecież, że pan Williamson jest zajęty - powiedział nieuprzejmym tonem młody człowiek, po czym spojrzał na nas groźnie - Kim są ci państwo?
- Przykro mi, panie Bercer, ale to jest bardzo ważne - stwierdził kapitan Rocker i odpowiadając na pytanie młodego, jakże nieuprzejmego człowieka pokazał dłonią na mnie i na Asha.
- Ci państwo to Sherlock Ash i jego asystentka Serena Evans.
Nasze nazwiska, a przynajmniej nazwisko mojego chłopaka, wzbudziło w panu Williamsonie i w jego towarzyszu zdecydowanie wielkie wrażenie, bo ten pierwszy od razu oderwał się od swoich papierów, zaś ten drugi spojrzał na nas w lekkim szoku.
- Sherlock Ash? Ten sam, który nie dawno doprowadził przed oblicze sprawiedliwości burmistrza Alabastii? - zapytał Williamson.
- Nie inaczej, ten sam - powiedział kapitan Rocker.
Williamson uśmiechnął się do nas ironicznie i odsunął lekko od siebie papiery.
- Cóż... Powinienem być wobec tego szanownemu panu wdzięczny, bo to właśnie dzięki niemu mogę startować w najbliższych wyborach i to o wiele wcześniej niż planowałem.
- Nie ma za co, proszę pana - odparł Ash nie wiedząc, czy ma się z tych słów cieszyć, czy też nie.
W sumie nie dziwiłam mu się, bo też nie byłam do końca pewna, czy te słowa powinny nas radować, czy też raczej powinniśmy się za nie obrazić. Postanowiliśmy jednak nie zastanawiać się teraz nad tym wszystkim i zająć się sprawą, dla której tu przyszliśmy.
- Chcielibyśmy porozmawiać z panem, panie Williamson - odezwał się Ash.
- Dobrze, ale na jaki temat, bo chyba nie mojej kampanii wyborczej? Państwo chyba jeszcze nie mają praw wyborczych, prawda?
Williamson wypowiedziawszy te słowa zachichotał, jakby powiedział jakiś żart. Z kolei jego towarzysz stał wyprostowany i sztywny tak, jakby kij połknął i z ponurą miną malującą mu się na facjacie. Wydawało się, że nic nie jest w stanie go rozbawić, a on sam nie uśmiechnąłby się nawet wtedy, gdyby Pikachu Asha i mój Pancham zaczęli przed nim tańczyć kankana w kieckach z XIX wieku.
- Nie, nie o sprawy wyborów nam chodzi - powiedział Ash poważnym tonem - Chodzi o to, co się stało podczas przyjęcia w pana domu wczoraj wieczorem.
Williamson westchnął głęboko, spojrzał uważnie na Bercera, który to natychmiast zaczął mówić:
- Panie kapitanie, przecież pan Williamson już składał zeznania w tej sprawie i nie wydaje mi się, żeby musiał je powtarzać. Poza tym nie sądzę, żeby obecność tych państwa tutaj była konieczna.
Oburzony jego wypowiedzią kapitan Rocker powiedział spokojnym, choć jednocześnie groźnym tonem:
- Mój drogi panie... Pan Williamson umie chyba mówić sam za siebie, prawda? Poza tym wydaje mi się, że skoro już przyprowadziłem tutaj pana Ketchuma i pannę Evans, to oznacza, iż ich obecność jest ważna.
Bercer już chciał coś powiedzieć kapitanowi i to raczej coś niemiłego, jednak Williamson poklepał go delikatnie po ręce i powiedział:
- Spokojnie, kapitanie. Spokojnie. Po prostu mój sekretarz jest trochę za bardzo przejęty moimi sprawami.
- Pan też powinien nimi być przejęty, skoro ma pan zostać burmistrzem - odezwał się Bercer.
Williamson machnął lekceważąco ręką i powiedział:
- Mój sekretarz po prostu jest zbyt przewrażliwiony na punkcie moich spraw, ale proszę się tym nie przejmować. On po prostu porządnie się zajmuje moimi interesami i nic poza tym.
- Rozumiemy - powiedziałam, chociaż miałam ochotę powiedzieć kilka niemiłych słów do tego jego sekretarza.
- A więc o czym chcecie państwo ze mną porozmawiać? - zapytał Williamson.
- Chodzi nam o sprawę wczorajszego przyjęcia u pana - odpowiedział mu Ash.
Williamson położył dłonie na biurko i westchnął głęboko, po czym zaczął mówić:
- A więc, moi państwo, mówiłem już wszystko panu kapitanowi, ale mogę równie dobrze powtórzyć to wam. Nie mam nic do ukrycia.
- Jak miło - mruknęłam pod nosem.
Kandydat na burmistrza miasta zaczął opowiadać, że urządził przyjęcie z okazji swojej kampanii wyborczej. Chciał w ten sposób porozmawiać osobiście z kilkoma najbardziej wpływowymi i liczącymi się osobami w tym mieście. Chciał przedstawić im swój program wyborczy oraz przekonać ich do głosowania na siebie. Żeby pokazać się z jak najlepszej strony zaprosił na przyjęcie nawet swoich dwóch kontrkandydatów, którzy pomimo lekkiej niechęci do konkurenta zaproszenie od niego oczywiście przyjęli. Na tym przyjęciu zjawili się również kapitan Rocker oraz porucznik Jenny, którzy byli honorowymi gośćmi. Podczas przyjęcia doszło do tej bardzo tragicznej sytuacji, ale Williamson nic nie widział, bo cały czas był na sali, a przecież jak wiadomo Jenny zaatakowano na korytarzu. Niektórzy goście wychodzili z przyjęcia na korytarz w jakiś swoich sprawach, ale on nie przyglądał się wszystkim i nie wie, kto mógł zaatakować Jenny.
Chcieliśmy jeszcze o coś zapytać Williamsona, jednak jego sekretarz przypomniał mu, że mają jeszcze kilka ważnych spraw do załatwienia na dzisiaj, więc nie może on nam poświęcić więcej czasu. Williamson poprosił zatem, abyśmy mu już więcej nie przeszkadzali i poszli sobie, a o wynikach śledztwa powiadomili go później, gdy już się czegoś więcej dowiemy. Nie mogliśmy naciskać, więc wyszliśmy.
- I co o nim sądzicie? - zapytał kapitan Rocker, gdy już opuszczaliśmy willę.
- Trudno nam cokolwiek o nim mówić, w końcu ledwo go znamy - powiedział Ash ogólnikowo.
- Ale z tego, co widzieliśmy możemy stwierdzić, że jego sekretarz to gbur i nieprzyjemny typek - dodałam złośliwie.
Kapitan pokiwał głową na znak, że nas doskonale rozumie.
- No cóż, tak to już jest z tymi politykami. Tacy ludzie jak my to dla nich tylko środek do osiągnięcia celu.
Trudno nam było nie zgodzić się z tymi słowami. Były one nad wyraz prawdziwe, a zaraz jakże smutne.
- Co teraz mamy robić? - zapytał Ash, patrząc uważnie na kapitana.
- Ja jadę teraz do szpitala do Jenny dowiedzieć się, czy może się już wybudziła. A wy dwoje możecie jechać odwiedzić pozostałych kandydatów na burmistrza, jeśli oczywiście chcecie, chociaż według mnie to tylko strata czasu, bo ja już ich przesłuchiwałem. Nic nie wiedzą.
Słysząc te słowa Ash uśmiechnął się tajemniczo i powiedział:
- Ludzie zawsze mówią, że nic nie wiedzą, a już zwłaszcza wtedy, gdy wiedzą coś, co może im zaszkodzić.
Trudno było się z tym nie zgodzić, gdyż było to stwierdzenie bardzo prawdziwe. Ash niejeden raz umiał powiedzieć coś głupiego, ale też innym razem z kolei wyskoczył z naprawdę mądrą, życiową sentencją, tak jak to zrobił przed chwilą.
- Mimo wszystko chętnie ich przesłuchamy - powiedziałam.
Kapitan rozłożył tylko ręce i popatrzył na nią z uśmiechem na twarzy, po czym podał nam adresy oraz nazwiska obu kandydatów na burmistrza.
- Ci panowie nazywają się William Materson i Joe Mackers. Obawiam się jednak, że nie powiedzą wam oni nic ponad to, co już wiemy - stwierdził kapitan.
***
Niestety, przewidywania kapitana Jaspera Rockera okazały się być jak najbardziej słuszne, ponieważ panowie Materson i Mackers nie mieli nam nic mądrego do powiedzenia. Pierwszy z nich, to nawet w ogóle nas nie przyjął, a tylko przez swojego sekretarza przekazał nam, że jest mu bardzo przykro, ale nie może nam poświęcić ani odrobiny ze swego cennego czasu, gdyż szykuje się do debaty wyborczej, a prócz tego powiedział już wszystko policji podczas przesłuchania i nie ma nic więcej do dodania. Drugi z kolei co prawda nas przyjął, ale tylko na kilka minut i wyraźnie nie był dla nas zbyt uprzejmy, więc musieliśmy pogodzić się z faktami, jakie przed nami się rysowały, a były one takie, że nic nie wiedzieliśmy. Skorzystaliśmy więc z najbliższej budki telefonicznej i zadzwoniliśmy do szpitala, gdzie leżała porucznik Jenny. Kiedy odebrał lekarz zapytaliśmy, czy jest kapitan Rocker, a gdy dowiedzieliśmy się, że tak, to poprosiliśmy go do telefonu. Wezwany dość szybko się pojawił na ekranie urządzenia.
- Witajcie! Zakładam, że nie udało się wam pociągnąć za język naszych znajomych? - zaśmiał się delikatnie.
- Owszem, nie udało się nam. Wszystko odbyło się bowiem tak, jak pan przewidział, panie kapitanie - powiedział Ash.
- Mówiłem wam. Oni nie zechcą wam nic powiedzieć.
- Tak, mówił nam pan to, nie inaczej. Ale przecież jakoś musimy się dowiedzieć, kto zaatakował porucznik Jenny.
- A właśnie, panie kapitanie. Co z Jenny? Czy ona żyje? - zapytałam przejętym tonem.
- Spokojnie, Sereno. Spokojnie. Ona żyje, ale nadal jest nieprzytomna - rzekł kapitan Rocker bardzo smutnym głosem - Nie mam pojęcia, kiedy się wybudzi.
- Ale jest pewność, że się w ogóle wybudzi? - zapytał Ash.
- Lekarze są dobrej myśli, więc na pewno się obudzi, ale jeszcze nie wiemy, kiedy - odpowiedział kapitan.
- A więc póki co Jenny nie może złożyć zeznań i powiedzieć, kto ją zaatakował - odparł Ash z lekką ulgą w głosie, chociaż nadal wyraźnie tym wszystkim przejęty.
- Pika-pika - pisnął zasmucony Pikachu.
- Niestety, jeszcze nie może tego zrobić, ale odwiedzając ją w szpitalu przypomniałem sobie, że Jenny mówiła mi coś, co może mieć związek ze sprawą.
- Co to takiego, panie kapitanie? - zapytałam zaintrygowana.
- Posłuchajcie mnie uważnie. Jenny, kiedy wybierała się ze mną na to przyjęcie u Williamsona powiedziała mi, że nie będzie na pewno na nikogo głosować. Gdy ją zapytałem, dlaczego, odpowiedziała mi, że żeby na kogoś głosować, to trzeba mieć do tego kogoś zaufanie, a ona niestety nie posiada zaufania do żadnego z tych kandydatów, a już na pewno nie do jednego z nich, który jest zwykłym złodziejem. Powiedziałem wówczas, że być może wielu polityków to złodzieje, ale na pewno nie wszyscy i nie można ich oceniać jedną miarką. Wtedy ona powiedziała mi, że co do tego jednego polityka, to ona ma stuprocentową pewność, iż jest złodziejem, bo sama go kiedyś przymknęła za pewne przestępstwo i gdyby teraz ujawniła wszystkie te sprawy publicznie, to gość musiałby zrezygnować z wyborów.
- A więc już mamy jakiś trop! - zawołał zadowolony Ash - A czy nie powiedziała panu, który to z kandydatów ma w jej oczach tak niepochlebną opinię?
- Niestety nie powiedziała mi tego, a ja nawet nie śmiem się domyślać, o którego z nich mogło jej chodzić.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwaliśmy od kapitana, ale wiedzieliśmy, że nie możemy grymasić, bo w końcu nie zawsze dostaje się w życiu tego, co się chce dostać. Poza tym takie informacje to już było coś. Wystarczyło więc teraz kuć żelazo, póki gorące.
- No to wychodzi na to, że mamy motyw zbrodni i mamy podejrzanych, ale nie mamy dowodów na winę któregokolwiek z nich - powiedział Ash.
- Na to wychodzi - odparł kapitan, potakując mu głową.
- A co z tym świadkiem, który znalazł nieprzytomną porucznik Jenny? - zapytałam zaintrygowana.
- Mówiłem wam już, on nie widział twarzy napastnika.
- Ale może widział coś innego? Może rzucił mu się w oczy jakiś nawet najdrobniejszy szczegół, który może nam pomóc w śledztwie?
- Tego nie wiem, ale jeśli chcecie, to możecie go przesłuchać.
- Świetnie! A gdzie on jest? - zapytałam.
- I kto to taki? - dodał Ash.
Kapitan uśmiechnął się do nas szelmowsko i powiedział:
- To wasz dobry znajomy... Profesor Samuel Oak.
Chwilę później byliśmy już u profesora Oaka i bardzo podekscytowani zaczęliśmy go dokładnie wypytywać o sprawy przyjęcia, w którym brał wczoraj udział. Uczony, kiedy tylko się zjawiliśmy i powiedzieliśmy mu, co nas sprowadza, uśmiechnął się delikatnie i rzekł:
- Domyślałem się, że tu przyjdziecie, kiedy tylko się dowiecie, że tym tajemniczym świadkiem, który widział napaść na porucznik Jenny jestem ja. Siadajcie, proszę.
Usiedliśmy więc w gabinecie profesora, a po chwili Tracey przyniósł nam herbatę, którą oczywiście z radością wypiliśmy, prowadząc przy tym rozmowę z naszym mentorem i przyjaciele. Na szczęście w przeciwieństwie do drętwych polityków sławny uczony był niezwykle miłym oraz otwartym człowiekiem, a śmiem nawet twierdzić, że wręcz wylewny w rozmowie z nami.
- Proszę nam powiedzieć, co pan wie w tej sprawie, panie profesorze - zaczął bezceremonialnie Ash, przechodząc od razu do rzeczy.
Uczony uśmiechnął się do niego szelmowsko i powiedział:
- Widzę, że jak zwykle od razu przechodzisz do sedna sprawy, Ash. Ale w sumie, to nawet lepiej. Ja więc też tak postąpię i podzielę się z wami swoją wiedzą na ten temat.
Profesor wyłożył się wygodnie w fotelu i zaczął mówić:
- Jak wiecie, rzadko kiedy opuszczam swoje laboratorium, a jeszcze rzadziej biorę udział w tzw. życiu towarzyskim Alabastii. Tym razem jednak sytuacja doprowadziła do tego, że gdybym odrzucił zaproszenie, to mogłoby to być potraktowane jako nietakt, a przecież nie wiem, czy ten człowiek... Jak on się nazywa?
- Williamson, panie profesorze - powiedział Ash.
- Ach tak, rzeczywiście! Dziękuję, że mi przypomniałeś. A więc nie mam pewności, czy ten pan Williamson nie zostanie niedługo burmistrzem Alabastii. Pomyślałem więc sobie, że lepiej mu się nie narażać i mieć z nim jak najlepsze relacje. Skorzystałem zatem z zaproszenia i poszedłem na jego przyjęcie. Nie bawiłem się tam jednak zbyt dobrze.
- Dlaczego? - zaśmiałam się lekko, nie mogąc się nadziwić słowom uczonego.
Gdyby to mnie zaproszono na wykwintne przyjęcie, to na pewno bym starała się na nim bawić jak najlepiej, a poza tym czułabym się podczas takiego przyjęcia niesamowicie zaszczycona, że mnie zaproszono, z kolei profesor Oak wydawał się tym przyjęciem co najmniej znudzony, bo w taki sposób się o nim wyrażał, że trudno było wyciągać inne wnioski.
- Bo rozmawiano tam tylko o polityce, a to było strasznie nudne. Jak wiecie, strasznie mnie nudzi polityka - odpowiedział mi uczony.
Gdy to powiedział, zaczęłam powoli rozumieć, dlaczego profesor tak nie lubił tego rodzaju przyjęć i przestałam mu się dziwić, jednak mimo wszystko pomyślałam sobie, że ja bardzo bym chciała wziąć udział choć w jednym takim przyjęciu. W końcu nie musiałabym tam wcale dyskutować o polityce, nieprawdaż?
- Rozumiem. A czy wychodził pan na korytarz, panie profesorze?
- A tak, wychodziłem. Wydawało mi się, że usłyszałem na nim jakieś krzyki, więc poszedłem sprawdzić, czy to prawda. Wyszedłem z sali i wtedy zauważyłem leżącą na dywanie porucznik Jenny. Była nieprzytomna, a jakiś mężczyzna uciekał z miejsca, w którym ona leżała tak, jak gonił go wielki, rozszalały Tauros.
- Mężczyzna? - zapytałam - Jest pan pewien, że to był mężczyzna?
- Oczywiście. To musiał być mężczyzna, bo był ubrany w garnitur. Nie mogła to być kobieta, bo one były w sukniach balowych.
- Rozumiem. Co pan wtedy zrobił? - spytałam.
- Podbiegłem do porucznik Jenny i zacząłem ją cucić, ale ona była niestety nieprzytomna. Wówczas zauważyłem, że z głowy cieknie jej krew. Wróciłem więc prędko na salę i zaraz powiadomiłem wszystkich o tym, co się stało. Potem Williamson posłał dwóch służących, żeby przypilnowali Jenny, a sam zawiadomił policję.
Po tym wyznaniu przez chwilę wszyscy milczeliśmy nie wiedząc, o co znowu zapytać ani w jaki sposób kontynuować rozmowę. Na szczęście cisza ta nie trwała długo.
- Czy zauważył pan może coś, co wydawało się panu dziwne, panie profesorze? - zapytał po chwili Ash.
Profesor zastanowił się, a następnie odpowiedział:
- Nie przypominam sobie, ale wiesz, Ash... Tam była cała masa ludzi i rozmawiałem z większością z nich, więc nie miałem specjalnie możliwości, żeby się komukolwiek i czemukolwiek przyglądać. Zresztą kto niby mógł przewidzieć, że stanie się coś takiego?
- Nikt nie mógł, ale może wobec tego zauważył pan profesor, czy ktoś wychodził z sali balowej na korytarz?
- Wielu gości wychodziło z sali balowej na korytarz i to z różnych powodów. Trudno mi wymienić wszystkich.
- No, to kicha, bo to nam nic nie daje - jęknął załamany Ash, a Pikachu zapiszczał smutno, opuszczając przy tym główkę.
Profesor Oak rozłożył bezradnie ręce.
- Mówiłem ci, Ash, że nie na wiele ci się przydam, bo nie widziałem zbyt dużo.
- Mimo wszystko miałem nadzieję, że coś pan jednak zauważył, panie profesorze - powiedział jego chrześniak smutnym tonem.
- Pika-pika - pisnął Pikachu.
Uczony zastanowił się przez chwilę i spojrzał na nas uważnie:
- Właściwie, to jak tak sobie o tym wszystkim myślę, to coś widziałem. Ale to chyba nie ma znaczenia.
Przysunęliśmy oboje z Ashem mocno głowy w jego stronę, lustrując go uważnie wzrokiem prawdziwych detektywów.
- Co, panie profesorze? Co pan widział?
- Gdy tak czekaliśmy na przyjazd policji widziałem, jak sekretarz pana Williamsona, ten cały... jak mu tam... No, mniejsza z tym... Widziałem, jak na chwilę przed tym wszystkim wyszedł z sali, ponoć do toalety.
- Kiedy wyszedł? - zapytał Ash.
- Jakoś tak chwilę przede mną.
- Ale później wrócił?
- Później wrócił i miał mokre ubranie.
- Mokre ubranie? - zdziwiliśmy się.
- Tak. Ale nie wiem, dlaczego. Być może mój wnuk będzie wiedział. W końcu prawie całe przyjęcie rozmawiał z tym człowiekiem.
- Co?! Gary tu jest?! - zawołał zdumiony Ash.
- Pika-pika?! -zapiszczał Pikachu.
- Tak, przybył na kilka dni do Alabastii. Przywiózł mi wyniki swoich najnowszych badań - odpowiedział profesor Oak.
Gary Oak jest dzieckiem jedynego syna profesora. Rodzice chłopaka włóczyli się gdzieś po świecie robiąc interesy i nie specjalnie utrzymywali kontakty ze swym potomkiem, w przeciwieństwie do jego dziadka, który bardzo interesował się wnukiem, zwłaszcza od czasów, kiedy ten przestał wreszcie rywalizować z Ashem o wszystko, co się tylko dało oraz poniżać go na każdym kroku, a zamiast tego zajął się badaniem Pokemonów, a także nawiązał przyjaźń z chrześniakiem swojego dziadka. Muszę przyznać, że chociaż bardzo słabo znałam Gary’ego z czasów, zanim stał się on mądrym człowiekiem, jakim jest obecnie, to jednak mogę powiedzieć, że wcześniej był raczej osobą nie do wytrzymania. Można go było określić w zaledwie kilku słowach: próżny, zarozumiały i zadufany w sobie, choć przy tym nie pozbawiony pewnych ważnych umiejętności. Z czasem jednak stał się osobą naprawdę sympatyczną, z którą Ash bez krępacji zawiązał przyjaźń, chociaż trzeba przyznać, że ze względu na swój tryb życia obaj rzadko kiedy mieli okazję się spotkać.
- No proszę! Gary Oak jest w mieście i nawet nie raczył mnie o tym powiadomić! Mnie, swego najlepszego ponoć przyjaciela! - powiedział Ash udając oburzonego.
Mówię, że udawał on oburzonego, ponieważ tak naprawdę doskonale wiedziałam, iż jest zachwycony możliwością ponownego spotkania się ze swoim przyjacielem i porozmawiania z nim. Oczywiście jednak nie mógł tego powiedzieć wprost, gdyż wolał udawać, że czuje się oburzony. Zresztą między nim a Garym od czasu zawarcia przyjaźni panowała już taka swego rodzaju gra pozorów. Niby sobie nawzajem dogryzali i udawali obojętność wobec siebie, ale tak naprawdę byli bardzo wiernymi przyjaciółmi.
- Możesz go odwiedzić. Jest on jeszcze w Centrum Pokemon, gdzie wynajął sobie pokój - powiedział profesor Oak.
- Doskonale! Wobec tego przepytamy Gary’ego i to dokładnie - odparł Ash, powoli podnosząc się z miejsca - Dziękujemy panu, panie profesorze za herbatę oraz za wiadomości. Być może dzięki nim uda nam się schwytać sprawcę zamachu na oficer Jenny.
- Życzę wam z całego serca powodzenia, przyjaciele - uśmiechnął się do nas uczony.
- Dziękujemy, profesorze - odpowiedziałam z uśmiechem na ustach.
- Przyda się nam ono - dodał żartobliwie Ash.
- Nie wątpię, że wam się przyda - odparł profesor, lekko chichocząc.
Chwilę później wyszliśmy z gabinetu profesora Oaka i ruszyliśmy w kierunku Centrum Pokemon. Po drodze natknęliśmy się na Tracey’ego.
- Powiedzcie mi, proszę... Czy to prawda, że zaatakowano porucznik Jenny? - zapytał chłopak.
Ash pokiwał smutno głową na znak potwierdzenia.
- Niestety, mój przyjacielu, to prawda. Nie martw się jednak, ona żyje, a my złapiemy tego, który ją tak urządził.
- Mam nadzieję, że wam się to uda. Życzę wam powodzenia - rzekł z uśmiechem na twarzy Tracey.
- Dziękujemy. Jak już powiedzieliśmy profesorowi, przyda się ono nam - odpowiedziałam wesoło.
C.D.N.
A to ciekawa sprawa. Trzech podejrzanych kandydatów na burmistrza i zamach na naszą ulubioną porucznik Jenny. Taką sprawą może zająć się jedynie Sherlock Ash i jego wierna asystentka Serena Evans. :)
OdpowiedzUsuńCała Alabastia żyje wyborami na burmistrza, a kandydaci prześcigają się w obietnicach, których i tak potem nie spełnią. Porucznik Jenny odpowiada za bezpieczeństwo na wszelkich wyborczych spotkaniach, oraz na balu u niejakiego Williamsona, na którym to dochodzi do tragicznego w skutkach zdarzenia. Tajemniczy osobnik ją atakuje. Któż to mógłby być?
Niestety, tak jak się można było spodziewać, nikt nic nie wie, nikt nic nie widział... poza jednym profesorem Oakiem. :) Niestety jego zeznania wiele nie wnoszą, poza jednym... rzucają światło podejrzenia na sekretarza Williamsona, którego zaczynam w tej chwili podejrzewać o próbe zamordowania porucznik Jenny. I czy tylko ja mam ochotę go zamordować w momencie rozmowy jego chlebodawcy z Ashem i Sereną? :D
Któż za tym stoi?
To się okaże... już w kolejnym odcinku. :)
Ogólna ocenka: 10/10 :)
Ogólnie to fajnie Ty piszesz Ale jeden bład po między odcinkami jest duża różnica czasu np.w jednym kończy się po środku jakieś sprawy A następny odcinek zaczyna się kilka dni później.
OdpowiedzUsuńTak tak Delia jest taka wspaniała... A jak będzie teściową to już będzie jak relacja z Januszem :)
OdpowiedzUsuń