Wilkołak działa nocą cz. II
Wszystko zaczęło się wtedy, gdy ja i Herbert powróciliśmy razem ze Złotego Miasta, w którym spędziliśmy nieco czasu w towarzystwie Allana, Stelli i ich uroczego małego synka. Mówię wam, to naprawdę przeurocze dziecko, powinniście kiedyś je poznać. Ale wybaczcie, chyba odchodzę od tematu. Lepiej więc przejdę już do rzeczy.
A więc ja i Herbert byliśmy razem na terenie Złotego Miasta, a potem razem popłynęliśmy do mojego domu na Wyspach Oranżowych. Mój drogi przyjaciel był zdania, że tam jest bardzo przyjemnie i chciałby lepiej poznać moje rodzinne strony. Dlatego postanowiłam mu to umożliwić i razem tam popłynęliśmy moją kochaną łodzią. Dotarliśmy na miejsce, a potem bardzo zadowoleni oddaliśmy się błogiemu lenistwu. Niestety, to lenistwo trwało niezwykle krótko, ponieważ prawdziwego detektywa nowa sprawa łapie o wiele prędzej niż on się może tego spodziewać. I tym razem też tak było.
- Wiesz, Maren... - powiedział pewnego dnia, w którym to wszystko się zaczęło Herbert - Myślę sobie, że masz rację. Ta sprawa zdecydowanie nie wygląda dobrze i lepiej się w nią nie angażować.
Spojrzałem na niego bardzo zdumiona tym, co właśnie powiedział. Ja i Herbert znamy się nie od dziś i doskonale wiedziałam, jaka jest jego sztuka dedukcji, ale mimo wszystko i tak wciąż potrafił mnie zaskoczyć.
- O czym ty mówisz, Herbercie? - spytałam ze zdumieniem - Przecież nie możesz wiedzieć, o czym właśnie myślę.
- Przeciwnie, jestem w stanie to odgadnąć - uśmiechnął się w bardzo dowcipny sposób Herbert.
- Naprawdę? - spytałam nieco zadziornie, czując wielką chęć droczenia się z nim - To w takim razie słucham. O czym właśnie pomyślałam?
- O tym, że lepiej będzie, jeżeli nie posłuchasz swojej koleżanki i nie będziesz angażować się w zakup akcji banku „Houston i syn“.
Nie sądziłam, że w tej sprawie mogę być jeszcze bardziej zdumiona niż przed chwilą, ale okazało się to możliwe. Jaka szkoda, że nie zrobiłam sobie wtedy zdjęcia. Musiałam nieźle wyglądać z otwartą szeroką szczęką, która wręcz mi opadała na podłogę.
- Nie no, Herbercie! - zawołałam - Ja się chyba zacznę ciebie poważnie bać. Ty musisz mieć jakąś spółkę z diabłem, bo inaczej niby skąd byś o tym wiedział?
Herbert, który leżał właśnie na kanapie i wypoczywał, z oczami lekko przysłoniętymi fedorą, powoli usiadł i zrzucił kapelusz na swoje kolana, po czym powiedział dowcipnie:
- Kochana moja... Prawda jest taka, że nie jestem wcale osobą, która zaprzedała duszę diabłu. To niemożliwe z dwóch powodów. Po pierwsze, ja nie wierzę w istnienie piekła i diabłów, a po drugie za bardzo sobie cenię spokój i dobrobyt, a w piekle, jeżeli ono oczywiście istnieje, to raczej bym tego nie uświadczył.
- Dobrze, ale możesz mi wyjaśnić, skąd wiesz, o czym ja przed chwilą pomyślałam?
- Och, to bardzo proste - uśmiechnął się Herbert, po czym nabił sobie fajkę i zapalił ją - Wczoraj mi opowiadałaś, że spotkałaś swoją znajomą, która ma swoje udziały w firmie „Houston i syn“, które przynoszą jej sporo zysków. Znajoma powiedziała ci, że może odsprzedać ci kilka akcji i to za dość niską cenę w ramach podziękowań za to, iż kiedyś jej pomogłaś. To ma być taka przyjacielska przysługa.
- No tak, wspominałam coś o tym wczoraj - powiedziałam - Ale skąd niby pewność, że teraz właśnie o tym pomyślałam?
- Och, to bardzo proste - powtórzył swoją śpiewkę Herbert, pykając powoli fajkę - Od wczoraj jesteś wyraźnie przejęta. Chodzisz, mruczysz coś pod nosem, próbujesz zastanawiać się nad tym, dlaczego twoja znajoma tak nagle zaproponowała, że odsprzeda ci te akcje i to jeszcze za cenę naprawdę niską, bo niższą niż ta, za którą sama je kupiła? Przecież to dla niej żaden interes. Zastanawia cię to, ponieważ wietrzysz w tym wszystkim podstęp, a przed paroma minutami sprawdziłaś w Internecie, jak wygląda sprawa z tym bankiem „Houston i syn“.
- Skąd o tym wiesz? Nie widziałeś chyba z tej odległości, co ja właśnie sprawdzam na komputerze.
- Nie, nie widziałem, ale niby czego innego mogłabyś szukać po takich poważnych przemyśleniach?
- Słusznie. A skąd wiedziałeś, jaką decyzję podjęłam w tej sprawie?
- Ponieważ widziałem uśmiech satysfakcji na twej twarzy połączony z taką jakby miną lekkiego zawodu, bo nie oczekiwałaś, że twoja znajoma zechce cię oszukać.
Parsknęłam śmiechem, gdy usłyszałam jego wywód i rzuciłam:
- Tak, masz rację. To wszystko prawda, ale wiesz ty co? To było dość łatwe. Takie coś to mógłby rozwiązać pierwszy lepszy detektyw, który umie myśleć. Może spróbujesz czegoś trudniejszego?
- Co masz na myśli?
W tamtej chwili obudziła się we mnie swego rodzaju przekora, dlatego powoli wyjęłam z szuflady biurka pewne pudełko, otworzyłam je i wyjęłam jego zawartość, którą stanowił bardzo stary, jeszcze przedwojenny zegarek z dewizką i wyrytymi na niej cyrklem i linijką.
- Mam tutaj takie cacko. Pamiątkę po kimś, kto był mi bliski. Możesz mi powiedzieć coś na temat jego poprzedniego właściciela?
Herbert pykając fajkę wziął ode mnie zegarek, po czym obejrzał go sobie uważnie i po chwili namysłu powiedział:
- No cóż... Widzę, że osoba, która go wcześniej posiadała musiała być zamożna, ale potem nagle popadła w problemy finansowe. Bywała chwilami bardzo roztrzepana, a w każdym razie bardzo nerwowa i niejeden raz mało uporządkowana. Myślę, że co najmniej trzy razy zastawiała ten zegarek w lombardzie. Była ci jednak bardzo bliska, bo chociaż go nie nosisz przy sobie, to przechowujesz go w miejscu, w którym nie ulegnie uszkodzeniu i czyścisz go regularnie. To oznacza, że ta osoba, pomimo swoich wad była ci znacznie więcej niż tylko sympatyczna, ale wręcz ją kochałaś. Podejrzewam też, że ta osoba lub jej przodkowie należeli do loży masońskiej.
Poirytowana wyrwałam mu zegarek z ręki i powiedziałam:
- Słuchaj, ja nie wiem, kto ci zdradził te wszystkie historie na temat mojego dziadka, jednak mimo wszystko naprawdę posuwasz się za daleko, udając przede mną, że nie wiesz o nim nic, a potem rzucając mi w oczy takie rewelacje. Jako mój facet powinieneś mi mówić takie rzeczy od razu, kiedy tylko się ich dowiadujesz!
- Nie rozumiem, do czego zmierzasz, Maren - rzekł smutno Herbert - Ja nie miałem pojęcia, kto był wcześniej właścicielem tego zegarka i nie wiem nic o twoim dziadku.
- Jak to, nic o nim nie wiesz? Przecież przed chwilą wyrecytowałeś mi wszystkie jego najważniejsze cechy charakteru!
- Wymieniłem jedynie to, co mówi mi ten zegarek. A co? Czyżbym się pomylił?
- Przeciwnie, wszystko zgadłeś prawidłowo, chociaż nie mam pojęcia, w jaki sposób to zrobiłeś.
- Ależ to było bardzo proste.
- Proste? Poważnie? - zakpiłam sobie lekko - Ale niech ci będzie. To jak do tego doszedłeś?
- Już mówię - uśmiechnął się Herbert, dalej pykając fajkę - A więc ten zegarek to jest piękne cacko sprzed około stu lat. W dawnych czasach był bardzo kosztowny i nie byle kto mógł sobie na niego pozwolić. To oznacza, że twój dziadek był osobą bardzo bogatą, a przynajmniej jego rodzina była. Potem jednak popadł w kłopoty finansowe, o czym świadczy fakt, że dał go co najmniej trzy razy pod zastaw.
- Skąd to wiesz?
- Lombardy lubią, a w każdym razie lubiły one kiedyś, oznaczać takimi małymi cyferkami przedmioty, jakie były w nich zastawiane. Tutaj widzę trzy takie numerki. To oznacza, że twój dziadek trzy razy go zastawiał i trzy razy go wykupywał. Prócz tego jeszcze zegarek jest w kilku miejscach bardzo mocno odrapany. Takie ślady zostawiają monety, więc twój dziadek musiał je nosić w jednej kieszeni wraz z zegarkiem. Wrzucał gwałtownie monety do kieszeni, co porobiło te ślady.
- To wszystko prawda. Dziadek w młodości nieźle hulał i cóż... Popadł przez te swoje zabawy w poważne problemy finansowe. Dopiero na starość się ocknął i przestał wariować. Ale ja bardzo go kochałam i zachowałam po nim ten zegarek.
- I dbasz o niego, o czym świadczy fakt, że nie tak dawno był on przez ciebie czyszczony.
- Tak... Masz odpowiedzi na wszystko. Ale zaraz! Skąd wiesz, że moi przodkowie należeli do loży masońskiej? Ostatecznie ten oto zegarek, jeżeli wierzyć rodzinnej legendzie, dał mojemu pra-pra-dziadkowi Wielki Mistrz Loży z regionu Kanto i potem przechodził w naszej rodzinie z ojca na syna, aż do chwili, kiedy mój dziadek dał go mnie, gdy byłam jeszcze nastolatką. Ale skąd ty wiesz, że to cacko ma związek z lożą?
Herbert uśmiechnął się delikatnie i powiedział:
- Cóż... To było najprostsze ze wszystkich stwierdzeń. Cyrkiel i linijka to jedne z symboli masońskich lub jak wolisz wolnomularskich. Takie znaki na jakimś przedmiocie oznaczają przynależność do loży.
- No tak... To wszystko wyjaśnia - powiedziałam, chowając zegarek do pudełka, a pudełko do szuflady - Nie ma co, ty naprawdę umiesz znaleźć odpowiedź na wszystkie pytania.
- Nie jestem pewien, czy na wszystkie - uśmiechnął się Herbert, znowu kładąc się na kanapie i dalej pykając swoją fajkę - Ale lubię znajdować odpowiedzi na wszelkie pytania tego świata.
- Na wszystkie z nich nie znajdziesz.
- Może i nie, ale zawsze warto spróbować, prawda?
Parsknęłam delikatnym śmiechem i powoli pogrążyłam się w swoich myślach, gdy nagle usłyszałam pukanie do drzwi.
- Ciekawe, kto to może być? - zapytałam głośno sama siebie.
- Och, to z całą pewnością blondynka o fioletowych oczach, ubrana w różową sukienkę letnią z białymi dodatkami.
Spojrzałam na niego delikatnie poirytowana tymi jego przechwałkami i powiedziałam:
- Nie możesz tego wiedzieć.
- Mogę, bo widziałem ją przed chwilą przez okno, jak zmierza w naszą stronę.
Parsknęłam śmiechem, gdy usłyszałam jego odpowiedź.
- Jakie to śmiesznie proste.
- Widzisz? Dedukcja może być łatwizną, jeśli tylko chcesz.
- Tak... Oczywiście.
Dyskutowałabym sobie z nim zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie to, że ponownie usłyszałam pukanie do drzwi, które przypomniało mi o gościu czekającym na progu, aż mu wreszcie otworzę. Poszłam więc spełnić jego oczekiwania. Gdy to zrobiłam, to okazało się, że Herbert miał jednak rację, a naszym gościem jest młoda dziewczyna o blond włosach oraz fioletowych oczach, ubrana w białą sukienkę z różowymi dodatkami.
- Dzień dobry, Maren. Pamiętasz mnie jeszcze?
Uśmiechnęłam się do niej radośnie.
- Joy! Joy Peeper! Oczywiście, że cię pamiętam! Wejdź, proszę! Wejdź moja droga! Co ty tu robisz?!
- Zaraz ci wszystko wyjaśnię! - odpowiedziała mi Joy, wchodząc do środka i obejmując mnie delikatnie - Tylko powiedz mi, proszę cię, czy jest tu może z tobą Herbert Jones?
- Tak, jest ze mną. Jak wiesz, oboje jesteśmy parą. A czemu pytasz?
- A, bo widzisz... Mam pewną sprawę i pomyślałam sobie, że być może ty i on możecie mi pomóc. To oczywiście nie jest coś strasznie pilnego i ja zrozumiem, jeżeli mi odmówicie, ale...
- Najpierw nam opowiedz, co i jak, a potem ocenimy - zaśmiałam się lekko, po czym zaprowadziłam ją do pokoju, w którym to leżał na kanapie Herbert i pykał fajkę - Kochanie, mamy gościa!
Detektyw zerwał się z miejsca i spojrzał na Joy, wyjmując fajkę z ust.
- O rany! Joy Peeper! Miło cię znowu widzieć! Co cię sprowadza aż z Sinnoh?
Muszę wam wyjaśnić, że ja i Herbert poznaliśmy Joy i jej męża (który wówczas był jeszcze jej narzeczonym) podczas jednej sprawy, którą oboje wtedy prowadziliśmy. Christopher Peeper (który obecnie jest mężem Joy) był jednym z podejrzanych, a Herbert dowiódł, że jest niewinny. Potem z wdzięczności oboje zaprosili nas na swój ślub. Od tego czasu minął około rok i dopiero po tym roku mogliśmy się znowu zobaczyć.
- Co mnie tu sprowadza? Kłopoty, jak zwykle zresztą - odpowiedziała Joy, siadając wygodnie na krześle - Mam wielką prośbę dla was obojga. Chcę was prosić, żebyście mi pomogli w pewnej sprawie. Mnie i Chrisowi. Mamy pewne drobne problemy.
- Ale jakie to dokładniej problemy? - zapytał Herbert - Mam nadzieję, że nie chodzi o Chrisa ani o wasze małżeństwo.
- Ależ skąd! - zawołała Joy, parskając śmiechem - Mój mąż nie sprawia żadnych problemów, nie zdradza mnie ani nic z tych rzeczy. O nic złego go też nie podejrzewam. W końcu oboje znamy się już od najmłodszych lat i zawsze byliśmy sobie bliscy. Wiecie, tacy słodcy przyjaciele z podwórka, co to ciągle się ze sobą trzymają. I tak nam zostało, tyle tylko, że oprócz tego jeszcze teraz on i ja bardzo się kochamy. Więc nie wyobrażam sobie, żeby miał mnie zdradzać albo coś w tym stylu.
- Ja też sobie tego nie wyobrażam - odpowiedział wesoło Herbert - On miałby to zrobić? Chyba byłby głupi.
- Ale skoro nie o Chrisa chodzi, to o kogo? - zapytałam.
- Chodzi w pewnym sensie o Chrisa, ale nie dosłownie - odpowiedziała Joy.
- A konkretnie?
- Konkretnie o jego ojca, profesora Uriaha Peepera.
- Poważnie? A co z nim nie tak?
- Z nim jest raczej dobrze, ale widzicie... Obawiam się, że profesor wie więcej w sprawie, która mnie niepokoi niż to ujawnia.
- A o jakiej sprawie mówisz?
- Nie słyszeliście o tym? Ale w sumie to mnie nie dziwi. W końcu na Wyspach Oranżowych możecie nie wiedzieć o tym, co się dzieje w Sinnoh.
- A co się dzieje w Sinnoh?
- Bardzo dziwna sytuacja, wręcz przerażająca. Widzicie... Chodzi o to, że w okolicy, w której mieszkam pojawił się wilkołak.
- Słucham?! - zawołałam zdumiona - Że niby co się pojawiło?!
- Wilkołak - odpowiedziała Joy, patrząc na mnie zupełnie poważnie.
Spojrzałam na nią, a potem na Herberta Jonesa i oboje wybuchliśmy gromkim śmiechem.
- Tak, strasznie zabawne, naprawdę - powiedziałam dowcipnie, palcem sobie ocierając oczy od łez wywołanych śmiechem - A tak na poważnie, to co się tam dzieje?
- Ja mówię zupełnie poważnie. Tam grasuje wilkołak.
- Daj spokój, dziewczyno. Przecież wilkołaków nie ma.
- A jednak są. Widziałam go na własne oczy.
Powaga bijąca z tej wypowiedzi oraz jej twarzy dowodziła, że raczej nie żartuje, dlatego też, chociaż nie było mi łatwo w to wszystko uwierzyć, to jednak zaczęłam powoli przekonywać się do tego, iż temat prowadzonej przez nas rozmowy jest jak najbardziej poważny i dotyczy on prawdziwych faktów.
- Kiedy i gdzie widziałaś tego wilkołaka? - zapytał Herbert Jones.
- Jakieś trzy tygodnie temu, w nocy. Ja i mój mąż mieszkamy z moim teściem, on mieszka na dole, a my na górze. Pewnej nocy usłyszałam, jak nasz Arcanine Rufus zaczyna nagle szczekać tak, jakby w pobliżu zjawił się intruz. Obudził mnie i mojego męża. Oboje się zaniepokoiliśmy, dlatego wyszliśmy z łóżka i wyjrzeliśmy przez okno, ale niczego nie zauważyliśmy. Postanowiliśmy się jednak rozejrzeć, tak na wszelki wypadek. Zrobiliśmy to więc, przy czym mój mąż rozejrzał się po domu, a ja z pistoletem w ręku poszłam zobaczyć na zewnątrz, czy nikogo tam nie ma. Wyszłam i wtedy nagle to zobaczyłam.
- Co takiego?
- Wilkołaka. To było ogromne, szare bydlę stojące na dwóch nogach, z wielkim pyskiem, ostrymi kłami i śliną cieknącą z nich strumieniem. Miał gęstą, szarą sierść, no i w ogóle... Wyglądał jak wilkołak z typowych filmów grozy. I miał na sobie resztki ubrań.
- Ubrań?
- Tak. Biała koszula i szare spodnie. Na jego widok wrzasnęłam głośno ze strachu i zaraz wymierzyłam w niego broń, ale on uciekł zanim do niego strzeliłam. Chwilę później nadbiegł mój mąż. Zobaczył to bydlę, jak ucieka i zaraz chciał je gonić, jednak przekonałam go, aby nie zostawiał mnie samej. Oboje więc bardzo szybko zabarykadowaliśmy się w domu i resztę nocy nie zmrużyliśmy oka.
- Ciekawe - powiedział Herbert Jones, pykając fajkę - Czy ktoś oprócz was widział tego wilkołaka?
- Tak. Para nastolatków z Johto, którzy akurat przebywają w Sinnoh w jakieś podróży. Nazywają się Lyra i Khoury. Oni go widzieli i mówili o tym, ale im nie uwierzono... Do czasu, aż na łące w pobliżu miasta, przy którym mieszkamy znaleziono ślady tej bestii. Wierzcie mi lub nie, ale to nie były ślady żadnego znanego nauce Pokemona.
- A kiedy ci... Lyra i Khoury widzieli tego wilkołaka?
- Jakieś trzy tygodnie temu.
- Czy od tego czasu ktoś jeszcze go widział?
- Parę osobom wydawało się, że go widziało w nocy w pobliżu miasta, ale nie byli pewni, czy to na pewno on. Za to naprawdę wiele osób znalazło potem w tych miejscach, w których go wcześniej dostrzeżono ślady i to nie byle jakie, ale ślady nienaturalnie wielkich łap. Mówię wam, żaden psi ani też wilczy Pokemon, ani w ogóle żaden Pokemon takich łap nie posiada, więc chyba rozumiecie, że to wzbudziło obawy i podejrzenia.
- No dobrze, ale nie rozumiem, co z tym wszystkim ma wspólnego twój teść? - zapytałam.
- Ten wilkołak kręcił się koło naszego domu.
- To jeszcze niczego nie dowodzi.
- Nie, ale mój teść, który jest genetykiem, miał takiego jednego kolegę, który został wywalony z uczelni, na której obaj pracowali. Wywali go za nielegalne eksperymenty na Pokemonach. Mieszał ich geny i tworzył takie krzyżówki, że tak powiem. Chyba nawet dostał za to parę latek.
- I co z nim teraz się dzieje?
- Jest już na wolności i obawiam się, że ten wilkołak dowodzi, iż ten gość znowu zaczął swoje sztuczki, a prócz tego wciągnął w nie mego teścia.
- Skąd takie podejrzenie?
Joy westchnęła delikatnie i powiedziała:
- Widzicie... Mój teść zachowuje się ostatnio bardzo dziwnie.
- W jaki sposób? - zapytał Herbert.
- Widzicie... On się zakochał.
Herbert parsknął śmiechem.
- To jeszcze nie jest nic dziwnego.
- Tylko, że on się zakochał w kobiecie dużo młodszej od siebie, która mogłaby być moją siostrą.
- To już faktycznie jest dość dziwne, ale wielu mężczyznom w średnim wieku zdarza się takie coś.
- Być może, ale za to niewielu mężczyznom zdarza się wariować z tego powodu.
- Jak to, wariować? - zapytałam.
- Mój teść dostał na głowę z powodu tej miłości - odpowiedziała Joy - Pofarbował sobie włosy, aby nie było widać, iż siwieje, zaczął dużo ćwiczyć i w ogóle, żeby mieć więcej siły na cokolwiek. A przecież on ma już ponad pięćdziesiąt lat, a do tego nigdy specjalnie nie dbał o swoją tężyznę, a teraz coś takiego...
- Wiesz, Joy... To jeszcze nie jest nic niezgodnego z prawem ani też nic specjalnie dziwnego - uśmiechnęłam się.
- Niby nie, ale zadrapania na jego twarzy, które nie wiadomo skąd się wzięły, to już chyba jest dziwne, prawda?
Spojrzałam na Joy zdumiona jej słowami.
- Zadrapania? - spytałam.
- Tak. Zdarzyły się raz tak, że w dzień miał gładką twarz, a następnego dnia rano obudził się z zadrapaniami i to nie takimi od golenia.
- A skąd wiesz, że nie od golenia? - zapytał Herbert.
- A ty się golisz na nosie, na czole i nad oczami? - zapytała z kpiną w głosie Joy.
Herbert zrobił dowcipną minę.
- Masz rację, to rzeczywiście nie mogą być rany od golenia. A jak on się z tego tłumaczył?
- Że wracał po nocy od swojej narzeczonej, przechodził przez las, który oddziela miasto od naszego domku i podrapał sobie twarz o krzaki.
- A ty mu nie wierzysz?
- Jakoś trudno mi w to uwierzyć.
- Co więc o tym sądzisz? - spytałam.
- Uważam, że mój teść i ten jego dawny kolega potajemnie nad czym eksperymentują i to coś go tak urządziło - rzekła Joy.
- A nie przyjmujesz innej hipotezy, bardziej... fantastycznej? - zapytał Herbert.
- Że niby co? Że niby to on jest tym wilkołakiem? I rani się w twarz biegając nocą po lesie? - parsknęła śmiechem młoda kobieta - No, proszę cię! Takie bajeczki to dla dzieci, a nie dla mnie. Mój teść się w coś wmieszał i to w coś bardzo podejrzanego. Chcę was zatem prosić, żebyście wyjaśnili tę sprawę. Ja i Chris nie jesteśmy ani skąpi, ani też biedni i uczciwie wam zapłacimy, tylko wyjaśnijcie, co się tutaj dzieje.
Spojrzałam na Herberta, który dalej pykał fajkę i wyraźnie się bardzo nad czymś zastanawiał.
- Jeszcze jedno... Czy ten wilkołak pojawia się tylko nocą?
- Tak.
- Czy pojawia się co noc?
- Nie. W różnych odstępach czasu.
- Regularnych?
- Nie.
- Czyli nie wiadomo, kiedy znowu się zjawi?
- Nie wiadomo.
- A kiedy pierwszy raz się pojawił?
- Wtedy, gdy my go widzieliśmy.
- Rozumiem. Dobrze, przyjmujemy zlecenie. Ja i Maren zjawimy się u was najszybciej, jak to tylko możliwe.
Spojrzałam na Herberta nieco zła, że podejmuje decyzje za mnie, ale z drugiej strony i tak zamierzałam zająć się tą sprawą, więc nie miałam o co się na niego złościć. Chyba tylko o to, że tak szybko podjął decyzję za nas oboje, nie pytając mnie nawet o zdanie.
Joy zaś była zachwycona.
- Doskonale. Ja muszę wracać do męża. Został w Sinnoh i obserwuje swego ojca... Znaczy na tyle, na ile to tylko możliwe. Ma nadzieję, że mylę się w swoich podejrzeniach.
- Ja również mam taką nadzieję, ale jeśli się nie mylicie, to wtedy... - zauważyłam ponuro - Wtedy chyba sama rozumiesz, że będziemy musieli zawiadomić, kogo trzeba.
- Wiem o tym, ale zanim to zrobimy, to chciałabym poznać prawdę, jaka by ona nie była - odpowiedziała Joy.
- Poznasz ją, gwarantuję ci to - rzekł Herbert - Choć mam wrażenie, że może ci się nie spodobać.
- Trudno. Muszę ją znać.
Pożegnaliśmy się z Joy, a Herbert powiedział, że musi na chwilę wyjść, po czym poszedł na miasto i wrócił z walizką, która była czymś bardzo obładowana. Ze zdumieniem obserwowałam, jak kładzie ją potem na stole i otwiera, pokazując jej zawartość, którą stanowił... naprawdę spory arsenał. Mówię poważnie, to był prawdziwy arsenał, ponieważ znajdowały się tam dwie strzelby typu śrutówka, kilka rewolwerów, para noży myśliwskich oraz cały zapas amunicji.
- Eee... Słuchaj, ominęło mnie coś? - zapytałam - Jedziemy na wojnę czy co?
- Blisko. Na polowanie - odpowiedział mi Herbert, oglądając dokładnie rewolwer - Jedziemy zapolować na wilkołaka.
- Daj spokój. Wierzysz w jakieś bestie z mitów i legend?
- Nie z mitów, ale z faktów. W Sinnoh coś jest i ja nie zamierzam tego lekceważyć, moja droga. Coś bardzo groźnego, ale bynajmniej nie z piekła rodem, lecz z tego świata. Ale cokolwiek by to nie było, to możemy mieć mały problem z jego złapaniem.
- I dlatego się przygotowałeś tak, jakbyśmy jechali na wojnę?
- Odechce ci się żartów, jak już natkniemy się na to coś.
- No dobra. Przypuśćmy, że się na to natkniemy i co? Będziesz rąbał do tego z ostrej amunicji?
- Nie każda jest ostra. Część z nich to naboje usypiające.
- Poważnie? - przyjrzałam się amunicji - Ja tam nie odróżniam jednych od drugich.
- Te ostre naboje mają czerwone znaczki, a usypiające niebieskie.
- Ach tak, rzeczywiście. Teraz już się nie pomylę. Ale słuchaj, Herbert, czy nie uważasz, że to drobna przesada, ten cały arsenał?
- Nie. Jakbym kupił bazookę albo granatnik, to by była przesada, a to... To jest tylko ostrożność. Poza tym co jak co, ale ten wilkołak musi wiedzieć, że my się z nim cackać nie będziemy.
- No, jak zobaczy ten arsenał, to na pewno to zrozumie.
- Liczę na to - Herbert podał mi rewolwer - Mam nadzieję, że umiesz się tym posługiwać.
Spojrzałam na niego z politowaniem i powiedziałam:
- Tak długo mnie znasz, a nie wiesz, że umiem z tego rąbać niezgorzej od ciebie?
- To dobrze, bo ta umiejętność może ci się bardzo przydać podczas tej przygody.
Obejrzałam rewolwer z uwagą i wymierzyłam go w kierunku ściany, mówiąc wesoło:
- No dobrze. To lepiej się strzeż, wilkołaku, czymkolwiek jesteś, bo my dwoje wyślemy cię na spotkanie ze Stwórcą.
Po tych słowach spojrzałam na walizkę i spytałam dowcipnie:
- A srebrne kule też masz?
- Wolę żelazne. Bardziej skuteczne - rzucił Herbert.
- Fakt. Co racja, to racja - zaśmiałam się.
Herbert spojrzał na mnie z niesamowicie śmiertelną powagą i odparł:
- Śmiej się, śmiej. Jak się natkniesz na tego stwora, to będziesz inaczej śpiewać.
***
Popłynęliśmy moją łodzią w kierunku portu w Sinnoh, co nam zajęło nieco czasu, ale na szczęście moje cacuszko jest zaopatrzone w porządny silnik, także w przeciągu prawie trzech dni byliśmy na miejscu, a kiedy już dotarliśmy do portu, to zaparkowaliśmy naszą łódź na przystani strzeżonej, pozostaliśmy ją tam i udaliśmy się do pobliskiego miasteczka, w pobliżu którego mieszkała Joy z mężem oraz teściem. Muszę przyznać, że dawno tu nie byłam, dlatego też tym chętniej odwiedziłam to miasteczko, bo było ono naprawdę urocze, chociaż z powodu tego, co się ostatnio działo w okolicy to te urok i piękno nieco zanikły i zastąpił je cień wręcz panicznego strachu przed wilkołakiem. Wszędzie, gdzie byśmy tylko nie spojrzeli, widzieliśmy rozlepione spore plakaty z wizerunkiem narysowanego dość sprawną ręką wilkołaka i do tego z ostrzeżeniem, aby na niego uważać i nie włóczyć się samemu po nocach, a już zwłaszcza po terenach poza miastem. W dodatku jeszcze, w gazecie „Sinnoh Express“ temat wilkołaka wyraźnie nie schodził z pierwszych stron.
- No proszę - powiedziałam ironicznie, gdy kupiłam numer tej skądinąd ciekawej gazety - Wilkołaka znowu widziano w okolicach miasta, ale poza kilkoma śladami niczego nie znaleziono. Pismaki mają używanie.
- Z czegoś muszą żyć, prawda? - zaśmiał się dowcipnie Herbert.
- Tak. Szkoda tylko, że przy okazji straszą ludzi.
- Mam wrażenie, iż raczej mało ich to obchodzi.
- Tak... Ja dziwnie też.
Szliśmy dalej, nie rozmawiając już ze sobą. Nie chcieliśmy rozmawiać o wilkołaku, a jakoś nie umiałam sobie wyobrazić innego dla nas tematu rozmowy, dlatego też zachowaliśmy milczenie, żeby nie ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi. Ostatecznie nigdy nie wiadomo, kto nas podsłuchuje i dlaczego to robi. Warto więc zachować w takich sprawach ostrożność.
Dotarliśmy do domu państwa Peeper, który znajdował się na uboczu miasteczka. Był on całkiem przyjemnym miejscem, pomalowanym na biało, lekko porośniętym bluszczem, z czerwonym dachem, niewielkim kominem oraz przyjemną budą, w której sypiał pupil tego domu, czyli Arcanine.
- Piękne miejsce, prawda? - zapytałam Herberta, gdy już dotarliśmy do naszego celu.
- Tak, aż za bardzo - odparł ponuro Jones.
- Co masz na myśli?
Herbert westchnął smutno i powiedział:
- Wybacz mi, proszę, ale to jest silniejsze ode mnie.
- Niby co takiego?
- Postrzeganie wszystkiego dookoła przez pryzmat mojego fachu.
- Co masz na myśli?
- Widzisz... Ty, droga Maren, widzisz piękny, jednorodzinny domek na uboczu, z kolei ja widzę niebezpieczne miejsce dla ludzi, w którym raczej nie powinno się żyć, bo to doskonała okolica na atak takiego wilkołaka.
- Jak ty możesz, drogi Herbercie, widząc tak piękny domek, dostrzegać w nim jakieś niebezpieczeństwo?
- Takie właśnie piękne domki budzą mój największy niepokój, Maren. Pamiętaj o tym, że wilkołak to w części zwierzę i to dzikie. Myśli, jak dziki zwierz, a dziki zwierz raczej nie zbliży się do miejsca, gdzie jest pełno ludzi z bronią, mogących go zabić. On jest śmiały tylko i wyłącznie na pustych terenach, gdzie łatwo może się schować lub zaczaić i zaatakować znienacka.
- Brzmi groźnie.
- Ale prawdziwie. Więcej ci powiem, każdy rabuś i zabójca łatwiej na swój cel wybierze takie właśnie miejsce, bo daje mu ono większą pewność na powodzenie jego misji. Kto tu usłyszy krzyki osób wołających o pomoc? Kto zdąży przybyć tutaj z tą pomocą? Gdyby ci ludzie mieszkali w samym centrum miasta, nie bałbym się o nich. W centrum jest pełno ludzi i cała masa zamieszkanych domów. Zawsze jest więc ktoś, kto usłyszy wołanie o pomoc i przybiegnie. Tutaj takich osób nie ma. To takie miejsca najczęściej padają ofiarą napadów.
Przyznam się, że zmroziło mnie nieco od tych słów, którym to jednak trudno mi było zaprzeczyć. Doskonale wiedziałam, że Herbert ma rację i nie zamierzałam z nim w tej sprawie polemizować. Przeciwnie, byłam zła sama na siebie, że nie wzięłam czegoś takiego pod uwagę, gdy podziwiałam ten jakże piękny widok.
Zbliżyliśmy się powoli do domu i wówczas zauważyliśmy, że w dość sporej budzie przy domu śpi Arcanine... na łańcuchu. Tak, ten Pokemon był przywiązany na łańcuchu do swego miejsca zamieszkania. To było bardzo zdumiewające, a może nawet więcej. Patrzyliśmy na to oboje w wyraźnym szoku, bo pierwszy raz widzieliśmy coś takiego.
- Jak myślisz, czemu on jest na łańcuchu? - zapytałam.
- Co tam łańcuch. On ma jeszcze kaganiec - zauważył Herbert.
Rzeczywiście, Pokemon ten miał na sobie także kaganiec, co dodawało niepokoju do tego całego obrazu, choć znacznie niepokojące było to, że gdy zbliżyliśmy się do domu, stworek w ogóle nie zareagował na nasz widok. Co prawda przebudził się, przyjrzał nam się, ale poza tym nic nie zrobił. Nawet nie zaszczekał. To było nad wyraz dziwne, choć zaraz potem stało się coś jeszcze dziwniejszego. Mianowicie z domu ktoś wyszedł i wówczas to Arcanine zaczął ujadać i próbował doskoczyć do nieznajomego.
Był to dość wysoki mężczyzna, w wieku około pięćdziesięciu paru lat, bardzo szczupły, czy może raczej wręcz przerażająco chudy, w okularach na nosie, z brązowymi oczami, brązowymi włosami (spod których przebijała jednak siwizna), a także bardzo gęsty wąs. Ubrany był elegancko, więc jak widać wybierał się dokądś. Gdy nas zobaczył, to spojrzał w naszą stronę w dość gniewny sposób i zawołał:
- A państwo czego sobie życzą?!
- Czy pan profesor Uriah Peeper? - odpowiedział mu pytaniem na pytanie Herbert.
- Tak, to ja. Czego państwo sobie życzą?
- Wszelkiego szczęścia i pomyślności - zaśmiał się detektyw - A tak na poważnie, to przyszliśmy do pana syna. Jest może w domu?
- Tak, jest. On i jego żona. Ale nie przypominam sobie, abym miał z państwem przyjemność się znać, choć państwa twarze wydają mi się takie dziwnie znajome.
- Kiedyś pomogliśmy Chrisowi, gdy był niesłusznie oskarżony o to, że dokonał przestępstwa, którego nie popełnił - wyjaśnił Herbert.
- Byliśmy potem na weselu pana syna - dodałam.
- Aha, już sobie państwa przypominam - powiedział uczony, ale wciąż niezbyt przyjemnym tonem - Byliście państwo wśród gości weselnych, lecz nie pamiętam, żebym miał przyjemność z państwem rozmawiać.
- Bo nie miał jej pan, aż do tej chwili - powiedziałam - Podczas sprawy pana syna był za granicą i nie wiedział pan o śledztwie, które prowadziliśmy w celu wybronienia go od więzienia.
- Wiem i bardzo tego żałuję. Powinienem być wtedy przy nim i jakoś go wesprzeć, chociażby w najmniejszy sposób. A przepraszam, jak godność szanownego państwa?
- Ja jestem Maren, a to jest detektyw Herbert Jones.
To drugie nazwisko musiało się obić uczonemu o uszy, ponieważ zaraz spojrzał on na mojego towarzysza ze zdumieniem i powiedział już znacznie spokojniejszym tonem:
- No proszę, słynny detektyw przybywa tu osobiście. Pewnie w sprawie tego rzekomego wilkołaka, który straszy miejscową ludność.
- Rzekomego? - zapytałam - Pan w niego nie wierzy?
- Nie, a niby czemu miałbym w niego wierzyć? Ja jestem, proszę pani, człowiekiem nauki i wierzę tylko w to, co nauka udowodnić może, a jakoś nie udowodniła jeszcze istnienia takich stworów jak wilkołaki.
- Wie pan, nauka rzadko udowadniała istnienie wszystkich spraw naraz - zauważył dowcipnie Herbert - W końcu nie wynaleziono telefonu i światła jednocześnie.
- Nieważne - machnął na to ręką profesor Peeper - Jak na mój gust, to traci pan tylko swój cenny czas. Miejscowi ludzie są zabobonni i dość głupi. Uwierzą we wszystkie brednie, jakie im się wciśnie.
- Ale przecież coś grasuje po nocach w tej okolicy - zauważyłam.
- Cokolwiek to jest, to na pewno nie jest stworzenie z mitów. Poza tym nie sądzę, żeby to coś w ogóle istniało. Jak dla mnie ktoś robi celowo ślady w ziemi, aby zrobić szum wokół siebie i tyle.
- Ale pana synowa widziała tego wilkołaka. I kilka osób także.
- Ludzie często widzą to, co chcą zobaczyć, droga pani - stwierdził pogardliwym tonem profesor - Jeżeli wyobraźnia im właściwie podpowie, to nie muszą się jakoś specjalnie wysilać, a wszystko zobaczą, łącznie z jakimś tam wilkołakiem.
Arcanine ujadał coraz mocniej, aż w końcu profesor Peeper kazał mu być cicho, bo inaczej przerobi na karmę dla Pokemonów. Stworek uspokoił się nieco, ale wyraźnie dalej warczał ze złością na swego opiekuna.
- Dobrze, nieważne. Pora już na mnie - oznajmił uczony, lekko sobie poprawiając muchę pod szyję - Muszę już iść. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz wymienimy się poglądami. A teraz wybaczcie mi, państwo, bo czeka na mnie dama. Nie mogę się spóźnić. Do zobaczenia!
Profesor Peeper pomachał nam lekko ręką na pożegnanie i odszedł, zaś Arcanine powoli się uspokoił i przestał szczekać.
- Dziwne - powiedziałam - Wydaje mi się, że ten cały Rufus czy jak mu tam więcej warczał na swego opiekuna niż na nas.
- Tak... To rzeczywiście zastanawiające - rzekł Herbert zamyślonym tonem - Jestem ciekaw, co z tego wyniknie.
***
Joy na szczęście była w domu, podobnie zresztą, jak i jej mąż, Chris Peeper, który był młodym mężczyzną jeszcze przed trzydziestką, o czarnych włosach, brązowych oczach oraz całkiem przyjemnej twarzy. Ubierał się na niebiesko: niebieskie dżinsy i niebieska, dżinsowa kurtka, a pod nią czarna koszulka. Muszę przyznać, że wyglądał w niej całkiem nieźle.
- A więc jesteście - powiedział Chris, witając się z nami - Cieszę się, bo bałem się, że nie damy sobie radę z tym, co się tutaj wyprawia.
- Niech zgadnę. Robiliście obławę na wilkołaka? - zapytał Herbert.
- Tak, ale nic im to nie dało. Kilkunastu odważnych ludzi zasadziło się małymi grupkami w kilku częściach lasu, ale niczego nie znaleźli. Ja i moja grupka widzieliśmy co prawda to coś, jednak bardzo szybko nam umknęło i nie zdołaliśmy tego dogonić. Inna grupa z kolei widziała go wyraźne, ale im uciekł omijając zasadzkę mojej grupy szerokim łukiem.
- A więc wilkołak wam zwiał - powiedział detektyw, zapalając fajkę - A wcześniej robiliście na niego zasadzki?
- Tak. Odkąd znaleziono te ślady, to ludzie zaczęli się zastanawiać, co się tutaj dzieje. A kiedy tylko parę osób widziało tego wilkołaka, to dopiero się zaczęło. Robili już parę obław, ale wszystkie się nie udały. To trochę wyglądało tak, jakby to bydlę doskonale wiedziało, gdzie będziemy czekać i umykało w zupełnie inną stronę.
- A to nie jest wykluczone.
Joy spojrzała zdumiona na Herberta.
- Chcesz powiedzieć, że ten wilkołak wie, gdzie my będziemy i kiedy? A potem skutecznie unika zasadzek?
- Tak sądzę - powiedział detektyw, pykając fajkę - Bo powiedzcie sami, czy zastawialiście jakieś sidła na niego? Sieci, wilcze doły, pułapki i inne takie?
- Owszem, w kilku miejscach je zostawiliśmy.
- I jakie były tego efekty?
- Efekty? Takie, że w żadną pułapkę nic się nie złapało. Znaczy OK, złapało się kilka Pokemonów, lecz nie wilkołak.
- Interesujące - rzekł na to Herbert, zastanawiając się - A powiedz mi, Chris, ile razy ty zasadzałeś się na tę bestię?
- Kilka razy.
- I za każdym razem twoja grupa nie miała szczęścia złapać bestii?
- Gorzej, my nawet nie mieliśmy szansy jej zobaczyć. Co najwyżej z daleka, ale prawdę mówiąc nawet nie wiemy, czy to wilkołak. Bo w końcu równie dobrze to mógł być jakiś Ursaring albo co.
- To interesujące. Wiesz, to trochę brzmi tak, jakby to stworzenie wręcz unikało spotkania z tobą.
- Ale czemu? Aż tak się mnie boi?
- Możliwe - rzekł Herbert i przez chwilę nic nie mówił, aż w końcu się znowu odezwał: - A co z twoim ojcem? Brał udział w obławach?
- Nie. Jego zdaniem miasto histeryzuje i widzi zwykłego Pokemona, który w nocy wydaje im się wilkołakiem.
- A widział ślady? - zapytałam.
- Widział, ale stwierdził, że każdy mógł je zostawić, jeśli tylko zechciał je sfabrykować.
- Sfabrykować? Te ślady? A niby po co?
- Żeby zrobić głupi dowcip. Ale ja wiem, co ja widziałem i Joy też to widziała. Oboje to widzieliśmy, a do tego jakieś parę dni przed znalezieniem pierwszych śladów to bydlę było tuż pod naszym domem! Wraz z ludźmi z miasteczka brałem udział we wszystkich obławach na to coś, ale wciąż go nie złapaliśmy. Ale bez obaw, to jest tylko kwestia czasu. Bardziej niepokoi mnie zachowanie ojca. Dziwi mnie, że on to wszystko sobie lekceważy i obawiam się najgorszego.
- Spokojnie, tylko bez paniki - powiedziałam - Przyjrzymy mu się i spróbujemy coś odkryć.
- W sumie już coś odkryliśmy - rzekł Herbert i spojrzał na Chrisa - Od kiedy wasz Arcanine jest na łańcuchu?
- Od prawie trzech tygodni.
- Dlaczego wzięliście go na łańcuch?
Chris spojrzał zdumiony na Joy i spytał:
- Nie powiedziałaś im?
- A po co? Co to ma niby wspólnego ze sprawą? Przecież to nie Rufus nas interesuje, ale twój ojciec.
- To się wiąże bezpośrednio z moim ojcem - rzekł Chris, a następnie powiedział: - Rufus... To znaczy nasz Pokemon... On... On rzucił się na ojca i zaatakował go.
- Zaatakował? - zdziwiłam się - Tak bez powodu?
- Bez najmniejszego. Po prostu nagle go zaatakował i już. Chcieliśmy go oddać gdzieś na badania, ale ojciec stwierdził, że to nic takiego i daliśmy sobie spokój. Ale Rufus za każdym razem, kiedy tylko widział ojca warczał na niego groźnie.
- A kiedy to się stało? - zapytał Herbert - Kiedy pierwszy raz Rufus rzucił się na profesora?
- Kiedy? Tak właściwie to dzień po tym, jak widzieliśmy wilkołaka pod naszym domem.
- To ciekawe. Właśnie dzień po waszym spotkaniu z wilkołakiem?
- Właśnie. Dokładnie w tym samym czasie. A dwie noce potem dwójka nastolatków widziała wilkołaka i ludzie się dowiedzieli, co tutaj grasuje. No i niemalże w tym samym czasie znaleziono ślady wilkołaka. I część z nich zabarykadowała się w domach, a część chodzi co jakiś czas na obławy. Ja do nich dołączyłem, żeby już więcej to bydlę nie pojawiło się pod naszym domem.
- A więc tak to było. Szkoda, że od razu nie podałaś nam wszystkich szczegółów, Joy - rzekł z przekąsem Herbert - To ważne informacje.
- A czy Rufus jeszcze kiedyś rzucił się na twojego ojca? - zapytałam Chrisa.
- Tak. Parę razy. Co ciekawe, to było zawsze po tym, jak wracałem z nieudanej obławy. Wtedy zawsze rano Rufus na sam widok ojca rzucał się na niego i warczał wściekle. W końcu założyliśmy mu łańcuch i kaganiec, aby nikogo nie skrzywdził, jednak on zawsze wariuje tylko i wyłącznie na widok ojca. Jakoś dziwnym trafem inni ludzie go wcale nie drażnią, tylko właśnie on.
- Bardzo ciekawe - rzekł Herbert, pykając powoli fajkę - To intrygująca sprawa. Tym chętniej się jej przyjrzę. Gdzie jest gabinet twojego ojca?
- Zaraz wam pokażę. Chodźcie.
C.D.N.