niedziela, 29 kwietnia 2018

Przygoda 112 cz. IV

Przygoda CXII

Mój jedyny przyjaciel cz. IV


Szliśmy przed siebie, przedzierając się przez tę parszywą mgłę, która co prawda była już o wiele mniejsza niż ostatnio, ale i tak utrudniała nam marsz przez las. Baltoy nas prowadził, a Ash stopniowo przypominał sobie coraz to nowe szczegóły dotyczące drogi do wehikułu czasu.
- Pamiętam tę skałę! I te krzaki, wciąż tutaj są... Ta ścieżka też jest mi znajoma. Zaczynam sobie powoli wszystko przypominać. Tak! Coraz lepiej wszystko kojarzę.
Byliśmy zadowoleni z tego faktu, bo w końcu odświeżająca się pamięć Asha z pewnością mogła nam pomóc dotrzeć na miejsce, a już zwłaszcza dlatego, że we mgle chwilami nawet Baltoy gubił drogę, przez co mój luby musiał przypominać mu, iż idą oni w inną stronę niż powinni, a Pokemon piszczał z podziękowaniem i wskazywał nam właściwy trop. Szliśmy więc i szliśmy, aż w końcu dotarliśmy do wielkiego drzewa z wydrążoną w nim tuż przy ziemi wielką dziurą.
- To tutaj - powiedział Ash - Pamiętasz, Pikachu?
- Pika-pika! - zapiszczał wesoło jego starter.
Mój luby uśmiechnął się zadowolony i spojrzał na nas, mówiąc:
- Chodźcie, kochani. To tutaj.
Weszliśmy do środka drzewa. Było tam trochę ciasno, bo ostatecznie było nas pięciu (nie licząc Pokemonów), ale przecież nie zamierzaliśmy tam siedzieć całą wieczność.
- I co teraz? - spytałam.
Ash pomyślał przez chwilę i uśmiechnął się zadowolony.
- No tak, oczywiście.
To mówiąc złapał za małą gałąź wyrastającą tuż przed nim i dodał:
- Trzymajcie się, kochani.
- Trzymajcie się?! - jęknęła May - A niby czegoooooo?!
Ostatnie słowa krzyknęła, ponieważ w tej samej chwili Ash pociągnął za małą gałąź i podłoże pod nami się zapadło, zaś my sami wpadliśmy do tunelu, po którym zaczęliśmy zjeżdżać prosto w dół. Ash, Max i Gary śmiali się do rozpuku, kiedy spadaliśmy, z kolei May wrzeszczała ze strachu. Ja początkowo też, ale wtedy Ash złapał mnie za rękę i uśmiechnął się do mnie delikatnie. Widząc jego spokojną twarz także się uspokoiłam i pozwoliłam, aby ta dość niezwykła zjeżdżalnia zabrała nas na sam dół.
Przejażdżka ta skończyła się po kilku minutach, choć być może trwała ona krócej, a ja źle obliczyłam czas. Tak czy inaczej spadliśmy z tunelu prosto na ułożony tam kwadrat z wysuszonej trawy. Chyba celowo tam był ułożony, aby osoba, która będzie opadać, miała miękkie lądowanie z tunelu.
- Ale jazda! - zawołał wesoło Ash - Jeszcze lepiej niż za pierwszym razem.
- Ekstra! - dodał wesoło Gary - Super jazda!
- Kto jedzie drugi raz?! - zachichotał Max, poprawiając sobie na nosie okulary.
May jęknęła załamana, patrząc na brata.
- Po kim on to ma?
- Pewnie po ojcu - zaśmiałam się wesoło - Z tego, co pamiętam, jest on dość wesołym człowiekiem.
- Tak, czasami nawet aż za bardzo - mruknęła panna Hameron - No, ale nieważne. Nie ma co o tym dyskutować.
- Właśnie. Tutaj jest tyle pięknych widoków, że będziemy mieli o czym rozmawiać jeszcze przez długi czas - rzekł Gary, rozglądając się dookoła.
Wszyscy poszliśmy za jego przykładem i musieliśmy przyznać mu rację, bo rzeczywiście, pomieszczenie było naprawdę pięknym widokiem. Na jego ścianach były wymalowane różne malowidła z dawnych czasów, a w jednym z kątów znajdował się wielki krąg, wyglądający wręcz jak resztka po ściętym drzewie, jaka zawsze zostaje pozostawiona przez drwali. Jednym słowem, wszystko wyglądało tutaj tak, jak z opowieści Asha.


- Jak tu pięknie - powiedziałam.
- Interesująco - dodała May.
- Piękne malowidła - rzekł Gary, oglądając wyżej wspomniane rysunki - Naprawdę piękne. Profesor Hale byłby nimi zachwycony.
- Szkoda, że nie będzie mógł ich obejrzeć - powiedział Ash.
- A dlaczego niby nie? - zdziwił się Gary.
- Właśnie. Co stoi na przeszkodzie? - spytał Max.
- Dałem słowo Caliście, że nigdy nikomu o tym nie powiem. Was tutaj sprowadziłem tylko dlatego, iż wiem, że sam z pewnością nie dam sobie rady na tej wyprawie. A poza tym mam do was zaufanie.
- Do Hale’a też możesz mieć. To porządny człowiek - rzekł Gary.
- Wierzę w to, ale im mniej osób o tym miejscu wie, tym lepiej. Hale może zechcieć je zbadać i sprowadzi tutaj na pewno różnych ludzi, aby mu pomagali i nie wiadomo, kto to będzie. Któryś z nich potem może wygadać się jakimś nieodpowiednim ludziom i...
- Równie dobrze my też się możemy komuś wygadać - zauważyła May.
- Nie sądzę. Wy nie jesteście z tych, co to się wygadują byle komu z takich spraw - zaprzeczył Ash.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał Pikachu.
- Dzięki i za to - uśmiechnęła się lekko panna Hameron.
Baltoy wskoczył na ów magiczny krąg i zapiszczał delikatnie.
- Och, wybacz mi, przyjacielu - powiedział Ash zasmucony - Wybacz, proszę. Twoja trenerka czeka, więc nie możemy marnować czasu. Ruszajmy więc, pora na nas.
- Ash ma rację - zgodziłam się z nim - Pogadać możemy później. Teraz powinniśmy zająć się tym, po co tutaj przyszliśmy.
- Słusznie, nie traćmy czasu - powiedział Max i nagle stanął w miejscu jak wryty - Zaraz, chwileczkę. Skoro to jest wehikuł czasu, to chyba czasy mamy tyle, ile tylko chcemy, prawda?
- Może tak, może nie. Weź już mnie nie denerwuj - rzuciła gniewnie May, popychając go lekko ręką do przodu - Calista tam na nas czeka. Nie możemy więc jej zawieść.
Bez zbędnego gadania stanęliśmy w tajemniczym, magicznym kręgu, mającym być podobno wehikułem czasu. Miałam nadzieję, że to wszystko jest prawda, bo jeśli nie, to możemy mieć problem w dostaniu się do naszej przyjaciółki, a pomoc jej będzie niemożliwa.
- Dobrze, Baltoy. Teraz do dzieła - powiedział Ash, patrząc na Baltoya.
Pokemon zapiszczał lekko, po czym zaczął się kręcić dookoła własnej osi. Zaczął szybko, a potem nieco przyspieszył, aż w końcu zamiast stworka widzieliśmy już tylko wirujący kształt, jakby to nie Pokemon, a jakiś bączek dziecięcy. Kręcił się dookoła siebie z zawrotną szybkością, a jednocześnie z wehikułu wystrzelił jasny, wielki promień tak szeroki, jak szeroki był krąg. Wystrzelił i uderzył on w sufit, łącząc się z nim. My byliśmy w środku i patrzyliśmy przed siebie, oczekując tego, co ma za chwilę nastąpić. Przez chwilę nic się nie działo, ale potem nagle obraz przed nami zaczął się nagle dziwnie zmieniać, a właściwie nie zmieniać, a zanikać. Powoli i stopniowo, aż w końcu zniknął on całkowicie i został zastąpiony przez ciemność. Ale i ciemność nie trwała długo, bo po krótkiej chwili zastąpił ją ponownie obraz miejsca, w którym przebywaliśmy przed chwilą. Wtedy to Baltoy przestał się okręcać dookoła własnej osi i opadł zmęczony na krąg. Podniosłam go szybko i pogłaskałam go czule po głowie.
- Spokojnie, biedaku. Spokojnie - powiedziałam - Odpocznij sobie. Bardzo nam pomogłeś.
- Czy aby na pewno? - spytała May, rozglądając się dookoła - Jakoś nie widzę żadnej różnicy. To pomieszczenie wygląda tak samo, jak wtedy, gdy wyruszyliśmy w drogę.
- Może to miejsce zawsze tak wyglądało? - zapytał niepewnie Gary - Tego przecież nie wiemy.
- Ale nie wiemy też, czy się przenieśliśmy.
- W sumie racja.
Max przetarł sobie okulary koszulką, założył je sobie na nos i rzekł:
- Prawdę mówiąc, to wydaje mi się, że to pomieszczenie wygląda jakoś tak... Wygląda na nowsze.
- Na nowsze? - rozejrzałam się dookoła - Hmm... Czy ja wiem? Bardzo możliwe, ale trudno mi to ocenić.
- A co sądzi o tym nasz detektyw? - spytał Max, patrząc na Asha.
Mój ukochany lekko masował sobie palcami podbródek, rozglądając się dookoła, po czym spojrzał w górę i rzekł:
- To z pewnością nie jest to samo miejsce, z którego wyruszyliśmy. Znaczy to samo, ale w innym czasie.
- Skąd ta pewność? - spytała May.
- Zobacz, May - Ash wskazał palcem w górę - Tutaj, w tym miejscu, w suficie znajduje się w naszych czasach spora dziura zatkana kamieniami i drzewem z zewnętrznej strony. To mała pamiątka po tym, jak ja i Calista pokonaliśmy Zespół R. Teraz tej dziury tutaj nie ma. Dlaczego? Ponieważ w czasach starożytnych tej dziury jeszcze nie było.


Wszyscy spojrzeliśmy w górę i uważnie przyjrzeliśmy się sufitowi, a nie widząc w nim dziury, która to wcześniej była aż nadto widoczna, nie mogliśmy zaprzeczyć logice myślenia mojego chłopaka.
- W sumie to brzmi sensownie - powiedziała May.
- Jak dla mnie nawet bardzo sensownie - dodałam - Ale chyba najlepiej się o tym przekonamy, gdy już stąd wyjdziemy i przekonamy się, jaki mamy obecnie czas.
- Racja - pokiwał głową Gary - Proponuję, żebyśmy ruszali w drogę.
Chłopak ruszył w kierunku wyjścia z tunelu, którym tutaj trafiliśmy, gdy nagle zatrzymał się zdumiony i spytał:
- A tak właściwie, Ash, to jak my mamy stąd wyjść?
Zerknęliśmy do tunelu i May powiedziała:
- Tędy raczej nie. Tunel jest ustawiony prostokątnie, znaczy prawie, ale rozumiecie, o co chodzi.
- Rozumiemy - pokiwał głową Gary - Spaść w dół przez niego można, ale za to nie ma możliwości, aby wleźć przez niego na górę.
- To, co robimy, Ash? - spytał Max, patrząc na naszego lidera - Jak się stąd ostatnim razem wydostałeś?
- W bardzo prosty sposób - uśmiechnął się Ash i podszedł do ściany z malowidłami - Po prostu otworzyłem odpowiednie przejście.
Po tych słowach Ash zaczął ostukiwać cegły jedną po drugiej, aż w końcu natrafił na taką, która odpowiedziała mu głuchym łoskotem. Oparł się o nią rękami i popchnął ją tak mocno, że ta się wsunęła głęboko w ścianę, ku naszemu wielkiemu zdumieniu. Jednocześnie spora część ściany wraz z malowidłami odsunęła się, odkrywając przed nami schody prowadzące w górę.
- Ja cię! - zawołał Max ze zdumienia.
- Pika-pika! - zapiszczał radośnie Pikachu, a Buneary klasnęła lekko w łapki z zachwytu.
- No, co tak stoicie? - zapytał wesoło Ash - To się zaraz zamknie. Nie traćcie czasu, ruszajmy!
Po tych słowach wszedł do środka, a my wszyscy, chociaż byliśmy tym naprawdę zdumieni, poszliśmy za nim.

***


Przeszliśmy schodami na górę, aż dotarliśmy do samego końca tunelu. Kończył się on w miejscu, które to z zewnątrz zasłaniał wielki głaz atrapa, wyglądający jednak jak prawdziwy. Ash naparł na niego i podniósł go w górę, po czym wyszedł z tunelu na zewnątrz i podał mi dłoń, abym mogła wyjść. Złapałam go za rękę i już po chwili stałam obok Asha z Baltoyem w moich rękach. Pikachu zaś pomógł wydostać się z tunelu Buneary. Zaraz potem wyszli z niego Gary, May i Max.
- Gdzie my tak dokładniej jesteśmy? - spytał ten ostatni, rozglądając się dookoła siebie.
Ash popatrzył z uśmiechem w prawo i powiedział:
- Tuż przy tym drzewie, przez które weszliśmy. Zobaczcie.
Rzeczywiście, wejście do wehikułu czasu, przez które się dostaliśmy było całkiem blisko.
- Aha, czyli już wiemy, gdzie jesteśmy - powiedział Max - Tylko dokąd teraz powinniśmy iść?
- Wiemy, że miasto Balatoyów, a raczej jej ruiny odnaleziono w dolinie w górach Curi-Curi. Tam właśnie musimy się udać - rzekł Gary.
- No właśnie - Ash uśmiechnął się lekko - Gdzie dokładniej to jest? Znacie drogę?
- Tak prawdę mówiąc, to przybyliśmy tam helikopterem, a nie pieszo - odpowiedział młody Oak - Nie wiemy, jak wygląda ta droga z dołu. Z lotu ptaka, to i owszem, ale...
- Wobec tego polecimy - postanowił Ash - Mamy przy sobie trzy spore Pokemony. Uniosą nas raczej bez trudu.
- Ale najpierw proponuję wyjść z tego lasu - zaproponowała May.
- A ja proponuję schować się - rzekł Max przerażonym tonem.
- Dlaczego? - zdziwiła się jego siostra.
- Dlatego! - jęknął chłopak i padł na ziemię, pociągając za sobą May i Gary’ego.
Wszyscy padliśmy na ziemię i zaczęliśmy przez wysoko rosnącą tam trawę obserwować ścieżkę, przez którą przeszło właśnie kilku Indian. Mieli oni ciemną skórę, długie, splecione na najróżniejsze sposoby czarne włosy, nagie torsy z malunkami i szare spodnie. Na plecach mieli kołczany pełne strzał oraz łuki. Przy pasach mieli noże i tomahawki.
- Myślisz, że to Balatoye? - spytałam Asha.
- Nie sądzę - odpowiedział mój chłopak - O ile wiem, oni raczej nie opuszczali grupami swoich okolic.
- A przede wszystkim nie wyglądali tak, jak ci tutaj - rzekł Gary Oak - Tamci nosili trochę inne stroje, a prócz tego jeszcze nigdy nie nosili barw wojennych.
- Więc trafiliśmy do właściwych czasów - stwierdził zadowolony Max.
- Tak albo na plan „Ostatniego Mohikanina“ - rzuciła złośliwie May.
- Mało możliwe - uśmiechnął się Ash - Chociaż z drugiej strony nigdy nic nie wiadomo.
- Tak czy inaczej lepiej się stąd zbierajmy - zaproponował - Ci tutaj nie wyglądają na przyjaźnie nastawionych.
Obserwowaliśmy w milczeniu tajemniczych Indian, oczekując na to, aż sobie pójdą. Ci rozglądali się dookoła siebie, ale na całe szczęście byliśmy ukryci w gęstej trawie i między krzakami, tak więc nas nie zauważyli, a my mogliśmy spokojnie odczekać, aż sobie pójdą, a kiedy w końcu to zrobili, to odetchnęliśmy z ulgą i przeszliśmy do działania.
- Lepiej się stąd zbierać i to jak najszybciej - powiedziała May - Nie chciałabym znowu wpaść na tych wojowników.
- Zdecydowanie także bym tego nie chciał - rzekł Max - Jakoś oni nie sprawiali wrażenie osób, z którymi można się dogadać.
- Dobra, w takim razie lepiej się stąd zbierać - rzekł Ash i sięgnął po swoje pokeballe.
Chwilę później z kul wyskoczyły trzy Pokemony: Charizard, Pidgeot i Staraptor (tego ostatniego Ash wziął ze sobą z laboratorium profesora Oaka, zanim wyruszyliśmy w podróż). Ten pierwszy miał zabrać Gary’ego i May, drugi mnie i Asha, a trzeci Maxa i Baltoya. Gdy już usadowiliśmy się na ich grzbietach, to wylecieliśmy ponad konary drzew i wyruszyliśmy w kierunku gór.


Szybko minęliśmy las, a potem podnóża gór Curi-Curi. Gdy mijaliśmy to ostatnie, to zobaczyliśmy u owych podnóży rozłożoną ogromną armię Indian, która swoim mrowiem zalewała cały ten teren.
- Ciekawa, co to za armia - rzekł Max.
- Zapewne armia słynnego wodza Geronimusa - odpowiedział mu Gary - Profesor Hale o nim wspominał. Podobno chciał on zjednoczyć pod swoim berłem całe Hoenn, a potem inne regiony, do jakich by tylko dotarł.
- Ambitne plany - zaśmiał się Max.
- Ambitne plany całkiem ambitnego gościa - dodał ironicznie Ash - Ale coś mi mówi, że ma on chrapkę na cywilizację Balatoyów.
- Spokojnie, profesor uważa, że nie zdołał ich podbić - wyjaśniła May - Poza tym nie sprowadza nas tu chęć ratowania kogokolwiek innego oprócz Calisty, pamiętacie?
- Wiemy o tym, nie musisz nam tego przypominać - odpowiedział jej Max gniewnym tonem - Ale swoją drogą, chętnie bym sprał tego gościa i to porządnie. Imperium mu się zachciało budować, gnida. Choć nie powiem, ambitny to gość jest.
- Aleksander Wielki i Juliusz Cezar także byli ambitni i nie skończyli najlepiej - zauważyłam ironicznie - No, bo co? Jeden zmarł mając zaledwie trzydzieści parę lat, a drugiego zadźgano nożami jak wieprza.
- Ale zawsze obaj zapisali się na trwale na kartach historii - rzekł Gary, dowcipnie się uśmiechając - Przecież pamięć o nich już nigdy nie zaginie. Zawsze to jakaś perspektywa, prawda?
- Weź się już nie wydurniaj - rzuciła May gniewnie - Ludzie chcący tworzyć imperia rozciągające się na cały świat są nienormalni, przez nich giną ludzie, a ciebie to bawi?
- Nie, tylko... Po prostu lubię Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara. Oni nie byli jakimiś świrami chcącymi rządzić światem dla zabawy. Każdy z nich miał naprawdę ciekawe plany, a poza tym nieraz nieśli oni cywilizację innym narodom.
- Tak, podbijając je.
- Aleksander Wielki wyzwolił podbite przez Persów ludy i nakazywał traktowanie podbitych ludów jak równe Grekom. No, a Juliusz Cezar dbał o Rzym i o to, aby jego wierni żołnierze mieli ziemie, na których mogliby żyć. A że ziemi w Rzymie było mało, to...
- To musiał podbijać inne? Choćby biedną Galię?
- Nie taką znowu biedną. Galowie sami się wyrzynali między sobą w wojnach plemiennych i aż się sami prosili o podbicie. Poza tym rzymska cywilizacja miała wielki wpływ na kulturę każdego podbitego przez nich regionu. Myślę, że wiele spraw wyglądałoby dziś o wiele gorzej, gdyby nie wpływy rzymskiego imperium. A co do Juliusza Cezara, to mimo wszystko był z niego równy gość. Zawsze był za swoimi żołnierzami i za biedotą. Do tego całkiem nieźle rozumował. Wiedział doskonale, że skostniała republika nie daje sobie rady, korupcja w niej jest coraz większa, a do tego urzędnicy mający się wręcz za bogów przynoszą swoim żałosnym zachowaniem hańbę całemu imperium. Słusznie chciał on władzy silnej oraz potężnej jednostki, która ukróciłaby samowolkę tych jaśnie panów senatorów, a także bardziej zjednoczyła Rzym.
- I tą jednostką miał być on?
- A dlaczego by nie? Skoro się nadawał?
- Wiesz co? Ja tam nie mam nic do Julka Cezara, ale mimo wszystko wolałbym, aby drugi taki się nie pojawił w naszych czasach, a prócz tego muszę dodać, że...
- Możecie się już przymknąć?! - warknęłam na nich gniewnie - Przez te wasze głupie gadanie nie słyszę nawet własnych myśli! Znaleźliście sobie naprawdę super czas na gadanie o historii!
- Przecież to ty zaczęłaś - mruknęła May.
- Cisza! - syknął na nas Ash - Lepiej obserwujmy okolicę, bo musimy wiedzieć, gdzie jest wioska, aby w niej wylądować.
- W sumie racja - odpowiedział mu Gary Oak - Wybacz, stary. Gadamy bzdury i to jeszcze w takiej sytuacji.
- Więc już nie gadajcie, tylko obserwujcie okolicę - rozkazał nasz lider i uciął tę głupią dyskusję.
Lecieliśmy więc dalej i rozglądaliśmy się przy okazji tak, jak nam to polecił Ash. Zobaczyliśmy więc, że minęliśmy już obóz wodza Geronimusa i zaczęliśmy frunąć nad górami. Wiedzieliśmy, iż jeżeli w nich znajduje się miasto w dolinie, to musimy je dostrzec bez trudu, ale zanim to zrobiliśmy, to dostrzegliśmy wcześniej coś innego. Zobaczyliśmy, jak około dziesięciu Indian pomalowanych tak samo, jak ci, których to widzieliśmy wcześniej w lesie, prowadzi ze sobą dosyć szeroką, górską ścieżką jakiegoś człowieka ubranego w białe szaty. Choć frunęliśmy bardzo wysoko, to zauważyliśmy, iż ma on związane na plecach ręce. Widać więc był ich więźniem.
- Co tu się dzieje? - spytała May.
- Chyba Indianie Geronimusa złapali jeńca - odpowiedział Gary - Po szatach podejrzewam, że to musi być jakiś kapłan albo ktoś taki.
- Możliwe i raczej nie jest z ich plemienia - powiedział Ash.
- Co oni chcą z nim zrobić? - spytałam.
- Zatrzymajmy się, to się dowiemy.
Zamiast lecieć dalej zatrzymaliśmy nasze wierne wierzchowce i bardzo uważnie zaczęliśmy obserwować to, co się działo pod nami. Tymczasem na dole widzieliśmy, jak Indianie nagle stają i dyskutują nad czymś. Potem zaś rzucili swojego więźnia gwałtownie na ziemię, zaczęliśmy wszyscy na niego krzyczeć, a następnie znaleźli jakiś płaski kamień, ułożyli go odpowiednio i położyli mu głowę na nim. Dobrze wiedzieliśmy, co się zaraz stanie.


- O nie! Oni zaraz go zabiją! - jęknęłam przerażona.
- Nie pozwolę im na to! - odparł Ash, po czym wydobył zza pasa swój pistolet na paraliżujące kule.
- Czekaj! Nie powinniśmy zmieniać historii! - zawołał przerażony Gary - Nie wiemy, co się może stać, jeśli to zrobimy.
- Wszystko jedno, Gary, co się stanie! Ja tam nie będę spokojnie stał i patrzył, jak zabijają tego człowieka!
- Czekaj, Ash! Gary ma rację, musimy to... - jęknęła May, jednak nie dokończyła swojej wypowiedzi, ponieważ mój ukochany zaczął już wraz ze mną pikować na Pidgeotcie prosto w dół.
- Przemyśleć - sapnęła panna Hameron, a w każdym razie tak mi się wydawało, ponieważ już po chwili słyszałam w uszach tylko szum wiatru z powodu gwałtownego pikowania w dół.
- Ash, jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - spytałam.
- Tak, a ty? - zapytał mnie Ash - Czy byłabyś w stanie pozostawić tego człowieka samego sobie?
Oczywiście moja odpowiedź mogła być tylko jedna. Nie musiałam jej mówić, bo Ash doskonale ją znał. Objęłam go więc mocno w pasie, lecąc na ratunek człowiekowi w białych szatach, nad którym właśnie jeden z Indian zamachnął się wielką maczugą, aby mu rozbić głowę. Byliśmy coraz bliżej, a że lecieliśmy szybko i bezszelestnie, to dranie nie usłyszeli nas, póki Ash nie wymierzył z pistoletu i nie padł strzał. Kula paraliżująca trafiła Indianina z maczugą i powaliła go na ziemię. Łajdak w drgawkach zaczął się wić z bólu, jaki mu zadał pocisk, aż w końcu stracił on przytomność. Pozostali Indianie odskoczyli przerażeni do tyłu, a Ash zeskoczył ze swego Pokemona na ziemię i dobył szpady. Pikachu, ja i Buneary wylądowaliśmy obok niego, przyjmując pozycję bojową.
- Zostawcie go w spokoju! - krzyknęłam.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że przecież najprawdopodobniej ci ludzie nie są w stanie zrozumieć naszego języka, a może raczej zdawałam sobie z tego sprawę, ale wtedy jakoś nie myślałam o tym, bo zbytnio byłam przejęta tym, co robiliśmy. Indianie też byli chyba przejęci tym wszystkim, bo wyglądali na zdumionych tym, że spadliśmy prosto z nieba i to jeszcze wraz z Pokemonami. Potem tuż przed nimi wylądowali także Gary i May, a także Max i Baltoy. Na jego widok Indianie zadrżeli ze strachu i krzyknęli:
- Ictilcohil! Ictilcohil!
Następnie przerażeni rzucili się do ucieczki, porzucając swojego jeńca. My zaś zostaliśmy z nim, chowając broń.
- Hej! Już idziecie?! - zawołał Max bojowym tonem za umykającymi przed nami Indianami - Nie chcecie się z nami pobawić?! Takie więc z was cykory?! W kilku na jednego, to jesteście odważni, ale już w równej walce nie umiecie się bić?!
- Daj im spokój - zaśmiał się Gary, kładąc mu dłoń na ramieniu - Już i tak cię nie słyszą.
- Poza tym mam jakieś takie wrażenie, że raczej nie rozumieją twojego języka - dodała May.
Ash i Pikachu tymczasem podbiegli do jeńca, podnieśli go z ziemi, a potem Pikachu rozciął stalowym ogonem jego więzy.
- Doskonale. Jesteś wolny - powiedział Ash i nagle uderzył się dłonią  w czoło - Och, wybacz. Przecież nie znasz naszego języka.
- Dlaczego bym miał go nie znać? - odezwał się mężczyzna - Wszak mówisz moją mową.
To stwierdzenie bardzo nas zdziwiło i nie wiedzieliśmy, co też mamy o tym myśleć. Nie dość, że ten człowiek mówił w naszym języku, ale do tego jeszcze twierdził, iż to my mówimy w jego mowie.
- Rozumiesz coś z tego? - spytałam Gary’ego - Bo ja nie do końca.
- Ja też nie, chociaż założę się z tobą o co tylko chcesz, że nauka umie to jakoś racjonalnie wyjaśnić - stwierdził młody Oak.
- Jasne. Gadasz jak Clemont - mruknął Max - Choć może masz rację w tej sprawie, ale nie jestem pewien.
- Więc się przymknij - rzuciła złośliwie May.
Tymczasem Baltoy powoli podszedł do Asha i Pikachu, patrząc przy tym uważnie na tajemniczego mężczyznę. Ten zaś siedział właśnie na ziemi, masując sobie obolałą głowę. Przyjrzeliśmy mu się wtedy bardzo uważnie. Mężczyzna był młody, miał około trzydziestki, brązowe oczy i ani jednego włosa na głowie.
- Och, to było okropne. O mały włos i mój mózg rozbryznąłby się na tej skale - powiedział mężczyzna.
Ja i May wykrzywiłyśmy się ze wstrętem, słysząc te słowa.
- Mógłbyś nam oszczędzić tych szczegółów, wiesz o tym? - rzuciła z gniewem panna Hameron.
- Ale miałeś szczęście, że akurat tędy przelatywaliśmy - dodał Ash.
Baltoy zapiszczał lekko, a mężczyzna spojrzał na niego, a potem na mojego chłopaka i jęknął:
- Ictilcohil!
Następnie padł na kolana i oddał pokłon Ashowi, mówiąc:
- Och, wielki wodzu Ictilcohilu! Wybacz swojemu wiernemu słudze, że nie rozpoznał cię od razu, ale to wszystko jest dla niego zbyt niezwykłe, aby zrozumieć to natychmiast.
- Eee... Gary... May... O czym on mówi? - spytał zdumiony Ash.
- Pamiętasz może, jak wspominałem o legendzie o gościu, który ocalił Balatoyów od porażki w bitwie? - spytał Gary - Gość nazywał się właśnie Ictilcohil i coś mi mówi, że ten koleś wziął cię za niego.
- No świetnie! - jęknął załamany Max - Dlaczego to jego zawsze biorą za wybrańca, co?
- Bo jest liderem, a lider zgarnia najwięcej - zaśmiał się wesoło Gary - To znaczy, taką mam teorię.
- Nieważne - powiedziałam, podchodząc do Asha - Spytaj go lepiej, czy nie widział kogoś podobnego do nas.
- Racja - pokiwał głową mój luby - Powiedz mi, proszę... Kim jesteś, dobry człowiekiem?
- Jestem Doochopek - odpowiedział mężczyzna, wstając z klęczek - Zastępca Wielkiego Szamana i jego następca na tym stanowisku w odległej przyszłości, która nastąpi dzięki tobie, wielki Ictilcohilu, który ocaliłeś moje życie.
- Bardzo miło mi to słyszeć, ale powiedz mi, proszę... Czy może nie widziałeś ostatnio w swojej wiosce osoby podobnej do nas, w nietypowych strojach? A konkretniej, to chodzi mi o dziewczynę w beżowych włosach. Towarzyszył jej Baltoy, taki jak ten.
Doochopek uśmiechnął się delikatnie i powiedział:
- Ależ naturalnie. Przybyła do naszego miasta dwa dni temu, ale Wielki Szaman nie uwierzył jej, iż przybyła ona z odległego świata, który jest nam nieznany. Uznał, że może być szpiegiem Geronimusa i cóż... Uwięził ją w lochu. Czy to wasza przyjaciółka?
- Oczywiście - odpowiedział Ash - To nasza przyjaciółka.
- Wobec tego możecie ją wydostać z lochu - uśmiechnął się Doochopek - A zatem chodźcie za mną. Mój lud z wielką radością powita was w naszym mieście.
- A my powitamy je z równie wielką radością. Ruszajcie zatem za mną, moi drodzy.
Zastępca szamana ruszył wesoło przed siebie, a my za nim.

***


Doochopek doprowadził nas do ogromnej doliny. Była ona przepiękna, zielona, porośnięta wieloma drzewami i różnymi roślinami, pełna jezior oraz małego wodospadu, który ściekał z jednej skały. W dolinie znajdowały się też pola uprawiane przez ludzi obojga płci. Wszyscy oni oderwali się od swoich obowiązków, gdy tylko nas zobaczyli. Nasz widok musiał tych ludzi wyraźnie zaszokować, podobnie jak nas szokował widok ich osób. W końcu ile razy człowiek ma możliwość zobaczyć cywilizację, która istniała tysiące lat temu?
Dla wyjaśnienia muszę powiedzieć, że ludzie w dolinie chodzili ubrani w stroje podobne do Indian Ameryki Północnej. Mężczyźni mieli na sobie szare spodnie i nagie torsy, a na głowach opaski z piórkami, z kolei kobiety nosiły szare tuniki i opaski podobne do męskich, jednak ich posiadały tylko jedno lub dwa piórka, nie więcej. Wszyscy zaś mieli niemalże beżowy kolor skóry, dlatego też pomyślałam sobie, że nazywanie ich czerwonoskórymi jest raczej poważną przesadą. W sumie Indianie nigdy nie byli czerwoni i dziwne, iż ktoś tak ich nazywał.
Ludzie w dolinie pracowali poza murami miasta. Jedni na polu zbierali plony, inni z kolei zbierali owoce z drzew, a jeszcze inni łowili ryby. W tych wszystkich czynnościach pomagały im Baltoye, najwidoczniej żyjące tutaj w wielkiej harmonii z ludźmi tak, jak o tym wcześniej słyszeliśmy. Praca ich wszystkich trwała w najlepsze, ale została na chwilę przerwana, gdy tylko Doochopek wprowadził nas do doliny. Wszyscy ludzie wpatrywali się w nas bardzo zdziwieni, nie wiedząc, co mają powiedzieć.
- Co oni się tak gapią? - spytał Max.
- Chyba takich dziwadeł, jak my, to jeszcze nie widzieli - zaśmiał się Gary.
- Tak, to prawda. Wielki Ictilcohil ostatni raz odwiedził nas wtedy, gdy jeszcze żadnego z nas nie było na tym świecie - odpowiedział Doochopek i spojrzał na Asha - Dawno cię nie było, nasz wielki panie.
- Och, tak... Zdecydowanie dawno - zaśmiał się lekko mój ukochany - Ale spokojnie. Miałem teraz możliwość przybyć, więc przybyłem.
Przysunęłam się do Asha i szepnęłam mu na ucho:
- Dlaczego nie wyjaśnisz mu, że nie jesteś Ictilcohil?
- I tak mi nie uwierzy, jeśli mu to powiem - odpowiedział Ash szeptem - A poza tym możemy to wykorzystać na naszą korzyść. Nie wiadomo, co oni chcą zrobić Caliście. Jeżeli więc będą myśleli, że jestem ich wybawcą, wtedy będzie łatwiej ich zmusić do posłuszeństwa.
- Racja, ale boję się, że z tego mogą wyniknąć jakieś kłopoty.
- Też się tego obawiam, ale co mam robić? Masz jakiś inny pomysł?
Tak prawdę mówiąc, to nie miałam żadnego innego konceptu, dlatego też musiałam zaakceptować ten, który właśnie wymyślił Ash, choć miałam co do niego wątpliwości.
Mijaliśmy dalej ludzi, dalej bardzo uważnie się w nas wpatrujących i doszliśmy do wielkich murów obronnych, które otaczały miasto Balatoyów. Przy ich bramie stali strażnicy z dzidami w dłoniach i zaraz skierowali je w naszą stronę, gdy tylko podeszliśmy.
- Kim jesteście?! - zawołali.
- Nie poznajecie mnie, panowie? - uśmiechnął się wesoło Doochopek - To przecież ja.
- Ach, to ty, Doochopek - odpowiedział jeden ze strażników - Cieszy nas twój widok. Jak twoje modły za lepsze plony? Udały ci się?
- Lepiej niż myślałem - odparł zastępca Wielkiego Szamana - A to jest najlepszy na to dowód.
Po tych słowach wskazał dłonią na nas.
- Właśnie, my jesteśmy dowodem tego, że modły waszego przyjaciela zostały wysłuchane, więc bądźcie tak uprzejmi i prowadźcie nas do wodza, bo musimy z nim poważnie porozmawiać - powiedział Max przemądrzałym tonem, podchodząc do strażników.
Ci zaś, zdziwieni jego mową i dziwnym (dla nich, oczywiście) strojem, cofnęli się lekko, a potem jeden z nich zdzielił Maxa pięścią przez głowę.


- MAX! - krzyknęła przerażona May, podbiegając do brata, który opadł na ziemię - Max, braciszku... Nic ci się nie stało?
- Nie, mamusiu... Nic mi się nie stało... Tylko właśnie odkryłem nowy układ gwiezdny - jęknął Max, który był wyraźnie skołowany.
- Hej, dlaczego go uderzyliście?! - zawołałam wściekła.
- Zachowywał się agresywnie - odparł strażnik - A w ogóle, to kim wy jesteście?
- Ranisz moje uczucia mówiąc mi, że ten żyrandol jest zbyt pluszowy - mruczał Max, chwiejąc się w ramionach siostry i mdlejąc w końcu.
- Max, braciszku! Proszę cię, ocknij się! - jęczała May, klepiąc go po policzkach - Proszę, weź się nie wygłupiaj i obudź się!
- No i co wyście narobili?! - zawołał wściekły Doochopek - Czy wy nie widzicie, kto to jest?! To sam wielki Ictilcohil i jego współplemieńcy!
- CO?! - krzyknęli zdumieni strażnicy, patrząc na mężczyznę w szoku, a potem na nas.
- A tak, właśnie oni. Spadli prosto z nieba, a ten oto młodzieniec miał Balatoya w ramionach, gdy na niego spojrzałem. To musi być on. Wygląda podobnie jak nasz wybawca z zachowanych przez nas wizerunków. To musi być on.
Strażnicy przerażeni padli przed nami na kolana i zaczęli nas błagać o litość mówiąc, że wcale nie chcieli nas urazić, ale nie mieli pojęcia, kim jesteśmy. Ash popatrzył na nich litościwie i powiedział:
- Wybaczamy wam, lecz zanim następnym razem uderzycie kogoś tak mocno, to zastanówcie się lepiej, czemu to robicie i spróbujcie poznać tego, którego tak ranicie.
- Słowa godne boga - zaśmiałam się.
- Pika-pika-chu! - pisnął Pikachu, zaś Baltoy mruknął coś w podobnie zachwyconym tonie.
Tymczasem próbowała ocucić Maxa, który bełkotał pod nosem:
- Mamusiu, ja nie chcę do szkoły. Koledzy się ze mnie nabiją.
- Nie ma co, trzeba mu zrobić sztuczne oddychanie - rzekł Gary - Jest ktoś chętny?
Widząc, że jakoś żadne z nas się do tego nie pali, jęknął:
- Cóż... Nie powinienem oczekiwać lasu rąk. A może chociaż ty, May?
- Weź lepiej daj spokój! To mój brat! Nie będę robić takich rzeczy! To obrzydliwe!
- No jasne - mruknął młody Oak ironicznie - Jak zwykle, wszystko na mojej głowie. Dobra, połóż go.
May położyła ostrożnie głowę Maxa na ziemie, natomiast Gary zaczął mu sprawdzać puls, a potem pochylił się, aby mu zrobić usta-usta, gdy wtem nagle Max otworzył oczy i z głośnym jękiem odskoczył do tyłu, grożąc przy tym przyjacielowi palcem.
- No, no! Tylko bez takich czułości! Ja cię bardzo lubię, ale są jakieś granice! A tak w ogóle, to co ty mi tak z tym dziobem wyskakujesz, co?! I to jeszcze na pierwszej randce! Może najpierw kupisz mi jakieś kwiaty?!
Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, a May uściskała radośnie swojego brata, wołając:
- Och, Max! Już się bałam, że dostałeś za mocno w głowę i zszedłeś z tego świata.
- Spokojnie, siostra. Ja mam bardzo twardy łeb... Chociaż teraz to także i obolały - jęknął Max, łapiąc się za głowę - A tak w ogóle, to od kiedy tu gości traktuje się pięścią na powitanie?
- Och, daj już spokój - uśmiechnął się Ash - Lepiej wejdźmy do środka i znajdźmy Calistę.
- Racja - poparłam go - Znajdźmy ją, zanim coś jej się stanie.

***


Doochopek zaprowadził nas powoli do pałacu w towarzystwie jednego ze strażników, którzy to stali przy bramie miasta. Drugi z nich pozostał na miejscu, aby dalej wypełniać swoje obowiązki, pierwszy zaś szedł z nami ulicami miasta. Po drodze mijaliśmy najróżniejsze kamienne domy, a także stojących w nich lub przy nich ludzi, którzy tak samo, jak ich pobratymcy przed murami wpatrywali się w nas bardzo zdumieni. Wszyscy przerywali swoje czynności, aby móc spojrzeć na postaci nieznajomych w dziwacznych strojach. To musiał być dla nich naprawdę niecodzienny widok i słusznie, bo w końcu ile razy się widzi takich cudaków.
Zaprowadzono nas do pałacu, a gdy to się stało, to stojący przed nimi strażnicy zostali zaraz poinformowani przez Doochopka, kim my jesteśmy. Oczywiście natychmiast owi strażnicy padli przed nami  na kolana, okazując nam w ten sposób wielki szacunek, a potem zaprowadzili nas do komnaty gościnnej i pobiegli powiadomić władcę i Wielkiego Szamana o tym, co się stało. Zaś nasz znajomy strażnik pognał po Calistę, aby ją przyprowadzić do nas. Usiedliśmy wszyscy na ułożonych na podłogach materiałach ze skóry i czekaliśmy.
- Mam nadzieję, że nic się jej nie stało - powiedziałam do Asha bardzo zaniepokojona.
- Spokojnie, na pewno jest cała i zdrowa - uśmiechnął się mój luby - Nie ma co panikować. Trzeba być dobrej myśli.
- Realistą też trzeba być - odpowiedziała zadziornie May - Pamiętajmy, że przecież wędrujemy z Ashem, a on zawsze prędzej czy później pakuje nas w kłopoty.
- Ale tylko po to, żeby zaraz nas z nich wyciągnąć - przypomniał jej wesoło Max.
- Tak, coś w tym jest - uśmiechnęła się jego siostra i spojrzała na Asha - Mimo wszystko uważam, że wpakowanie siebie oraz przyjaciół w kłopoty, to wręcz wizytówka Asha.
- I dlatego właśnie zrezygnowałem z pracy detektywa. To znaczy, nie tylko dlatego, ale to był wręcz główny powód mojej decyzji i choć chwilami strasznie brakuje mi tamtego życia, to wiem, że podjąłem właściwą decyzję. Poza tym komu jestem teraz potrzebny jako detektyw?
- No, bardzo ci dziękuję, May! - mruknęłam zła jak Beedrill, patrząc z gniewem na moją przyjaciółkę.
May chyba pojęła, że palnęła głupstwo, bo zaraz zaczęła zaprzeczać swoim poprzednim słowom, mówiąc:
- Ależ nie, Ash! Źle mnie zrozumiałeś! Ja bardzo lubię kłopoty, serio! Strasznie uwielbiam się w nie wpakować, bo zawsze wiem, że mnie z nich wyciągniesz. Słowo!
- Szczerze? To było strasznie słabe kłamstwo, nawet jak na ciebie, May - powiedział ponuro Ash.
- Dzięki, siostra - rzucił złośliwie Max - Kłamać to ty umiesz, jak nikt inny na świecie.
- No co?! Przecież ja nie chciałam nic złego! - zawołała May - Poza tym Ash doskonale wie, że ten jego pomysł z emeryturą to zwykła głupota i na pewno prędzej czy później wróci do gry. Jak nie dziś, to jutro.
- Jak na mój gust, już wrócił, tylko jeszcze o tym nie - uśmiechnął się wesoło Gary.
- Przepraszam... Ja tu jestem, jakby co - rzucił Ash złośliwie.
- Oj, wybacz - zaśmiał się młody Oak - Nie chcieliśmy cię urazić.
Naszą rozmowę przerwało wejście do sali, w której siedzieliśmy dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich był wysoki i dość przy kości, ale też niezwykle umięśniony. Był on ubrany w szare spodnie oraz opaskę na czole ze sporą ilością piór. Drugi zaś był chudy, z opaską zawierającą tylko jedno, spore pióro, a prócz tego chodził on opatulony w długą, białą szatę. Na ich widok Doochopek wstał ze swego miejsca i ukłonił się głęboko na znak szacunku. Zrobiliśmy to samo uznając, iż to muszą być bardzo ważne osobistości w tym miejscu. Mieliśmy rację, gdyż zaraz potem doszło do prezentacji.
- A więc to są nasi zacni goście, o których była mowa? - spytał gruby i umięśniony mężczyzna.
- Nie inaczej - odpowiedział Doochopek - To jest sam wielki Ictilcohil i jego przyjaciele: wielcy Serena, May, Max i Gary, a także ich Pokemony. Ocalili mnie, gdy idąc na modły wpadłem w tarapaty.
Chudzielec w białej szopie przyjrzał nam się uważnie, po czym rzekł poważnym tonem:
- A więc wszyscy jesteście rodakami wielkiego Ictilcohila?
- Tak, istotnie - odpowiedziałam.
- Można tak powiedzieć - dodał Gary.
- Rozumiem - chudzielec pokiwał lekko głową i rzekł: - Jako Wielki Szaman plemienia Balatoyów mam wielki zaszczyt powitać was w naszym mieście. A oto wódz naszego plemienia, Wielka Pantera.
Umięśniony gość, który okazał się być wodzem, ukłonił się nam lekko i z godnością, mówiąc:
- Wielki to dla mnie zaszczyt. Sam wielki Ictilcohil raczył wreszcie nas zaszczycić. To prawdziwa przyjemność poznać cię, mój panie. Jako dziecko wiele słyszałem o twym pierwszym pobycie w tym miejscu i marzyłem o tym, aby cię poznać. Dziękuję ci za ten wielki zaszczyt.
- To również zaszczyt dla mnie - powiedział Ash, kłaniając się lekko wodzowi - Sprawia mi to wielką przyjemność przebywanie w tym miejscu. A to są moi przyjaciele: z rasy pokemoniej i mojej własnej.
- Pika-pika-chu! Bal-toy! - zapiszczeli Pikachu i Baltoy.
- Zaszczyt to dla mnie, że ocaliłeś naszego sługę - rzekł wódz, patrząc na rzekomego Ictilcohila - Naprawdę to zaszczyt dla mnie i dla wszystkich członków naszego plemienia. Czy zatem Ictilcochil zechce dokończyć wraz z nami dzieło, które rozpoczęliśmy jakiś czas temu?
- O jakim to dziele mówisz, wodzu? - spytał Ash, a Pikachu zapiszczał pytająco, wskakując mu na ramię.
- Ależ naturalnie, masz wszelkie prawo, panie, nie wiedzieć o niczym, skoro dopiero co tu przybyłeś. A więc pozwolę sobie wyjaśnić. Otóż chodzi o to...


- Ash? - usłyszeliśmy nagle jakiś kobiecy głos.
Spojrzeliśmy w kierunku, z którego on nas dobiegł i zobaczyliśmy tam stojącą właśnie w wejściu do komnaty dziewczynę. Ledwie tylko spojrzałam na nią, a już wiedziałam, że była to ta sama dziewczyna którą to widzieliśmy na tym nagraniu odnalezionym w kamerze wykopanej w górach Curi-Curi po trzech tysiącach lat. Wiedzieliśmy doskonale, kto to taki.
- Calista? - spytał Ash, podchodząc do niej.
Dziewczyna ruszyła biegiem w jego stronę i bez ceremonii rzuciła się mojemu chłopakowi na szyję i uściskała go radośnie.
- Ash, mój drogi przyjacielu! Tak się cieszę, że tutaj jesteś! Odebrałeś moją wiadomość, jak widzę!
- Tak - odpowiedział jej Ash z uśmiechem, patrząc na nią wesoło - May z Garym i profesorem Halem znaleźli twoją kamerę z nagraną na niej przez ciebie wiadomością i przekazali mi ją, więc jestem.
- I jak widzę, nie przybyłeś tu sam - uśmiechnęła się Calista, po czym uklękła i objęła mocno swojego Pokemona - Och, Baltoy! Jak się cieszę, że cię widzę. Pikachu, przyjacielu! Ciebie też miło widzieć.
Następnie spojrzała na nas i przywitała się radośnie z May i Garym, którym (jak się okazało) dobrze znała, a potem oboje przedstawili jej mnie oraz Maxa. Calista powitała nas przyjaźnie i radośnie, zaś Wielki Szaman zapytał:
- Widzę więc, że ta oto osobniczka jest twoją przyjaciółką i zarazem pochodzi z twojej rasy, mam rację?
- Nie inaczej - uśmiechnął się wesoło Ash - Ręczę za nią i za szczerość jej intencji.
- Rozumiem. Wobec tego wybacz nam, pani, to nieporozumienie - rzekł wódz Wielka Pantera, kłaniając się dziewczynie - Naprawdę to było jedno, wielkie nieporozumienie wywołane pewnym nadgorliwym osobnikiem.
To mówiąc spojrzał z wyrzutem na Wielkiego Szamana, który mruknął coś pod nosem i powiedział:
- Skoro zatem sam wielki Ictilcohil raczył do nas przybyć, to wobec tego chyba możemy liczyć na niego w walce z naszymi wrogami.
- Walce? - jęknęła May - A jakiej walce?
- Jakże to? - zdziwił się Szaman - Przecież chyba dobrze widzieliście, przybywając tutaj, ustawione wioska wodza Geronimusa?
- Wydobyliście mnie z ich rąk - dodał Doochopek - Chyba doskonale wiecie, z kim walczyliście, prawda?
- Ależ tak, naturalnie - uśmiechnął się wesoło Gary - Trudno, abyśmy tego nie wiedzieli.
- No właśnie - powiedział Wielki Szaman - Nasi ludzie obserwują góry i widzieli ludzi Geronimusa w naszych okolicach.
- Wielka szkoda, że nie zauważyli, jak ja wpadłem w ręce tych ludzi - mruknął jego asystent - Na szczęście wielki Ictilcohil mnie ocalił z opresji, choć niewiele brakowało, abym zginął.
- Wobec tego, skoro przybyliście na pomoc mojemu pomocnikowi, to chyba ocalić resztę naszego plemienia? - spytał Wielki Szaman.
- Oczywiście, że zechce tego dokonać - dodał wódz - Przecież ci ludzie chcą nas podbić i włączyć w swoje imperium. Nie możemy na to pozwolić. Jesteśmy plemieniem miłującym pokój, dlatego też chyba oczywiste, że nie zamierzamy posyłać naszych wojowników temu tyranowi na podbój całego świata. Nasi ludzie nie będą ginąć za szalone plany tego łotra.
- Nie inaczej - rzekł Doochopek - Dlatego mamy wielką nadzieję, że Ictilcohil i jego przyjaciele zechcą nam pomóc.
Przeraziła nas ogromnie perspektywa prowadzenia wojny, więc jakoś nie specjalnie się kwapiliśmy do tego, aby ratować plemię Balatoyów, ale też z drugiej strony nie mogliśmy zostawić tych ludzi na pastwę losu. Tak czy siak, mieliśmy poważny dylemat, co mamy teraz zrobić i czekaliśmy na decyzję naszego lidera, zwłaszcza, że to przecież właśnie on był wzięty za wielkiego Ictilcohila, więc na jego decyzję oczekiwali wódz, Wielki Szaman i jego zastępca. Ash z wiernym Pikachu na ramieniu i Baltoyem na drugim ramieniu uśmiechnął się lekko i odparł:
- Ależ naturalnie. Przecież po to tutaj właśnie przyszliśmy.
May i Gary załamani jęknęli, a z kolei ja spojrzałam na Asha z lekkim politowaniem, choć jego decyzja jakoś, tak prawdę mówiąc wcale mnie nie zdziwiła, bo za dobrze go znałam, abym miała nie zgadnąć, jaką on decyzję podejmie.
Oczywiście stanowisko Asha bardzo zadowoliło wszystkich naszych indiańskich przyjaciół.
- Doskonale! - zawołał radośnie Wielka Pantera - Nasi wrogowie mogą tu przybyć, ale mogą też i nie przybyć. Przygotowujemy się do obrony od chwili, gdy tylko nasi ludzie zauważyli ich w okolicy doliny, jednakże nie mamy pewności, że wygramy. Ale teraz, odkąd przybył do nas Ictilcohil, to możemy liczyć na zwycięstwo.
- Nie inaczej - uśmiechnął się Ash w zadowolony sposób.
- Dokładnie. A więc pozwól, wielki Ictilcohilu, że omówię teraz nasze sprawy wojskowe, zaś wam przedstawią waszą komnatę w pałacu.
- Ja im może ją wskażę - powiedział Doochopek.
- Doskonale - rzekł Wielka Pantera - Ale potem powracaj szybko, gdyż będziemy musieli omówić sprawę obrony miasta przed atakiem.


Doochopek ukłonił się delikatnie i powoli wyszedł z nami, prowadząc nas do wolnej komnaty, która była na tyle szeroka, że mogliśmy się w niej wszyscy ułożyć. Służba wezwana przez zastępcę kapłana sprowadziła do nas posłania, abyśmy mieli na czym spać.
- Wierzę, że teraz, kiedy tutaj przybyliście, wszystko będzie idealnie - powiedział Doochopek, uśmiechając się od ucha do ucha - W końcu już raz nas ocaliłeś i to tak doskonale. Jaka szkoda, że nie przyleciałeś tutaj swoim latającym pojazdem.
- Niestety, uszkodził mi się on i nie miałem możliwości nim przybyć - odparł mój luby - Ale mamy przy sobie Pokemony zaprawione w boju, więc musimy wygrać tę batalię.
- I to są właśnie słowa godne prawdziwego boga! - zawołał radośnie Doochopek - A zatem musi nam się udać. Dziękuję ci, wielki panie. Jeszcze raz ci dziękuję, mój panie za ocalenie mi życie. Tobie i twoim przyjaciołom.
To mówiąc ukłonił się nam ponownie i wyszedł wraz ze służbą.
- Świetnie, jesteśmy teraz sami - rzekła Calista, spoglądając uważnie na Asha - To teraz mi wyjaśnij, co oznacza ta cała historyjka z Ictilcohilem? Dlaczego wzięli cię za niego?
- Bo spadłem z nieba wraz z twoim Baltoyem i ocaliłem biedaka przed rozłupaniem mu czaszki - odparł Ash - No, a on uznał, że muszę wobec tego być Ictilcohilem.
- Jakby patrzył od początku, to by widział, że Baltoyem to ja leciałem - uśmiechnął się ironicznie Max - I pewnie teraz mnie by się kłaniał.
- Weź się przycisz - mruknęła May.
- Słuchaj, Ash - powiedziała poważnym tonem Calista - Chyba bierzesz pod uwagę, że nie możesz ciągnąć tej szopki zbyt długo. Oni oczekują od ciebie, iż wybronisz całe miasto przed najazdem Geronimusa. Jak ty chcesz to niby zrobić?
- Prawdę mówiąc, to nie mam pojęcia - zaśmiał się Ash.
- Pika-pika?! - jęknął zdumiony Pikachu.
- Poważnie?! - zawołała Calista - Mam rozumieć, że nie masz bladego pojęcia, jak ich ocalić?!
- Blade pojęcie to ja mam, ale poza tym...
- Weź się nie wygłupiaj! - zawołała wręcz histerycznie May - Calista ma rację! Jak ty niby chcesz ocalić tych ludzi przed najazdem?!
- Spokojnie, moi kochani - powiedziałam pojednawczo - Nie możemy tracić zimnej krwi. Z pewnością wymyślimy coś w trakcie walki i będziemy mogli uratować tych ludzi.
- Uważam, że to za duże ryzyko - stwierdziła May - Nie możemy nie narażać tych ludzi na nasze pomysły ani swojego życia na szwank.
- A mało to razy je narażaliśmy? - spytał beztrosko Max.
- Słuchaj, mój kochany, beztroski braciszku - mruknęła panna Hameron - Chyba dobrze wiesz, że to coś zupełnie innego niż do tej pory. Tym razem jest o wiele groźniej niż kiedykolwiek wcześniej.
- Naprawdę? A Bitwa o Kanto to niby co?
- Wtedy co prawda ryzykowaliśmy utratę życia, ale mimo wszystko ryzyko jego utraty było o wiele mniejsze niż teraz.
- W sumie to prawda, ale mimo wszystko jakoś głupio byłoby stąd tak po prostu odejść.
- I trudno także - wtrącił Gary - Bo przecież wątpię, aby ci ludzie nas puścili wolno, gdybyśmy próbowali stąd odejść.
- Racja - zgodziła się Calista - Ale mimo wszystko udawanie Ictilcohila to nie jest twój najlepszy pomysł, Ash.
- Miał on już bardziej szalone i jeszcze żyje - zaśmiałam się lekko - Spokojnie, Calista. Tym razem też tak będzie. Mam nadzieję.
- Ja też mam taką nadzieję - dodała Calista, oddychając smutno, lecz po chwili się uśmiechnęła - Ale wiesz, Sereno? W sumie masz rację. Nie znam może Asha tak dobrze, jak ty, jednak wiem to, że pomógł mi on w ciężkiej dla mnie chwili, dlatego wierzę w niego i uważam, iż wszyscy powinniśmy w niego wierzyć. Wtedy naprawdę mu się uda, a razem z nim nam także.
- Zgadzam się - pokiwałam potakująco głową i spojrzałam na Asha: - A więc, nasz wielki Ictilcohilu... Robimy małą burzę mózgów?
- Chwilowo, to ja chciałbym odpocząć - powiedział Ash - Chyba, że ktoś ma jakieś pytania do mojej boskiej osoby.
To mówiąc wyszczerzył zęby w dowcipnym uśmiechu i wyglądał teraz jak Douglas Fairbanks w roli Zorro, ale bez maski.
- Ja mam jedno, wasza boskość - rzucił złośliwie Gary - Skoro jesteś taki boski gość, to powiedz mi, proszę, dlaczego twoim zdaniem umiemy się z tymi ludźmi dogadać i oni nas rozumieją, a my ich?
Ash zachichotał nerwowo i rzekł:
- Chyba w tej sprawie oddam głos boskiej Caliście.
Boska Calista parsknęła śmiechem, widząc jego zakłopotanie, jednak bardzo szybko spoważniała i odparła:
- Prawdę mówiąc, to mam jedną taką teorię. Chodzi o to, że być może wehikuł czasu, uruchamiany mocą Baltoya posiada w sobie jakąś moc, która sprawia, że rozumiemy mowę tych ludzi, a prócz tego również mówimy w ich języku.
- Że słucham?! - zawołała zdumiona May - Chcesz nam powiedzieć, że rozmawiamy z nimi w obcym języku i nie zdajemy sobie z tego sprawy?!
- Chyba tak - odparła Calista - Tak właśnie myślę, ale to tylko teoria.
- Jak na mój gust, jest ona bardzo prawdopodobna - powiedział Gary.
- A co sądzi o tym jego boskość? - zaśmiał się Max.
- Jego boskość sądzi tak samo - zachichotał Ash.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał Pikachu.


C.D.N.

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...