środa, 14 marca 2018

Przygoda 111 cz. II

Przygoda CXI

Szmaragd rodu McDelingów cz. II


Bardzo nas ucieszyło, że słynny artysta nas zapamiętał, choć ostatnim razem widzieliśmy się jakiś rok temu, w każdym razie w przypadku jego czasu, bo w przypadku naszego czasu, to już nie bardzo pamiętam, ile go minęło od naszego ostatniego spotkania. Ale tak czy siak to było naprawdę cudowne wiedzieć, że ten wspaniały artysta i zarazem nasz dobry przyjaciel zapamiętał nas.
- Ash! Serena! Dawn! Jak miło mi was znowu widzieć! O, no proszę! Pikachu jest tu także! I Piplup! I widzę tutaj nową twarz, która wyraźnie ma słabość do twojego przyjaciela, Ash.
W taki oto sposób powitał nas Kronikarz, nie ukrywając przy tym swej radości z powodu naszej obecności w lokalu. Oczywiście zdanie o nowej twarzy dotyczyło Buneary, która bardzo czule łasiła się do Pikachu, ku jego lekkiemu zażenowaniu.
- Strasznie się cieszę, że was znowu widzę, przyjaciele - mówił dalej artysta, ściskając po kolei każdego z nas - Nie spodziewałem się, iż was tu zastanę. Dawno się już nie widzieliśmy.
- No cóż, tak właśnie się złożyło - odpowiedział mu Ash - My też się nie spodziewaliśmy spotkania z tobą. Po prostu byliśmy w okolicy i kiedy tylko doszły nas słuchy o twojej obecności tutaj, to od razu tu przybyliśmy, aby cię zobaczyć.
- Właśnie - dodała wesołym tonem Dawn - Tak właśnie było.
- Chociaż oczywiście nie mieliśmy pewności, że cię tutaj spotykamy. Liczyliśmy w dużej mierze na łut szczęścia i udało się nam - powiedziałam wzruszonym tonem.
- Tak, jasne. Brnij dalej, Pinokio - rzuciła złośliwie w moim kierunku Dawn, ale tak, żeby Kronikarz jej nie usłyszał.
Spiorunowałam ją swym wzrokiem i spojrzałam ponownie na naszego przyjaciela, który właśnie głaskał radośnie po głowie nasze Pokemony.
- Dawno was nie widziałem, dlatego też tym bardziej się cieszę, że tu jesteście. I naprawdę przybyliście tutaj z powodu mojego występu?
- A co w tym dziwnego? Między przyjaciółmi to normalne - rzekł Ash.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał potakująco Pikachu.
- Chcieliśmy cię znowu zobaczyć - dodała Dawn - Powiedz, jak ci się wiedzie w życiu?
- Bardzo dobrze - odpowiedział jej Kronikarz, siadając przy naszym stoliku - Naprawdę dobrze. Zawodowo nie mam powodów do narzekania i prywatnie również mi się powodzi. Mój ojciec nie żyje, a macochę powiesili za jego zabójstwo, tak więc dwie najgorsze kanalie, które dawały mi się we znaki już zniknęły z mojego życia, zatem mam powody do radości. Wiem, nie brzmi to zbyt szlachetnie, ale powiedzmy sobie szczerze... Czemu mam was okłamywać i udawać, że mi ich żal? No, co prawda nigdy żadnemu z nich nie życzyłem śmierci, ale też nie będę was teraz okłamywał mówiąc, iż płakałem po ich zgonie. Mój ojciec był łajdakiem, a macocha nie była wiele lepsza i oboje spotkał los, na który oboje sobie zasłużyli. Tak czy siak mój ojciec zginął zabity przez moją macochę, a ta za to trafiła na stryczek, do czego zresztą wy się przyczyniliście.
- Wiem i nie będę ci tu kłamał mówiąc, że bardzo obciążyło to moje sumienie - zaśmiał się Ash - I domyślam się też, iż Angelika jest teraz już całkowicie pod twoją opieką?
- Dokładnie tak.
- A wspomina czasem rodziców? - zapytałam.
- Czasami, ale rzadko.
- Czy wie już, co się stało i czemu ich już nie ma? - spytała Dawn.
- Wie, Candela i ja wyjaśniliśmy jej to, choć nie od razu. Ale prawdę mówiąc już coraz mniej ich wspomina. Oboje nie byli zbyt kochającymi rodzicami, jak zapewne pamiętacie - odparł smutno Kronikarz.
- Tak, aż za dobrze to pamiętamy - rzuciła Dawn - A czy poślubiłeś Candelę?
- Oczywiście. Jak tylko załatwiliśmy wszelkie formalności związane ze ślubem. Angelika była jej druhną. Słodko wyglądała, gdy niosła jej welon. Szkoda, że jej wtedy nie widzieliście.
- Tak, ja też tego żałuję - powiedziałam zachwycona - A teraz na scenie była po prostu wspaniała. Oglądanie jej występu było po prostu wspaniałe.
- Oczywiście, a czego innego się spodziewałaś? To w końcu jest moja siostra, a nie jakaś pierwsza lepsza dziewczynka ulicy. Ma talent i umie go wykorzystać.
Po tonie tej wypowiedzi bez trudu domyśliłam się, że Kronikarz jest bardzo dumny z umiejętności swojej małej siostrzyczki i tego, że publika umie te umiejętności i wielki talent jak najbardziej docenić.
- Zresztą ja ją szkolę, więc cóż... Musi sobie dawać radę - zaśmiał się nieskromnie Kronikarz.
- To oczywiste - zachichotała Dawn - A powiedz mi, często wyjeżdżasz w takie trasy, jak teraz?
- Dosyć często, jednak na stałe, to ja pracuję w Twinleaf w Sinnoh - odpowiedział na to Kronikarz - Pracuję na co dzień w teatrze, który co prawda parę lat temu splajtował, ale mój przyjaciel Marius Flowers wykupił go za moją namową i razem postawiliśmy go na nogi. Teraz to już przynosi wielkie zyski. Wystawiamy tam różne występy, a raz na jakiś czas zawsze mamy jakieś przedstawienie teatralne. Szekspir, Molier, Shaw i inni... Póki ludzie wciąż kochają ich dzieła i chcą je oglądać, to mamy co wystawiać. Prócz tego nieraz pracuję w jednym nocnym lokalu jako śpiewak. Zawsze za to dostaję z rodziną darmową pyszną kolację, że o wypłacie nie wspomnę. Prócz tego piszę dalej swoje opowiadania kryminalne. Jedno z nich pewien młody dramaturg kupił i przerobił na sztukę, którą będą tutaj wystawiać.
- Poważnie?! - zawołałam zachwycona - A kiedy?
- Za kilka dni. Jeśli jesteście ciekawi, to zapraszam na premierę.
- Czy my jesteśmy ciekawi?! - zawołał Ash zachwyconym głosem - Ty jeszcze masz wątpliwości?! Oczywiście, że jesteśmy!
- Pika-pika! - pisnął wesoło Pikachu.
- Potwierdzam w całej rozciągłości - zaśmiała się Dawn - A tak z czystej ciekawości, to o czym jest ta sztuka?
- O tajemniczym człowieku zabijającym trójkę ludzi, którego tropi detektyw John Ketchum oraz jego pomocnik Hubert - odpowiedział wesoło Kronikarz.
- John Kechum i Hubert - zaśmiałam się delikatnie - Ciekawe. Jakbym już gdzieś słyszała te imiona.
- Tym chętniej zobaczymy tę sztukę - dodała wesoło Dawn, a jej Piplup zaćwierkał wesoło na znak, iż całkowicie się z nią zgadza.
- Dokładnie - powiedział Ash - A przy okazji, jak tak nam opowiadasz o swoim planie zajęć, to wnoszę, że raczej wiele czasu wolnego dla siebie nie masz.
Kronikarz parsknął delikatnie śmiechem.
- Owszem, bywają dni, kiedy jestem zabiegany prawie cały czas, ale ja to kocham! Robię to, co sprawia mi największą przyjemność. Daję ludziom radość, a przy okazji sam się też doskonale bawię. No i nie robię tego sam. Prawie cały czas są ze mną Candela i Angelika, które również kochają teatr. Więc nie zaniedbuję ich przez swoją pracę, tego możecie być pewni.
- Musisz być bardzo szczęśliwy, prawda? - spytałam.
- Tak, to prawda. Jestem szczęśliwy. Moje szczęście zaczęło się odkąd Marius kupił teatr, w którym występuję. Wiecie, to ten sam teatr, w którym wystawiłem przedstawienie dla dzieci, na które was zaprosiłem wtedy, gdy się poznaliśmy.
- Pamiętam ten dzień i to przedstawienie - uśmiechnął się wesoło Ash - Wtedy pierwszy raz widzieliśmy cię na scenie i nie będę ukrywał, byłeś po prostu fantastyczny.
- Dziękuję, starałem się - odparł z uśmiechem Kronikarz - Ale tak czy inaczej moje szczęście wzrosło znacznie, kiedy już odzyskałem Angelikę i mogłem wreszcie poślubić Candelę.
- Wreszcie? To były jakieś problemy między wami? - zdziwiłam się.
- Nie, po prostu... Widzicie, Candela przez dość długi czas nie mogła związać się ze mną na stałe. W końcu jest Cyganką, a Cyganie mają swoje zasady i tradycje. Rzadko wpuszczają do swej społeczności obcych. Ja sam, chociaż byłem ich bratem krwi, to jednak też rasowo zawsze byłem obcy i pewne obiekcje ze strony jej rodziców istniały. No, a Candela była rozdarta pomiędzy wiernością rodzinie, a wiernością mnie. Ale po wydarzeniach z zeszłego roku postawiła się swoim rodzicom i powiedziała im: „Albo wyjdę za Huberta, albo nigdy więcej mnie nie zobaczycie“. No i udało się. Candela postawiła na swoim.
To mówiąc Kronikarz wyciągnął w naszym kierunku swoją lewą dłoń, ukazując w ten sposób znajdującą się na palcu serdecznym złotą obrączkę, wyraźny dowód tego, jaki jest jego stan cywilny.


Chwilę później do Kronikarza podeszła Candela, mówiąc:
- Kochanie, pora na kolejny występ.
- Ach, no tak - zaśmiał się jej mąż - Zupełnie zapomniałem. Masz rację. A więc pora brać się do dzieła. Ale wybacz, chyba nie poznajesz naszych przyjaciół.
Candela przyjrzała się nam uważnie, po czym zawołała wesoło:
- Ach, to wy! Przyjaciele z Sinnoh! Miło mi was znowu widzieć! Co was tu sprowadza?
- A jak ci się wydaje? Podziw dla talentu twojego męża - zaśmiała się dowcipnie Dawn.
- No tak, rzeczywiście - zachichotała lekko Candela - Dobrze, skarbie. A teraz przestań pławić się w tym podziwie i lepiej już idź do naszej artystki przypomnieć jej o występie, bo to już pora.
- Racja, ona jest strasznie zapominalska i jeszcze gotowa zapomnieć o swoich zobowiązaniach - zaśmiał się wesoło Kronikarz - Dobrze, to wy tutaj porozmawiajcie sobie, a ja zajrzę do naszej artystki. I lepiej dla niej, żeby była gotowa, bo zaraz zaczynamy.
To mówiąc artysta powoli wstał od stolika i wyszedł w sobie tylko znanym kierunku. Candela zaś z wielkim uśmiechem usiadła przy stoliku i powiedziała:
- Mówię wam, to będzie genialny występ.
- Na pewno - uśmiechnęłam się - A jaka to artystka, o której to była mowa?
- Zobaczycie - odparła Cyganka z wielkim uśmiechem na twarzy.
Wyraźnie była czymś ubawiona, choć nie miałam pewności, dlaczego.
- Hej, Candelo! - zawołała Angelika, podbiegając do nas - Czy artystka zaraz się pojawi?!
- Spokojnie, Angie. Pojawi się - pogłaskała ją po głowie Cyganka - Ale musisz cierpliwie poczekać. A na razie przywitaj się z naszymi przyjaciółmi. Poznajesz ich?
Dziewczynka popatrzyła na nas uważnie, a jej twarz rozpromieniła się.
- Ash?! Serena?! Dawn?!
- Pamiętasz nas? - zapytała zachwyconym głosem Dawn.
Bardzo ją bowiem ucieszyło to, że mała też nas zapamiętała. Zresztą Ash i ja również byliśmy tym faktem uradowani.
- No ba! - zaśmiała się dziewuszka, siadając przy nas, a siedzący na jej ramieniu Flabebe usiadł wygodnie na stoliku.
- Was trudno jest zapomnieć, kochani - rzekła Candela, machając na kelnera - Tyle dobrego nam uczyniliście. Dzięki wam mój mąż, a brat Angie nie zadyndał na stryczku, niesłusznie oskarżony o serię zabójstw.
- Właśnie! Ocaliliście mi Huberta! - zawołała wesoło dziewczynka - Dzięki wam mój brat żyje! Takiego czegoś się nie zapomina. Nie w naszej rodzinie.
- Miło nam to słyszeć - powiedział Ash i wziął do ręki menu - To co zamawiamy, kochani?
- Pika-pika? - zapiszczał pytająco Pikachu, zaglądając mu do karty.
- Co tylko zechcecie, kochani - odpowiedziała wesoło Candela - Dziś jesteście gośćmi specjalnymi Kronikarza. A goście Kronikarza zawsze mają darmową kolację od szefa. Taki warunek zawsze stawia mój mąż tym, co go zatrudniają. Oprócz zapłaty za występ dostajemy także darmowy posiłek. I ewentualne osoby towarzyszące nam także je otrzymują.
- I co? Właściciele takich lokali się na to godzą? - spytała Dawn.
- A czemu nie? Wiedzą, że im się to opłaca, bo występy Kronikarza są tak zabawne i pełne pasji, iż przyciągają widzów jak miód Beedrille. Więc cóż... To mała cena za zyski, jakie osiągają dzięki nim. Dlatego zamawiajcie śmiało.
- No cóż, skoro tak wygląda sprawa, to chyba nie będziemy Hubertowi robić przykrości - zaśmiał się Ash, patrząc w menu.
- Ja na pewno nie będę ich robić - zachichotałam.
- Pika-pika! Pika-chu! - pisnął wesoło Pikachu.
Dawn również podzielała zdanie swojego brata, a więc już po chwili złożyliśmy zamówienie, zaś kelner (ten sam niezbyt miły gość, który chciał nas stąd wyrzucić) ukłonił się grzecznie i poszedł je zrealizować.


Chwilę później orkiestra Kronikarza zaczęła na scenie grać, a między gośćmi zjawiła się jakaś wysoka blondynka w obcisłej, czarnej sukni i białej etoli na ramionach. W jednej dłoni trzymała butelkę szampana, a w drugiej kieliszek, do którego nalała sobie nieco napoju, wypiła i zaczęła śpiewać:

Nie wiem, jak to było, ale czuję, że
Świat kręci się wokoło
I tak mi jest wesoło.
Chcę do domu wrócić, a tu tłum się drze:
„To skandal! Ona się na nogach trzyma źle!“
Gdzie nocy tej się zjawię,
Wszędzie prawie
Słyszę słowa te:

Ta mała piła dziś i jest wstawiona.
Kto nie chce wierzyć mi, niech się przekona.
Rozkoszny szmerek w pijanej główce ma,
Więc jak cukierek usteczka słodkie wszystkim da.
Ta mała piła dziś i jest wstawiona.
Jest taka senna... Ach, rozanielona!
Czyj ją rozpalił żar? Kto jej starł puder z lic?
Ta mała piła dziś i nie wie nic!

Candela widząc artystkę, zaczęła chichotać, zaś Angelika wręcz dusiła się ze śmiechu, choć nie mogłam zrozumieć, dlaczego. Natomiast Dawn i jej brat z uśmiechem wpatrywali się w tańczącą pomiędzy stolikami kobietę, a mój luby wraz z Pikachu próbował dostrzec w jej osobie coś, co wyraźnie ich obu bardzo zaintrygowało. Chciałam go o to zapytać, ale wolałam nie przerywać występu, który był niesamowicie zabawny i przyjemny zarazem, także brakiem szacunku dla artystki byłoby gadania, gdy ona się stara nam spodobać.
Tymczasem tajemnicza śpiewaczka kontynuowała swój wesoły występ za pomocą kolejnych zwrotek tej dowcipnej piosenki.

Już pamiętam teraz, bo to było tak:
Urządzał wujek bibkę.
Zaprosił nas na rybkę.
Ja Stachowi całe wino wprost na frak,
I dalej zapomniałam, co i gdzie i jak.
A potem Jaś najsłodszy
Plótł trzy po trzy
Na miłości znak:

Ta mała piła dziś i jest wstawiona.
Kto nie chce wierzyć mi, niech się przekona.
Rozkoszny szmerek w pijanej główce ma,
Więc jak cukierek usteczka słodkie wszystkim da.
Ta mała piła dziś i jest wstawiona,
Jest taka senna. Ach, rozanielona!
Czyj ją rozpalił żar, kto jej starł puder z lic?
Ta mała piła dziś i nie wie nic!

Śmieszny jest ogromnie ten wasz cały świat:
Ma człowiek cztery głowy
I piątą od połowy.
A w ogóle człowiek, to jest dziwny gad,
Co nagle gdzieś z obłoków tu do knajpy spadł.
Wy, memu sercu bliscy,
Nućcie wszyscy
Ze mną za pan brat:

Ta mała piła dziś i jest wstawiona.
Kto nie chce wierzyć mi, niech się przekona.
Rozkoszny szmerek w pijanej główce ma,
Więc jak cukierek usteczka słodkie wszystkim da.
Ta mała piła dziś i jest wstawiona,
Jest taka senna. Ach, rozanielona!
Czyj ją rozpalił żar, kto jej starł puder z lic?
Ta mała piła dziś i nie wie nic!

Gdy piosenka dobiegła końca, publiczność zaczęła głośno klaskać, zaś artystka ukłoniła im się i znowu łyknęła szampana ze swego kieliszka, po czym podeszła powoli do nas, po drodze łapiąc za rękę kelnera i prosząc go, aby zaniósł on coś orkiestrze na scenie. Ten oczywiście lekko się jej skłonił i ruszył spełnić prośbę, zaś artystka usiadła przy naszym stoliku, na miejscu Kronikarza, mówiąc:
- Och! To naprawdę jest wspaniała publiczność. Dla takiej publiki aż przyjemnie jest występować.
- To prawda - zgodziła się z nią Candela - Dobra publika to bardzo przyjemny występ.
- Wspaniale pani śpiewała - powiedziałam.
- Naprawdę tak sądzisz, Sereno? - zapytała artystka i to zupełnie innym głosem niż przed chwilą.
Ta zmiana głosu nagle mnie tknęła i zaczęłam już wszystko rozumieć, choć też zdumienie moje było ogromne, bo przecież w życiu bym się nie domyśliła, że rozwiązanie tej zagadki jest takie proste. Ostatecznie przecież te ruchy, ten głos, te gesty... To wszystko było typowo kobiece, a tutaj, ku mojemu zdumieniu...
- Nabrałem was, co nie? - zaśmiała się artystka, zdejmując swoje blond włosy i ujawniając swoje prawdziwe, czarne i krótko obcięte po męsku.


Dawn zakrztusiła się lemoniadą, którą właśnie piła ze swego kieliszka, gdy tylko to zobaczyła.
- Hubert?! - zawołała zdumiona - To ty?
- Pip-lu-li?! - zaćwierkał równie zdziwiony jej Piplup.
- Tak coś czułem, że to on - zaśmiał się Ash - Sam parę musiałem się przebierać za dziewczynę i co nieco wiem o takich maskaradach.
- A ja bym w życiu cię nie poznała - powiedziałam wesołym tonem.
- Mój brat ma talent! - śmiała się wesoło Angelika - To prawdziwy artysta w swoim fachu!
- I we wszystkim, za co się tylko weźmie - dodała Candela z dumą w głosie - Występy z nim to prawdziwa przyjemność.
- Podobnie jak występy z wami - uśmiechnął się Kronikarz, zakładając nogę na nogę - Ale przygotujcie się na więcej takich atrakcji, bo w ciągu tych wszystkich dni, które mam tutaj spędzić zamierzam wystawić więcej takich numerów.
- Mam nadzieję - powiedziałam radośnie - W końcu imię Kronikarz zobowiązuje do dobrej zabawy godnej każdych pieniędzy.
- Tak! Święte słowa! - zawołała Angelika - Kronikarz to znaczy wielki artysta! Kronikarz to znaczy wszystko, co w sztuce ma swoją wartość!
- No, nie przesadzajmy - uśmiechnął się jej brat, z wyraźnym trudem zachowując skromność - Po prostu jestem dość dobry na to, aby zasłużyć na brawa i tyle.
- Dość dobry. Jaka skromność - zachichotała Candela, nalewając sobie szampana do kieliszka - Choć przyznaję, twoje początki w tym świecie nie były łatwe. Ale wreszcie ci się udało. Jesteś sławny, a twoje imię będzie zapamiętane na wieki.
- Jestem tego całkowicie pewien - poparł ją Ash, a Pikachu zapiszczał potakująco.
- A pamiętasz swój występ? - zapytała Dawn.
- Tego się nie zapomina - uśmiechnął się Kronikarz - To był ten sam dzień, w którym otrzymałem swoją maciejówkę. Dał mi ją sam marszałek Piłsudski. Miałem wtedy siedem lat i wraz z dziadkiem byłem w naszych rodzinnych stronach, w Polsce. Odwiedziliśmy obaj wtedy marszałka w jego dworku w Sulejówku. Bawiłem się z córkami pana marszałka w wojsko, a także zaśpiewałem przed panem marszałkiem i jego żoną piosenkę „Siwy strzelca strój“. Obojgu tak się spodobała mój występ, że uznali, iż coś mi się za niego należy. Ja powiedziałem, że pan marszałek ma przepiękną czapkę i że chciałbym taką mieć, więc pan marszałek zdjął ją z głowy i założył mi na czerep, ale była ona za duża i opadła mi na oczy. Ale pan marszałek uważał, że kiedyś do niej dorosnę i będę miał głowę w sam raz na nią. I miał rację, bo teraz czapka pasuje na mnie idealnie.
Słuchając, z jaką pasją oraz zachwytem Kronikarz wspomina swoje spotkanie z marszałkiem Piłsudskim poczułam, że ten człowiek musiał mieć w jego sercu naprawdę ogromne miejsce. Widać było wyraźnie, iż on go nie tyle lubił, co wręcz kochał, bo przecież z takim ciepłem i zachwytem może o drugim człowieku mówić tylko ktoś, kto tego człowieka darzył uczuciem większym niż lubienie. Tak, o wiele większym, co potwierdzała wypowiedź artysty, a także jeszcze ta przepiękna piosenka, którą śpiewał na jego cześć. Musiał go kochać jak dobrego dziadka, jak wielkiego wojskowego wodza ojczyzny swoich przodków, jak człowieka, który w pełni na to zasługuje. Żałowałam wówczas, że nie wiem zbyt wiele o tej osobie i postanowiłam zapoznać się lepiej z jego biografią, gdy tylko będę miała ku temu okazję.
Tymczasem wieczór trwał w najlepsze, a występy artystyczne jeszcze długo bawiły na nim całe tłumy gości, zachwyconych nimi tak, jak one na to zasłużyły. Nie wiem, kiedy w końcu poszliśmy spać, ale gdy do tego doszło, to słanialiśmy się na nogach, lecz nie żałowaliśmy tego ani przez moment, bo te występy były tego warte.

***


Opowiadanie Kronikarza:
Gdy stanęliśmy przed drzwiami posiadłości pana Gerarda Loupiana i czekaliśmy, aż nam ją otworzą, to mieliśmy okazję dobrze się przyjrzeć zewnętrznej stronie miejsca, do którego nas wezwano. Posiadłość ta była po prostu przeogromna, a mówiąc „przeogromna“, mam tutaj na myśli wielki i obszerny budynek, otoczony pięknym ogrodem, w którym znajdowało się wiele rzeźb z czasów antycznych (a przynajmniej ich kopie), przepięknie wyciętych żywopłotów i najróżniejszych krzaków i grządek z rosnącymi na nich kwiatami. Widać było wyraźnie, że jedna z osób, które tu mieszkają jest estetą bardzo kochającym sztukę. Podejrzewałem o to gospodynię, panią Marguerite Loupian z domu Vigorux, gdyż jej męża nie słynął z estetyki, a raczej z tego, że stanowił żywy dowód na to, iż cham, który się dorobił i został panem, na zawsze już chamem pozostanie. Oczywiście nie twierdzę, że w swoim zachowaniu słynął on tylko z chamstwa i prostactwa, bo umiał błyszczeć na salonach, kiedy tylko tego chciał, jednak wiele osób, z którymi miałem okazję rozmawiać zgodnie potwierdziło fakt, iż ten człowiek, gdy tylko zostaje sam na sam ze swoimi bliskimi lub podwładnymi, to zaraz ujawnia swą prawdziwą naturę, a wówczas przestaje używać wyszukanych słów i z miejsca przechodzi na język, do którego przywykł przed zdobyciem swego bogactwa, czyli do język człowieka nie tyle prostego, co po prostu prostackiego i zarozumiałego z powodu swoich sukcesów. Dlatego też jego najmniej posądzałbym o miłość do sztuki oraz estetyki. Jego żona, to już inna historia. Chociaż też nie pochodziła z elit, a jej ojciec był zwyczajnym nuworyszem, który się dorobił odnajdując kopalnię złota, to jednak mimo wszystko miała ona o wiele więcej wychowania aniżeli jej mąż, o co ojciec wyżej wspomnianej osoby już zadbał. Zwykł bowiem mówić, że chociaż on urodził się nikim, to jego córka urodziła się damą z prawdziwego zdarzenia i musi otrzymać odpowiednie dla damy wychowanie. I takie też otrzymała. Pytanie więc, dlaczego tak dobrze wychowana kobieta poślubiła takiego prostaka, jak Loupian? Czyżby dlatego, że pracował on dla jej ojca wiernie od wielu lat i tym zdobył jej względy? Być może, choć tak prawdę mówiąc ja, jako człowiek miłujący sztukę oraz kulturę, nie mógłbym związać się z prostaczką, z którą nawet nie miałbym o czym rozmawiać. Ale to ja. Każdy ma prawo połączyć swoje życie z kim tylko zechce i mnie nic do tego.
- Co tak obserwujesz ten dom, Hubercie? - zapytał nagle mój ojciec chrzestny, wyrywając mnie przy tym z mojego zamyślenia.
Uśmiechnąłem się do niego dowcipnie i odparłem:
- Ach, tak właściwie bez powodu to robię. Po prostu mi się podoba. Widać w nim miłość do prawdziwej sztuki i estetyki.
- Tak, to prawda. Dzisiaj to rzadkość, a zwłaszcza wśród nuworyszy, którzy do niedawna jeszcze nie mieli nic, a teraz to robią z siebie wielkich panów i zadzierają nosa, a nie umieją nawet się zachować w towarzystwie.
- Nie każdy nuworysz zadziera nosa i nie umie się w ogóle zachować w towarzystwie - zauważyłem.
- To prawda, nie każdy i trudno jest wszystkich oceniać jedną miarką - odpowiedział mi mój ojciec chrzestny - Ale faktem też jest to, że bardzo wielu ludzi, którzy nagle się dorobili majątku zadziera nosa i robi z siebie wielkich panów, a nie posiada nawet podstawowej wiedzy o sztuce, że już o dobrym wychowaniu nie wspomnę.
- Znasz osobiście tego całego Loupiana?
- Miałem tę wątpliwością przyjemność widzieć go dwa razy w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ale nie wywarł na mnie dobrego wrażenia. Raczej wrażenie Raticate’a w garniturze, który próbuje udawać Butterfree.
- Aż tak?
- A żebyś wiedział. Zapamiętaj to sobie, mój chłopcze, że obrzydliwy gryzoń, nawet w garniturze pozostanie obrzydliwym gryzoniem i choćby nie wiem, jak się starał, to nie będzie wyglądał jak słodki motyl.
Chwilę później drzwi zostały przed nami otwarte i stanął w nich Mister Mime w liberii, piszcząc przy tym pytająco.
- Witam. Detektyw John Ketchum i jego pomocnik Hubert Marey. Pan Loupian nas oczekuje - powiedział mój ojciec chrzestny.
Mister Mime ukłonił nam się uniżenie, po czym wprowadził nas do środka, zamknął drzwi i poszedł z nami w kierunku biblioteki, gdzie właśnie przebywali gospodarze. Wtedy dopiero miałem możliwość przekonać się, że mój ojciec chrzestny miał sporo racji, mówiąc o obrzydliwym gryzoniu w garniturze, który udaje motyla. Loupian doskonale pasował do tego opisu. Był to bowiem niski, dość otyły mężczyzna z łysiną, około pięćdziesiątki, z lekkimi bokobrodami, małymi binoklami na nosie i w czarnym szlafroku, spod którego wystawała błękitna piżama. Gdy tylko nas zobaczył, to zaraz podbiegł w naszą stronę, złapał mocno swoimi wielkimi dłońmi jak u małpy rękę mojego ojca chrzestnego i zawołał:
- Ach, pan Ketchum! Jakże mi miło pana widzieć! Cieszę się, że pan tutaj przyszedł! Wolałem wezwać najpierw na konsultację pana zamiast tych idiotów z policji!
To mówiąc Gerard Loupian potrząsał bez przerwy dłonią mojego ojca chrzestnego, co biorąc pod uwagę grymas bólu, który malował się na twarzy detektywa musiało być raczej nieprzyjemnym doświadczeniem.
- Jakże mi miło, że docenia pan moje umiejętności, panie Loupian - jęknął John Ketchum, gdy mężczyzna puścił jego rękę - Będzie mi bardzo miło pomóc panu w tej sprawie. Ale chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, że tak czy inaczej będę musiał zadzwonić po policję?
- Oczywiście, to zrozumiałe - powiedział Loupian, wykonując przy tym kilka bardzo niskich ukłonów - Po prostu chciałem, żeby wcześniej miał pan możliwość przyjrzeć się całej sprawie swoim bacznym okiem zanim zrobią to ci głupcy z policji.


- Bardzo ciekawą ma pan opinię na temat moich kolegów po fachu.
- Nie tyle ciekawą, co prawdziwą.
- Dajmy na to, proszę pana. Gdzie jest ciało?
- W moim gabinecie. Zaraz panów tam zaprowadzę.
- Nie jestem tylko pewna, czy aby widok zwłok jest dla tak młodego człowieka odpowiednim widokiem - odezwała się nagle żona Loupiana.
Była to dość wysoka oraz szczupła kobieta o kilku zmarszczkach na twarzy, o fioletowych włosach z lekkimi dodatkami siwizny oraz zielonych oczach, ubrana w różowy szlafrok, spod którego wystawała lekko jej nocna koszula. Pomimo tego, że miała już prawie pięćdziesiąt lat, wyglądała wciąż naprawdę urodziwie i mogła uchodzić za piękność, w każdym razie w moich oczach. Jej twarz oraz sposób, w jaki się wypowiadała wyraźnie dowodziły tego, że odebrała ona naprawdę dobre wychowanie, w przeciwieństwie do swojego męża. Od razu wzbudziła ona mój podziw i wielki szacunek.
- Ależ proszę się tym nie przejmować, proszę pani - powiedziałem, kłaniając się z szacunkiem kobiecie - Widziałem już niejedno ciało zabitego człowieka, więc nie obawiam się widoku zwłok, choć rzecz jasna taki widok wcale nie jest przyjemny ani dla mnie, ani dla mojego ojca chrzestnego.
- To pan Ketchum jest pana ojcem chrzestnym?
- Nie inaczej.
- Mam tę przyjemność być jego ojcem chrzestnym, proszę pani - rzekł z uśmiechem John Ketchum - Ten zaś młody i zdolny człowiek, którego mam równie wielki zaszczyt pani przedstawić, nazywa się Hubert Marey i jest synem mojego przyjaciela.
- Rozumiem. Tak się więc sprawa przedstawia - powiedziała kobieta z uśmiechem na twarzy, podając mi dłoń - W takim razie tym milej mi pana poznać. Jestem Marguerite Loupian.
- Bardzo mi miło. Hubert Marey - odpowiedziałem, całując kobietę w podaną przez nią prawą dłoń - Wiele dobrego słyszałem o pani.
- Przykro mi, że ja o panu jeszcze nie, ale spodziewam się, że wkrótce to się zmieni - odparła kobieta, lekko się przy tym uśmiechając - Sprawia pan bardzo przyjemne wrażenie, panie Marer.
Zarumieniłem się delikatnie, słysząc te słowa. Komplement z ust takiej damy sprawił mi naprawdę bardzo wielką przyjemność, ale za to wywołał wyraźną zazdrość w osobie jej męża, który zaczął nerwowo miażdżyć sobie knykcie i rzekł:
- Zdaje się, że miałem zaprowadzić panów do mojego gabinetu. Być może się mylę, ale odnosiłem wrażenie, iż jest to naprawdę pilna sprawa. Ostatecznie przecież w moim domu doszło do morderstwa.
- Tak, to prawda. To bardzo poważna sprawa i będzie nam miło, jeśli oprócz nas wezwie pan też policję - odpowiedział mu mój ojciec chrzestny.
- Spokojnie, ja się tym zajmę - rzekła pani Loupian - Zaraz zadzwonię po policję.
- Proszę się nie kłopotać. Ja mogę to zrobić - odezwał się nagle czyjś głos.
Należał on do człowieka, który właśnie wszedł do pokoju. To był dość wysoki mężczyzna w średnim wieku, o włosach białych jak mleko, mający kilka zmarszczek, szare oczy, okulary i liberię kamerdynera.
- Pan Ketchum, nieprawdaż? - zapytał mężczyzna uniżonym tonem - Bardzo się cieszę, że mogę pana poznać. Chociaż przez telefon wydawał się pan nieco starszy.
- Taka moja natura - zaśmiał się detektyw - Domyślam się, że to z panem rozmawiałem przez telefon.
- Tak, proszę pana. To ja na polecenie pana Loupiana wezwałem panów tutaj.
- Doskonale, a więc teraz zadzwoń na policję, skoro tak wszyscy na to nalegają - warknął gniewnie jego pracodawca - A ja tymczasem zaprowadzę panów do gabinetu, w którym leży ciało. Wolę, aby pan wszystko obejrzał przed przyjazdem jakże zdolnych przedstawicieli policji, panie Ketchum.
To mówiąc wyszedł dość wściekłym krokiem z biblioteki, a jego żona powiedziała do nas przepraszającym tonem:
- Proszę wybaczyć zachowanie mojego męża. Jest on nietaktowny, ale proszę go zrozumieć. W końcu nie codziennie człowiek znajduje w swoim gabinecie czyjeś zwłoki.
- Tak, to oczywiście wszystko tłumaczy - stwierdził dość ironicznie mój ojciec chrzestny - Chodźmy, Hubercie.
Obaj wyszliśmy z biblioteki i skierowaliśmy swoje kroki w kierunku gabinetu naszego gospodarza. Gdy tam dotarliśmy, Loupian otworzył drzwi kluczem i wprowadził nas powoli do owego pomieszczenia i już po chwili mogliśmy obaj ujrzeć ów niesławny pokój, w którym około dwie godziny wcześniej doszło do zabójstwa. Było to miejsce dość obszerne, pomalowane na ciemne kolory, raczej mało przyjemne. Pomimo wielkiej przestrzeni nie znajdowało się tam zbyt wiele przedmiotów. Jednym z nich było biurko z przygotowanymi na nim papierami, piórem oraz kałamarzem, a przed nim krzesło ze złoceniami. Była tam też szafa ze stojącym na nim zegarem, a także niewielka kasa wmontowana w ścianę i na chwilę obecną otwarta. Prócz tego było tam także popiersie gospodarza na niewielkim postumencie, wyraźnie dowodzące, jak wielkie było ego jego właściciela, a gdyby ktoś chciał w to wątpić, to zaraz za biurkiem na ścianie wisiał wielki obraz z namalowaną na nim młodą parą, w której bez trudu rozpoznałem Loupiana i jego żony zapewne niedługo po ślubie.
Całości obrazu tego miejsca zaś dopełniały leżące na podłodze zwłoki jakiegoś mężczyzny w średnim wieku, ubranego na czarno, jak na włam, na  który zresztą prawdopodobnie przyszedł. Denat miał zamknięte oczy, a jego twarz nosiła ślady kilkudniowego zarostu. W jego piersi tkwił spory turecki kindżał z ostrzem niemalże całkowicie zanurzonym w ciele zabitego. W prawej dłoni denat trzymał rewolwer, a lewą zaciskał na złotym łańcuszku z zamocowanym na nim pięknym szmaragdem. Nie jestem jakimś wielkim znawcą kamieni szlachetnych, ale muszę szczerze się przyznać, że takiego cuda, to ja jeszcze na oczy nie widziałem.
- Czy to ofiara? - zapytałem.
- Ofiara i zarazem włamywacz - odpowiedział mi Loupian.
- Czy zna go pan?
- Na swoje nieszczęście tak. Ale nie sądziłem, że kiedykolwiek posunie się do czegoś takiego.
- Kto to taki?
- To Gaspard Chambard, mój dawny kompan. Wraz z nim pracowałem kiedyś przy wydobywaniu złota na terenach wykupionych przez mojego nieżyjącego już teścia, chociaż wtedy jeszcze pan Vigoroux moim teściem nie był. Ale ponieważ pracowałem uczciwie i zarazem najbardziej rzetelnie ze wszystkich jego pracowników, to właśnie ja poślubiłem jego córkę, którą od dawna kochałem.
- Nie śmiem w to wątpić - mruknąłem złośliwie.
- Czy po ślubie z panną Vigoroux utrzymywał pan kontakty ze swoim dawnym kompanem z kopalni?
- Ależ naturalnie - odpowiedział - W końcu to w jego gospodzie się zaręczyliśmy.
- To on miał gospodę?
- O tak i to bardzo dobrze prosperującą. Kupił ją za swój udział w zyskach z kopalni. Gdy już odłożył na nią, to kupił ją i zaraz przeniósł się na prowincję. To właśnie w jego gospodzie odbyły się później zaręczyny moje i Marguerite. Potem obaj dość długo się nie widzieliśmy, aż wreszcie Gaspard przybył tu, aby mnie odwiedzić po latach. Nie przeczuwając niczego złego zaprosiłem go do siebie i pokazałem mu cały mój dom. Również to cacko, które teraz zaciska w dłoni.
- Co to takiego? - zapytałem.
Mój ojciec chrzestny powoli pochylił się nad przedmiotem i przyjrzał mu się uważnie za pomocą szkła powiększającego.
- Być może się mylę, ale sądzę, iż jest to szmaragd rodu McDelingów, jeden z najbardziej rzadkich oraz najbardziej cennych kamieni szlachetnych, jakie kiedykolwiek istniały na tym świecie.
- Szmaragd rodu McDelingów?! - zawołałem zaintrygowany - Ale to chyba niemożliwe! Cały ród McDelingów wymarł, zaś szmaragd przepadł wraz z ostatnim członkiem tej rodziny!
- Jak widać, ktoś go jednak odnalazł - odpowiedział mi John Ketchum, uważnie obserwując szmaragd przez lupę - Znając jego wartość nieboszczyk mógł się pokusić o chęć położenia na nim swoich łap.
- Tak, zwłaszcza, że miał jakieś problemy finansowe - wtrącił się do rozmowy Loupian.
- Miał kłopoty finansowe? - zapytałem.
- Tak, wspomogłem go pożyczką. Ale jak widać, to było dla niego za mało. Przyszedł tu ze swoim wspólnikiem, aby mnie okraść, ale po otwarciu sejfu musiało dojść do sprzeczki o podział łupów i Chambard zginął zabity kindżałem.
- Poznaje pan może ten kindżał?
- Oczywiście. Pochodzi on z mojej kolekcji. Wisiał na ścianie w tym pokoju. Mordercy wystarczyło tylko sięgnąć.


- Zapewne - powiedział John Ketchum, z wielką uwagą przyglądając się zabitemu - Chambard ma w prawej dłoni rewolwer. Zapewne planował zmusić nim swojego zabójcę do ustępstwa albo też bronić się przed nim i jego atakiem, chociaż stawiam na to pierwsze. Morderca był szybszy, rzucił nożem i bach... Czy padł strzał?
- Tak, padł. To on nas obudził - powiedział Loupian.
- Rozumiem - odparł mój ojciec chrzestny, pogrążając się w myślach - Morderca rzucił w swoją ofiarę kindżałem albo skoczył na niego, szarpali się i wbił mu nóż w serce... Jeszcze nie wiem, czy nóż wbito, czy rzucono. Sekcja to wykaże. Tak czy inaczej ofiara zdążyła wystrzelić zanim zginęła. Kula gdzieś tu pewnie jest.
- Tutaj! - zawołałem, dostrzegając ją w jednej ze ścian.
Detektyw podszedł do miejsca, które wskazałem i obejrzał je sobie dokładnie za pomocą lupy.
- Rzeczywiście. A więc wszystko jest jasne.
- Nie bardzo - stwierdziłem - Ciekawi mnie, czemu morderca nie zabrał szmaragdu?
- No, to akurat jest bardzo proste. Huk wystrzału sprawił, że zabójca zrozumiał, iż musi teraz szybko uciekać albo zostanie złapany. Łapie więc szybko do ręki torbę z narzędziami, których użył do otwarcia kasy, zabiera tyle łupu, ile zdołał, otwiera okno prowadzące prosto na ogród...
Detektyw podszedł do okna i przyjrzał mu się uważnie.
- Okno było otwarte czy zamknięte, gdy znaleziono ciało?
- Otwarte - odpowiedział Loupian - Ale za to drzwi od pokoju były zamknięte na klucz. Widocznie złodzieje weszli właśnie przez to okno.
- Z pewnością - odparł detektyw i wrócił do oględzin - W szybie tuż przy klamce jest taka niewielka dziura. Dość duża, aby móc wsunąć przez nią dłoń i otworzyć klamkę. To stara sztuczka, ale jak widać, wciąż jeszcze skuteczna. Złodzieje weszli przez mur do ogrodu posiadłości, wycięli za pomocą diamentu szybę w oknie, otworzyli je, weszli do środka, wzięli się do roboty i wyjęli zawartość kasy... Panie Loupian! Co pan trzymał w kasie oprócz szmaragdu?
- Pieniądze, kilka obligacji i takie tam - odpowiedział zapytany.
- I to wszystko złodziej zabrał ze sobą?
- Z pewnością, skoro tutaj tego nie ma.
Detektyw pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym zaczął bardzo uważnie przyglądać się parapetowi okna.
- A więc złodziej i ofiara zabrali to, a potem doszło pomiędzy nimi do sprzeczki, która zakończyła się śmiercią denata, zaś zabójca przerażony w panice zabrał, co się tylko dało i szybko uciekł przez okno, a potem przez mur. Wszystko wydaje się proste...
To mówiąc pochylił się nad parapetem i przyjrzał się czemuś, co tam zobaczył.
- A to ciekawe!
- Co takiego? - zapytałem.
- Wygląda jak kilka włosków, ale nie jestem pewien. Muszę się temu lepiej przyjrzeć. Daj kopertę.
Podałem mu ją, a on włożył tam swoje znalezisko za pomocą pincety i zamknął szczelnie.
Rozejrzę się jeszcze po pokoju - powiedział po chwili John Ketchum - A pan może już wyjąć szmaragd z ręki zabitego. Nawiasem mówiąc ciekawi mnie, czemu pan tego wcześniej nie zrobił.
- Wolałem niczego nie ruszać do czasu, aż pan przyjedzie - odparł na to zapytany.
- Aha... W sumie racja. Ale teraz może go pan już wyjąć.
Loupian pochylił się nad ciałem, ale mimo wysiłków nie zdołał wyjąć łańcuszka od szmaragdu z dłoni denata.
- Nic z tego! - jęknął poirytowany - Ten drań owinął go sobie wokół palców i mocno zacisnął dłoń. Nie mogę tego wyjąć.
- Naturalnie. Zwyczajne stężenie pośmiertne - odpowiedział detektyw - Spokojnie. Jak przyjedzie policja, to odzyska pan swoją własność. A tak z ciekawości, to o której padł ten strzał?
- Nie jestem pewien, ale chyba tak około pierwszej w nocy. Kątem oka dostrzegłem zegarek stojący na nocnej szafce, jednak nie jestem w stanie dokładnie panu powiedzieć, jaka to była godzina. Niewiele przed pierwszą, tyle pamiętam.
- Aha... Sypialnia pana i pana żony znajduje się niedaleko gabinetu, więc huk wystrzału musiał pan słyszeć bardzo wyraźnie.
- Niemalże tak dobrze, jak pana teraz.
- Rozumiem. I od razu zerwaliście się państwu z łóżka na dźwięk hałasu?
- Dokładnie tak. Część służby śpiąca najbliżej też słyszała huk, choć pewnie było go słychać w całym domu, ale niektóre psiejuchy, które u mnie pracują mają mocno sen, więc mogły go nie słyszeć. Zwłaszcza, jeśli spały daleko od gabinetu.
- Rozumiem. A co było potem?
- Służba, która jako pierwsza usłyszała strzał, narobiła rabanu, cały dom postawiono na nogi, a my ruszyliśmy do gabinetu, skąd ten strzał nas dobiegł.
- Kto pierwszy tam dobiegł?
- Ja i moja żona.
- A zaraz potem?
- Nasz kamerdyner, Joseph Lucher. A potem nie pamiętam.
- W porządku. Czy drzwi od gabinetu były zamknięte?
- Tak, na klucz.
- Kto ma klucze do gabinetu?
- Ja, moja żona i kamerdyner.
- Nikt więcej?
- Nikt.
- Ile czasu od znalezienia zwłok kazał pan zadzwonić po mnie?
- W ciągu kwadransa. Musiałem jednak najpierw uspokoić moją żonę. Jest nazbyt wrażliwa na takie widoki. Pan rozumie, baby. He he he!
Mojego ojca chrzestnego wcale to nie ubawiło.
- Rozumiem - powiedział - I w ciągu kwadransa od znalezienia zwłok kazał pan kamerdynerowi zadzwonić po mnie?
- Dokładnie.
- Ciekawe. Przybyliśmy tu z Hubertem w ciągu kolejnego kwadransa do dwudziestu minut. Na pewno nie więcej. Dziwne, że ciało do tego czasu zdążyło tak bardzo zesztywnieć.
- Ja się na tym nie znam, panie Ketchum. Poza tym mówię panu, za bardzo byłem zajęty cuceniem mojej biednej żony, aby zwracać uwagi na takie sprawy.
- Tak, w porządku - detektyw przestał już oglądać pokój - Sądząc po dźwięku, jaki właśnie usłyszałem, to policja wreszcie przybyła. Chodźmy więc już, Hubercie. Zostawmy coś dla inspektor Jenny.
- A nie porozmawiamy ze służbą?
- W sumie możemy to zrobić. Ostatecznie policja jest w stanie pominąć coś bardzo ważnego dla śledztwa, więc lepiej uzupełnić ich wiedzę.
- A najlepiej ją uzupełnimy zdobywając sami informacje.
- Dokładnie - uśmiechnął się do mnie detektyw.


C.D.N.

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...