środa, 29 sierpnia 2018

Przygoda 116 cz. V

Przygoda CXVI

Powrót detektywów muszkieterów cz. V


W taki oto sposób rozpoczęło się szkolenie Philippe’a. Każde z nas wzięło w nim udział i każde z nas uczyło go czegoś innego. Ash i Francois uczyli młodzieńca szermierki, ja i Dawn tańczyć, Max i Bonnie uczyli go, w jaki sposób poruszać się w sposób godny króla, co z kolei dla pewności korygowali księżniczka Sylvia i minister Colberton, którzy bardzo dobrze znali władcę Johto i wiedzieli, w jaki sposób on się porusza i jak go trzeba naśladować. Prócz tego Colberton wraz z Francois i Madeline opowiadał Philippe’owi historię rodu jego i Louisa XIV, bo ostatecznie młodzieniec musiał wiedzieć, z jakiej rodziny pochodzi, czym się ta rodzina wyróżniała i w jakich wydarzeniach brała udział. Dzięki temu nasz drogi pretendent do tronu mógł naśladować swego brata bliźniaka w sposób skuteczny i bardzo przekonujący.
- Jak to dobrze, że obie się nauczyłyśmy tańca towarzyskiego z XVIII wieku - powiedziała Dawn, kiedy skończyłyśmy pierwszą lekcję tańca.
- Tak, a pierwszą lekcję wzięłyśmy obie w pałacu księcia Edwarda, pamiętasz? - zapytałam wesoło - Więc dobre jest też i to, że w królestwie Queentanii obowiązują wciąż pewne tradycje z dawnych czasów jak choćby te tańce z czasów XVII i XVIII wieku.
- I dobrze też, że obie po tej przygodzie wraz z Ashem i Clemontem zaczęliście uczyć tych tańców tak dla własnej przyjemności - wtrąciła Dawn - A w każdym razie Ash się go uczył, bo Clemont całkiem nieźle tańczył i to od najmłodszych lat, więc wiele się uczyć potem nie musiał. A mój brat to...
- Nie mów tylko, że ma dwie lewe nogi.
- Teraz już nie, ale wcześniej to miał, zanim ty go nie wzięłaś w obroty, kochana.
Parsknęłam śmiechem i przytuliłam ją lekko do siebie.
- Jesteś urocza, Dawn. Tak zabawnie ukrywasz to, jak bardzo Ash jest ci bliski.
- Ja to niby ukrywam? Skądże. Ja wcale tego nie ukrywam. Po prostu nie chcę go rozpieszczać i tyle. Jest moim starszym bratem i uwielbiam go, ale po prostu nie chcę, żeby za bardzo obrósł w piórka. I tak prawie wszyscy tutaj go chwalą, zwłaszcza Max i Bonnie.
- Tak... Oni go wpędzają w samozachwyt - zaśmiałam się - Ale tak czy inaczej, jeśli ktoś ma przygotować Philippe’a do wykonania jego misji, to tylko my, a jeśli ktoś ma nami dowodzić, to tylko on.
- No i sama widzisz, Sereno. Ty chwalisz go za nas obie. Ja tam wolę ograniczać moje pochwały do odpowiedniego stopnia.
Uśmiechnęłam się lekko, słuchając jej słów i kiwając lekko głową.
- Ech, Dawn... Jesteśmy nieźle zwariowani.
- Wszyscy?
- A tak, my wszyscy. Bo zobacz, angażujemy się w sprawę, która w sumie nic nas nie musiałaby obchodzić, a jednak bierzemy w niej udział, wykorzystując wiedzę i umiejętności, które posiadamy tylko dlatego, że w naszych poprzednich przygodach się ich nauczyliśmy. Weźmy takie tańce z przełomu XVII i XVIII wieku. Gdybyśmy nie trafili do Queentanii, to być może nie miałybyśmy nigdy okazji, aby się tych tańców nauczyć, a potem, po powrocie do domu rozwijać tę naukę. Albo szermierka... Gdyby Ash jej tak nie lubił od najmłodszych lat, to nigdy by nie pomyślał, aby tę pasję rozwijać i nie byłby tak dobrym szermierzem i nie mógłby walczyć w takich akcjach jak ta ostatnia.
- To prawda. Wobec tego, Sereno, zmierzasz chyba do tego, że całym naszym życiem rządzi przypadek.
- Nie. Ja zmierzam do tego, że zdobyliśmy swoje umiejętności dzięki różnym zwariowanym zbiegom okoliczności i proszę, jak teraz nam się one przydają. Nieźle, prawda?
- A żebyś wiedziała, że nieźle. Tylko, czy dalej będzie nieźle?
- Oby tak było.
Potem obie patrzyłyśmy, jak Ash i Francois na zmianę uczą naszego podopiecznego szermierki, pokazując mu wszystkie ciosy i sztychy, które w przyszłości mogą mu się kiedyś przydać. Francois co prawda miał lewą rękę na temblaku, ale że był praworęczny, to mógł brać udział w lekcji i bardzo skutecznie prezentować różne ciosy i pchnięć, co też oczywiście skwapliwie robił.
Lekcja szermierki, którą miałyśmy okazję podziwiać, przybrała bardzo ciekawy aspekt, gdyż Francois i Ash dali Philippe’owi mały popis swoich umiejętności we własnym wykonaniu, a gdy wyszło na jaw, że Francois zna pewien sztych, który Ashowi jest obcy, to mój luby poprosił go, aby go tego sztychu nauczył. Nasz przyjaciel spełnił jego prośbę i uczył Asha tego ciosu szpadą i zajęło to nieco czasu, bo nasz drogi, współczesny muszkieter wolał mieć całkowitą pewność, iż opanował w pełni ten cios, dlatego tak długo powtarzał ruchy Francois, aż obaj wreszcie uznali, że sztych ten został przez niego już całkowicie opanowany.
- Moim zdaniem doskonale opanowałeś ten cios szpadą - powiedział Francois.
- A moim zdaniem dopiero w walce wyjdzie na jaw, czy masz rację - uśmiechnął się mój ukochany.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał delikatnie Pikachu.
Oprócz szermierki nasz pretendent do tronu ćwiczył także strzelanie do celu, choć w tej sprawie nie musiał się wiele uczyć, bo posiadał naprawdę talent w tej dziedzinie, czego dowiódł podczas walki z ludźmi wicehrabiego Autumn. Powodem takiego stanu rzeczy był fakt, że strzelać uczył go sam ksiądz Salve, dawny żołnierz królewskiej armii, który jak mało kto w Johto posiadał nad wyraz celne oko.
- Świetnie strzelasz - powiedziałam, kiedy wraz z Ashem ujrzałam raz, jak Philippe strzela z muszkietu do ustawionej tarczy.
- Tak, choć nadal z pistoletu idzie mi trochę gorzej - odpowiedział mi przyjaznym tonem młodzieniec - Muszę jeszcze poćwiczyć. W szermierce też, bo choć ksiądz Salve dobrze władał szablą, to odkąd został księdzem ślubował sobie, iż nie weźmie broni białej do ręki. Dlatego w tej kwestii nie posiadam żadnego doświadczenia.
- Ale w strzelaniu już je posiadasz i to ułatwia nam zadanie - rzekł na to przyjaźnie Ash.
Tak więc szkolenie Philippe’a było prowadzone w bardzo przyjemnej atmosferze i nikt nie miał powodów do narzekania. Nikt poza Fouquetinim, o czym zaraz opowiem, chociaż oczywiście jego powody do niezadowolenia były tylko pośrednio związane z naszym szkoleniem, ale mimo wszystko poważnie nas zaniepokoiły.


Wszystko zaczęło się od tego, że pewnego dnia (nie pamiętam już, który to był dzień szkolenia) przybył do posiadłości Colbertona posłaniec od Fouquetiniego z wiadomością do Asha i do mnie. Tym posłańcem był wicehrabia Autumn, zdecydowanie niezbyt zadowolony z faktu, że musi się z nami spotykać. Przyszedł on do Colbertona i powiedział, iż chce z nami rozmawiać. Służący ministra poprosił go, aby poczekał, a sam poszedł na łąkę, na której byliśmy razem z Philippem, oznajmiając nam, kto i po co do nas przyszedł.
- Wicehrabia Autumn? - spytałam, kiedy usłyszałam nazwisko owego nieproszonego gościa - A czego on chce?
- Nie mówił, proszę pani. Wspomniał tyle tylko, że chce z państwem rozmawiać - odpowiedział służący.
- Ciekawe, czego on tu chce? - zapytał Philippe.
- Nie wiem, ale zaraz się tego dowiemy - odpowiedział Ash i spojrzał na niego - Lepiej idź się schowaj, żeby ten łajdak cię tu nie widział. Chyba jeszcze pamiętasz, jak się skończyło nasze ostatnie spotkanie z nim.
- Właśnie, pamiętam - odparł smutno Philippe - Lepiej więc pójdę do sadu, między drzewa, gdzie nie będzie mnie widać, zaś wy przyślijcie mi tu przez sługę wieść, że on już pojechał.
- Przyślę ci tę wieść, mój panie, gdy pan wicehrabia Autumn opuści już pałac pana ministra - odpowiedział sługa - Ale proszę, panie, bądź ostrożny i nie wychylaj się, póki panu nie powiem, że już pan może wyjść.
- Dobrze, przyjacielu. A więc wszystko postanowione - odparł Philippe i skierował swoje kroki do sadu.
My natomiast poszliśmy w towarzystwie służącego do pałacu ministra Colbertona, a tam udaliśmy się do salonu, w którym oczekiwał już na nas ten jakże bardzo nieprzyjemny dla nas gość.
- Słucham, wicehrabio - rzekł Ash poważnym, acz grzecznym tonem - Sługa przekazał nam, iż chciałeś z nami rozmawiać.
- Istotnie - odpowiedział na to Autumn poważnym tonem - Wieść się rozeszła, iż minister Colberton zaprosił państwa do siebie po tym, jak tak niespodziewanie opuściliście państwo pałac króla.
- Opuszczenie przez nas pałacu króla istotnie było niespodziewane, ale konieczne - stwierdziłam - Przybyliście na dwór królewski tylko chwilowo i chcieliśmy jechać dalej w podróż, lecz pan minister nas zaprosił i odmówić mu nijak nie mogliśmy.
- Pika-pika! Pika-chu! - poparł mnie Pikachu.
- Bune-bune! - pisnęła Buneary, stojącą obok swego ukochanego.
- Wierzę, że tak było - odrzekł na to Autumn - Ale Jego Ekscelencja, pan minister Fouquetini prosi mnie przez was, abyście raczyli zaszczycić go swoją obecnością. Zaprasza was do siebie na rozmowę, podczas której chcę państwu złożyć propozycję, która to być może sprawi państwu przyjemność.
Nie sądziliśmy, aby propozycja tego łajdaka mogła nam się spodobać ani tym bardziej sprawić nam przyjemność, jednak woleliśmy nie mówić tego na głos i dowiedzieć się, czego ten drań od nas chce.
- Kiedy pan minister chce nas widzieć? - spytałam.
- Jeszcze dzisiaj - odparł wicehrabia.
- Skoro tak, to nie każmy Jego Ekscelencji czekać - stwierdził Ash i spojrzał na mnie - Ruszajmy więc i dowiedzmy się, czego pan minister sobie od nas życzy.
- Ruszajmy zatem. Czas nagle - odrzekł wicehrabia Autumn, lekko się nam przy tym kłaniając, choć z wyraźnym przymusem.
Zaintrygowani tym wszystkim ja i Ash wskoczyliśmy na nasze konie w towarzystwie Pikachu i Buneary, który postanowili jechać z nami, czego my nie umieliśmy im odmówić. Pojechaliśmy więc razem, a wicehrabia Autumn jechał przed nami, chyba specjalnie, aby na nas nie patrzeć, ponieważ, jak już wcześniej mówiłam, nie pałał on do nas sympatią i spoglądanie w nasze postacie nie sprawiało mu przyjemności, podobnie jak i nam przebywanie w jego towarzystwie. Jechaliśmy więc spokojnie, nie wypowiadając przy tym ani jednego słowa, żeby nie wywoływać niepotrzebnej sprzeczki, która to wisiała na włosku i z pewnością by wybuchła, gdybyśmy tak spróbowali rozmawiać z wicehrabią.
Dość szybko dotarliśmy na miejsce, potem zaś weszliśmy do pałacu prowadzeni przez naszego jakże ponurego posłańca, który zaprowadził nas do gabinetu swojego pryncypała. Ów gabinet był pełen przepychu i to wręcz dźgającego gościom w oczy. Jakże się różnił od gabinetu Colbertona. Widać było wyraźnie, że posiadacz tego pokoju różnił się znacznie charakterem od naszego przyjaciela.
Wicehrabia wprowadził nas powoli do środka, a następnie ukłonił się z szacunkiem ministrowi, który siedział przy biurku i zadowolony głaskał po głowie swego Persiana.
- Wasza Ekscelencjo, zgodnie z pana życzeniem przyprowadziłem tutaj wicehrabiego de Bragelonne i jego narzeczoną.
Fouquetini uśmiechnął się delikatnie i skinął głową potakująco.
- Doskonale. Możesz odejść.
Wicehrabia ukłonił się uniżenie i wyszedł z pokoju, pozostawiając nas samych ze swoim pryncypałem.
- Proszę, niech państwo usiądą - powiedział minister, wskazując dłonią na krzesła ustawione przed jego biurkiem.
Uczyniliśmy tak, a minister zadzwonił dzwonkiem na służbę i kazał jej przynieść ciastek, wina oraz trzy kieliszki. Nakazał również przynieść jakieś przysmaki dla towarzyszących nam Pokemonów. Powiedzieliśmy mu, że nie musi tego robić i że to zbytek łaski, ale mimo wszystko służący przyniósł nam butelkę wina, nalał go do kieliszków, podał jakieś smakołyki dla nas i łakocie dla Pikachu oraz Buneary i wyszedł.
- Proszę, możecie się częstować - powiedział zadowolony minister, po czym widząc nasze wahania parsknął śmiechem - Obawiacie się, że to jest zatrute? Spokojnie, w żadnym razie nic do nich nie dodano, a już na pewno nic szkodliwego.
Na dowód tego, iż mówi prawdę wziął jedno z ciastek z tacy i powoli zaczął je jeść na naszych oczach, po czym wziął kieliszek i napił się z niego wina. Odczekaliśmy dłuższą chwilę i widząc, że nic ministrowi nie jest, też zaczęliśmy raczyć się smakołykami i winem, chociaż ani ja, ani tym bardziej Ash nie byliśmy miłośnikami alkoholu, ale zawsze jeden kieliszek to nic złego, zwłaszcza, gdy wino jest tak dobre.
- Cieszy mnie, że państwo tu przybyliście, gdyż mam wobec państwa pewną propozycję, która być może przypadnie państwu do gustu - rzekł po chwili minister, uśmiechając się przy tym w sposób pozornie przyjazny, a tak naprawdę wręcz fałszywy.
- Naprzód chcielibyśmy wiedzieć, jaka to propozycja, aby powiedzieć, czy nam się podoba - odpowiedział na to Ash.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał Pikachu.
- To słuszna postawa - zaśmiał się delikatnie Fouquetini - Bardzo mi się podoba pański sposób myślenia, drogi panie wicehrabio. Naprzód jednak chciałbym wiedzieć, czy posiada pan może jakiegoś stałego mecenasa? I czy jest nim pan Colberton?
- Ja nie posiadamy żadnego mecenasa - odpowiedział Ash - Sami dla siebie jesteśmy mecenasami.
- Kolejna słuszna decyzja - uśmiechnął się lekko minister - Porządny człowiek zawsze sam jest kowalem swojego losu. Nigdy jednak nikomu nie zaszkodzi to, że posiada mecenasa wspierającego go w jego działaniach.
- Zapewne - odparłam - Czy to pan chciałby być tym mecenasem?
Buneary i Pikachu oderwali się od smacznych ciastek, które to właśnie jedli i spojrzeli z uwagą na Fouquetiniego.


- Istotnie, taki mam plan - zaśmiał się wesoło Fouquetini - Ale też nie wiem, jak państwo się na to zapatrują. Państwo chcą się pobrać, mam rację?
- Oczywiście - potwierdziłam.
- A zatem, czy będzie niedyskrecją, jeśli zapytam, co stoi państwu na przeszkodzie przeciwko realizacji tego planu?
- Tak właściwie to nie - odpowiedział Ash z dowcipnym uśmiechem na twarzy - Można to wiedzieć. Nic nie stoi na przeszkodzie naszym planom. Po prostu odłożyliśmy je w czasie na bardziej stosowany czas.
- Ach tak - uśmiechnął się wesoło Fouquetini - Rozumiem. Po ślubie następują obowiązki, takie jak założenie rodziny, a póki co państwu się z tym nie spieszy. Pojmuję to. Chcecie państwo użyć życia i ja całkowicie to rozumiem, a co więcej, mogę państwu w tym pomóc.
- W jaki sposób? - zapytałam.
- Bune-bune? - dodała Bunery, uważnie przyglądając się ministrowi.
- W bardzo prosty - odpowiedział mi Fouquetini - Aby móc swobodnie używać życia, potrzebne są pieniądze, zaś ja jestem w stanie ich państwu dostarczyć i to jeszcze w takiej liczbie, w jakiej tylko zechcecie.
- Mówi pan o pieniądzach skradzionych ze skarbu państwa? - spytał Ash ironicznie.
Trąciłam go lekko w ramię, gdyż zrażanie do siebie tego człowieka nie było zbyt mądre, ale na szczęście Fouquetini wcale się tym nie przejął, tylko uśmiechnął się wesoło, pogłaskał po łbie swego Persiana i rzekł:
- Widzę, że słuchaliście państwo moich wrogów, a szczególnie pana Colbertona. Zapewne opowiadał państwu o tym, jak to ja rzekomo jestem parszywym złodziejem pieniędzy ze skarbu Johto. No cóż... Nie będę przed wami udawał świętego. Być może coś niecoś przylepiło się mi do palców i to może więcej niż raz, ale czy to oznacza, że jestem łotrem godnym tylko i wyłącznie najwyższego potępienia? Colberton z kolei to marzyciel z głową napchaną wielkimi ideałami. Ideałami, które nie mają prawa się ziścić. To jest człowiek przeszłości. Kto się z nim wiążę, nie idzie do przodu, a żeby przeżyć na tym świecie, trzeba myśleć o przyszłości. On tego nie potrafi.
- Doprawdy? Odniosłem inne wrażenie - zauważył ironicznie Ash.
- Ja również - dodałam - Wydawało mi się, że pan Colberton właśnie myśli o przyszłości... O przyszłości całego narodu Johto.
- Nie, moja droga - rzucił kpiącym tonem Fouquetini - On myśli tylko o potrzebach ludzi z nizin społecznych, a tacy ludzie nie mają przyszłości. To ludzie ciemni i głupi, pozbawieni wyobraźni i fantazji. Przyszłość należy do ludzi światłych, takich jak my i tylko tacy mają prawo się rozwijać, bo cały kraj zyska coś na ich rozwoju. To oni są panami tych ziem i to ich rasa powinna kwitnąć, a ciemny, zabobonny lud winien zostać w tym brudzie i smrodzie, w którym się narodził i nie powinien się ponad ten swój maleńki światek wybijać, ponieważ nigdy nic dobrego z takiego wybijania się nie wyjdzie. Poza tym, po cóż ich wspierać? Gdy otrzymają pieniądze, to zaraz je przepiją w karczmach i przetracą na różne inne pospolite uciechy, bo to ludzie ciemni i niewdzięczni, nie umiejący nie tylko docenić to, co dostają, ale i tych, co ich wspierają. Colberton jest więc głupcem, skoro chce ich wspierać, bo wspiera rasę, która będzie trwać tylko po to, aby nam służyć. Jest więc głupcem, a przyszłość przecież nie należy do głupców, lecz do ludzi światłych oraz zdolnych do wielkich czynów, a więc do takich ludzi jak my. Odkąd o was usłyszałem, dobrze wiedziałem, że jesteście państwo ludźmi wartościowymi. Ludźmi zdolnymi pokonywać wszelkie przeszkody, a prócz tego naginać trudności tak, aby obrócić je na swoją korzyść. A kiedy was poznałem, to wiedziałem, że wspieranie was to interes, który zawsze się zwróci, ponieważ wspieranie, a nawet współpraca z takimi ludźmi jak wy przyniesie zyski każdej ze stron.
- Doprawdy? - spytał Ash, próbując ukryć ironiczny ton - Być może tak właśnie jest. A jeśli wolno wiedzieć, jakby miała dokładniej wyglądać nasza współpraca z panem?
- To bardzo proste. Służycie mnie i pomagacie mi w każdej ważnej dla mnie sprawie. W razie czego jesteście szpiegami, a innym razem także oboje reprezentujecie mnie tam, gdzie was poślę.
- A wicehrabia Autumn? - zapytałam.
- Nim się nie przejmujcie. On nie ma tu nic do rzeczy. Liczy się tylko to, żebyście przyjęli moją propozycję i wiernie wykonywali moje polecenia, a wyjdziecie na tym z zyskiem.
- Ale chodzi o to...
- Że wicehrabia Autumn was nienawidzi? Nic nie szkodzi, to dla mnie żaden problem. Będąc na mojej służbie będziecie dla niego nietykalni, a on nigdy was nie skrzywdzi.
Spojrzałam na Asha czekając na jego odpowiedź. Ash zaś lekko skinął głową, po czym spojrzał na Fouquetiniego i odparł:
- Drogi panie ministrze... Póki co przebywamy oboje w gościnie u pana Colbertona i jego chrześniaka, a naszego serdecznego przyjaciela. Obaj są przecież niezbyt przyjaźnie nastawieni zarówno do pana, jak i do pańskiego protegowanego, który prócz tego, co zresztą sam pan zauważył, pała do nas nienawiścią. A zatem to oznacza, że wstąpienie do pana na służbę byłoby zdradzenie dwóch przyjaciół i nieudolną próbą pozyskania sobie swojego wroga zarazem. Głupio by nas przyjęli tutaj i źle spoglądano tam, gdybyśmy przyjęli pana propozycję. To by wyglądało tak, jakbyśmy się sprzedali.
- No i cóż z tego, że sprzedali? - parsknął ironicznym śmiechem pan minister, patrząc na nas z lekką kpiną w oczach - Przecież po to młodzi i ambitni ludzie przybywają do tego miasta, aby drogo sprzedać swoje usługi. Cóż w tym jest niby dziwnego i hańbiącego? Każdy, kto ma ambicję, a nie posiada majątku tak właśnie robi.
- My jednak nie - stwierdziłam.
Minister ironicznie spoglądał w moją stronę.
- Chwilowo może i nie, ale przecież to się może zawsze zmienić, mam rację?
- Tak, istotnie - odparł Ash, wstając z krzesła - Ale wątpliwości póki co mamy zbyt wiele, abyśmy mieli podjąć taką decyzję od razu. Czy możemy ją sobie na spokojnie przemyśleć?
- Wręcz powinniście, to nie ulega kwestii - odpowiedział mu minister takim tonem, jakby to było coś wręcz oczywistego - Pamiętajcie jednak, że wiązanie się z Colbertonem to wiązanie się z upadłym idealistą, który przez swoje nierealne fantazje nie tylko sam upadnie na dno, ale jeszcze prócz tego pociągnie za sobą tych, którzy go wspierają. Przemyślcie to sobie, moi państwo i zastanówcie się, czy aby naprawdę warto mieć wątpliwości w tej sprawie.
Po tych słowach Fouquetini sięgnął po jakieś papiery i zaczął się nimi zajmować. Uznaliśmy, że to koniec rozmowy, dlatego wyszliśmy z pokoju, a Pikachu i Buneary skończyli wcinać łakocie i podbiegli do nas, chociaż w sumie to Pikachu skończył, gdyż Buneary jeszcze chwyciła ostatnie ciastko z tacy, po czym dołączyła do nas. Wyszliśmy powoli z pokoju, przed którym stał wicehrabia Autumn, z wyraźnie niezadowoloną miną. Zastanawiało mnie, czy słyszał rozmowę, którą odbyliśmy z jego pryncypałem, ale szybko otrzymałam odpowiedź na to pytanie.
- I jak przebiegła rozmowa z naszym panem ministrem? - spytał dość ironicznym tonem wicehrabia.
- Całkiem dobrze. Dziękuję za zainteresowanie - odpowiedział Ash.
- Pika-pika! - zapiszczał Pikachu, wskakując mu na ramię.
- To dobrze. A jak przypadła wam do gustu propozycja pana ministra?
- Podsłuchiwałeś pan?! - zawołałam gniewnie.
- Może tak, a może nie? A cóż to za różnica? - uśmiechnął się podle wicehrabia Autumn - Ważne jest to, jaką państwo podejmiecie decyzję. Bo chyba nie jesteście tak głupi, aby odrzucać taką propozycję?
- To już nie pana sprawa - odpowiedział na to Ash i ruszył powoli w kierunku wyjścia - Pan wybaczy.
Wicehrabia jednak zastawił mu drogę i powiedział groźnie:
- Uprzedzam pana, panie de Bragelonne. Ja nigdy panu nie daruję tego poniżenia, którego od pana doznałem i kiedyś się zemszczę. Nieważne więc, czy przyjmie pan propozycję pana ministra, czy też nie. Nic pana nie ocali przed moim gniewem.
- Pan wybaczy - powiedziałam ze złością, łapiąc Asha pod ramię.
Oboje skierowaliśmy swoje kroki w kierunku wyjścia.
- Panie de Bragelonne... Gra pomiędzy nami jeszcze się nie skończyła, tylko chwilowo została odłożona w czasie!
- Nie zwracaj na niego uwagi - rzuciłam cicho do Asha.
- A ktoś coś mówił? - zaśmiał się mój luby.

***


Po powrocie do pałacu Colbertona przekazaliśmy naszym przyjaciołom to, o czym rozmawialiśmy, a nasz gospodarz uznał, że musi kazać służbie pilnować domu w taki sposób, żeby ostrzegano nas o tym, jeśli ktoś będzie się zbliżał do posiadłości i kto to będzie. Prócz tego postanowił, że akcję trzeba będzie nieco przyspieszyć.
- Król za trzy tygodnie urządza bal maskowy z okazji ostatniego dnia bycia kawalerem - rzekł Colberton, kiedy wieczorem wszyscy siedzieliśmy przy stole.
Rozmowę zaczęliśmy dopiero wtedy, kiedy Francois powrócił z pałacu króla, do którego to musiał odwieźć Sylvię i Madeline. Ta pierwsza bowiem pod wieczór musiała zawsze wracać na miejsce, aby dać zadość etykiecie nakazującej jeść wspólne śniadania i kolacje ze swoim narzeczonym, rzecz jasna mając u boku swoją damę do towarzystwa, którą była pani de Sauve.
- A więc to już za trzy tygodnie Sylwia wychodzi za mojego brata? - spytał Philippe zasmuconym tonem.
- O tak, właśnie za trzy tygodnie - potwierdził Francois - Mówiła to dzisiaj mnie i mojej żonie. Nie jest jednak z tego powodu zachwycona.
- Wcale się nie dziwię - rzuciła Dawn - W końcu kto by chciał takiego męża jak król Louis?
- Wobec tego musimy się pospieszyć - powiedział Philippe.
- Otóż to właśnie - potwierdził Colberton - Sprawa jest naprawdę coraz bardziej nagląca. Musimy przyspieszyć nasze działanie.
- Właśnie! Nie możemy dopuścić do tego, aby Louis poślubił Sylvię! - zakrzyknął młody pretendent do tronu.
Colberton uśmiechnął się z delikatnym politowaniem i powiedział:
- Niezupełnie to jest motywem mojego działania, choć o tym również pomyślałem. Większe znaczenie ma fakt, że wicehrabia Autumn tutaj był i mógł zauważyć Philippe’a kręcącego się po mojej posiadłości.
- Przecież go nie zobaczył - powiedziała Bonnie.
- Teraz nie, ale jeśli znów się tu pojawi, to jest ryzyko, że go zobaczy - zauważył Clemont.
- Rozstawiłem służbę na czatach i ma ona nas informować, gdyby ktoś obcy kręcił się w pobliżu lub próbował do nas zajechać - rzekł Colberton - Ale i tak ryzyko jest ogromne, przecież w każdej chwili ktoś może cię tutaj zdemaskować, mój drogi chłopcze. Im szybciej więc przeprowadzimy naszą akcję, tym lepiej.
- Na co więc czekamy? - spytał Max - Dlaczego od razu nie weźmiemy się do rzeczy?
- Ponieważ, żeby przeprowadzić akcję, musimy mieć dogodną dla nas sytuację - odpowiedział Francois - A za trzy tygodnie król organizuje bal maskowy. Tłum ludzi z zasłoniętymi twarzami. To doskonała okazja.
- I jedyna z możliwych - powiedział Colberton - Nie wiemy, jak długo jeszcze będziesz tutaj bezpieczny, Philippie.
- Jak więc przeprowadzimy nasz plan? - spytał Philippe.
- Bardzo prosto. Wprowadzimy cię w masce na twarzy wraz z innymi gośćmi i będziesz wraz z nami czekać na dogodny moment.
- A jaki to będzie moment?
- Kiedy król zostanie z nami całkiem sam. Wtedy ty go zastąpisz, a my zabierzemy go i ukryjemy.
- Jak mamy to zrobić? - spytał Ash.
- W pałacu jest kilka tajnych przejść, a jedno z nich znajduje się w osobistej sypialni króla i prowadzi gdzieś do rzeki. To na wypadek, gdyby władca musiał uciekać. Wykorzystamy teraz to przejście.
Colberton uśmiechnął się zadowolony, gdy wypowiedział te słowa.
- A co zrobicie z moim bratem? - spytał Philippe.
- Niech cię o to głowa nie boli - odpowiedział Francois - Na pewno go nie zabijemy i nie będziesz mieć go na sumieniu.
Philippe sprawiał wrażenie nieco zaniepokojonego. Najwidoczniej, w przeciwieństwie do swojego braciszka bliźniaka posiadał coś takiego jak wyrzuty sumienia i nie chciał, żeby Louis XIV zginął, ale zapewniliśmy go, że może być w tej sprawie całkowicie spokojny, bo nie zamierzamy zabijać jego królewskiego braciszka. Mieliśmy wobec niego całkiem inne plany i te plany zamierzaliśmy zrealizować za trzy tygodnie.
Oczywiście do tego czasu musieliśmy wszyscy kontynuować szkolenie Philippe’a i robiliśmy to najlepiej, jak to tylko możliwe. Nie ustawaliśmy w naszych działaniach i szkoliliśmy młodzieńca tak, aby skutecznie udawał on swego królewskiego brata. Bardzo dużą pomoc okazali w tej sprawie Sylvia i Colberton, którzy najlepiej znali Louisa XIV i wiedzieli, w jaki sposób on się porusza, wypowiada itd, a to była wiedza na wagę złota i niezbędna dla naszej działalności.
Rzecz jasna, jak to zwykle w takich historiach bywa, na naszej drodze pojawiła się poważna przeszkoda, która o mały włos wszystkiego nam nie zniszczyła. Wywołana była ona naprawdę ogromną lekkomyślnością naszej przyszłej pary młodej, czyli Philippe’a i Sylvii. W jaki sposób? No cóż... To lepiej opowiedzieć w sposób dokładny, a nie tylko skrótowy.

***


Wszystko zaczęło się pewnego poranka, kiedy to Pikachu i Buneary oznajmili nam (na migi rzecz jasna) coś bardzo ciekawego. Okazało się, że widzieli oni przez okno, jak tak około północy wymyka się ktoś z domu, a potem spotyka z jakąś tajemniczą osobą, prawdopodobnie kobietą i idzie z nią w kierunku sadu, aż w końcu znika między drzewami. Nasz pokój miał okno ustawione w taki sposób, że było przez nie widać część sadu, więc oba bystre stworki miały możliwość zobaczyć z niego to, co nam opowiedziały, a że nie miały nigdy skłonności do fantazjowania, to łatwo im uwierzyliśmy, ale całą sprawę woleliśmy zachować dla siebie i nie mówić o niej nikomu.
- Nie wiemy, o co tutaj chodzi, a wiele wskazuje na to, że to po prostu jest niewinna schadzka - powiedział mój luby - Lepiej więc nie niepokoić naszych przyjaciół i nie będziemy im mówić o wszystkim, póki co.
- Ale nie możemy tego tak po prostu zostawić - zauważyłam.
- Nie, nie możemy - uśmiechnął się na to Ash - I dlatego właśnie sobie to dobrze sprawdzimy, kiedy już nastanie noc, bo podejrzewam, że tej nocy nasza zakochana para również zechce się spotkać. Wtedy będziemy mogli upewnić się co do naszych podejrzeń.
- A jeżeli jesteśmy w błędzie? Jeśli to nie żadna zakochana para, tylko jakiś spisek przeciwko nam?
- Nie popadaj w paranoję, Sereno. Zresztą wszystkiego dowiemy się w nocy, więc cóż...
Nie chciało mi się czekać do nocy, ale nie miałam innego wyjścia, więc wraz z moim ukochanym udaliśmy, że oboje idziemy spać, a tak naprawdę siedzieliśmy na łóżku i rozmawialiśmy sobie o najróżniejszych sprawach, przy oknie zostawiając czujki w postaci Pikachu i Buneary. Oboje mieli dać nam znać, jeżeli zobaczą ową tajemniczą parkę. Czekanie na ten znak było dość nużące, ale w końcu znak nastąpił, a kiedy już to się stało, to oboje z Ashem stanęliśmy przy oknie i przystawiając nosy do szyby zaczęliśmy się uważnie przyglądać. Zobaczyliśmy wówczas dwie postacie, po strojach zaś łatwo wywnioskowaliśmy, że to muszą być mężczyzna i kobieta, tak jak to wcześniej nam sugerował Pikachu.
- A więc są - powiedziałam - Ale jest ciemno i nie widzę, kto to taki.
- Spokojnie, zaraz się tego dowiemy - rzekł Ash.
Ponieważ oboje byliśmy ubrani, wyszliśmy po cichu z domu i razem z naszymi wiernymi stworkami bardzo ostrożnie, żeby nikogo nie obudzić, wymknęliśmy się na zewnątrz i skierowaliśmy się do sadu. Szliśmy bardzo ostrożnie i bardzo powoli, aby nie spłoszyć naszych drogich zakochanych, bo podejrzewaliśmy, iż jest to para zakochanych, ale woleliśmy zyskać w tej sprawie zyskać całkowitą pewność.
Szliśmy więc powoli, ostrożnie stawiając kroki, a zwłaszcza w sadzie, w którym zniknęli nasi tajemniczy nieznajomi, co widzieliśmy oboje zanim wyszliśmy z domu. Szliśmy i szliśmy, aż powoli dotarliśmy do naprawdę niezwykłego widoku. Księżyc wisiał wysoko na niebie, dawał jasne światło, więc pomimo cienia rzucanego przez drzewa widzieliśmy większość sadu doskonale, a także to, co się w nim znajdowało, a co się w nim znajdowało? Mianowicie młodzi mężczyzna i kobieta, cali nadzy, siedzący na swoich ubraniach i całujący się namiętnie. W blasku księżyca było dokładnie widać ich nagie ciała, a także twarze, które chociaż profilem do nas ustawione, to jednak łatwe były do rozpoznania. Były to twarze Philippe’a i Sylvii. Oboje wpatrywali się w siebie zakochanym wzrokiem i całowali, a potem położyli się na ubraniach i... oboje z Ashem uznaliśmy, że lepiej będzie wycofać się i nie przeszkadzać im w tym, co robią. Pikachu i Buneary podzielili nasze zdanie i również szybko się zmyli.
Upewniliśmy się, że odeszliśmy już na bezpieczną odległość, po czym zaczęliśmy chichotać.
- A ty się obawiałaś jakiegoś spisku - śmiał się Ash.
- To przez te filmy, które ostatnio oglądaliśmy - powiedziałam na to, z trudem zachowując powagę - Naprawdę bałam się, że to może być spotkanie jakiś spiskowców.
- A widzisz, że to zupełnie niegroźne spotkanie pary kochanków.
- Tak, rzeczywiście. Ale musieliśmy zyskać pewność. Swoją drogą, jak ona się wymknęła nocą z pałacu?
- Nie mam zielonego pojęcia, ale chyba powinniśmy porozmawiać z naszym drogim przyjacielem, aby był ostrożny i jego ukochana także.
- No właśnie. Ich schadzki w sadzie nie są niebezpieczne, ale mimo wszystko ktoś może przyłapać Sylvię na wymykaniu się z pałacu, śledzić ją i potem będzie nieszczęście.
- Dokładnie, Sereno. Nie mam nic przeciwko temu, aby sobie w ten sposób okazywali uczucia, jednak mimo wszystko powinni zachować więcej ostrożności.
- Racja, bo takie wymykanie się z pałacu po nocach może być bardzo niebezpieczne.
- Tak... - Ash objął mnie delikatnie za ramiona - A może byśmy tak teraz... Poszli w ich ślady?
Zachichotałam lekko i pocałowałam go w usta na znak, że jestem jak najbardziej za realizacją tego pomysłu.

***


Następnego dnia zebraliśmy się wszyscy razem w salonie, a ja i Ash opowiedzieliśmy o tym, co zobaczyliśmy nocą w sadzie. Nasi przyjaciele byli w niezłym szoku, choć część z nich chichotała pod nosem, a zwłaszcza Max i Bonnie, Dawn natomiast ledwie powstrzymywała się od śmiechu. Z kolei zaś Clemontowi, Colbertonowi i Francois wcale już wesoło nie było. Wręcz przeciwnie, cała ta trójka była co najmniej oburzona.
- Czy zdajecie sobie oboje sprawę z księżniczką, na co się wy oboje narażacie? - zapytał Colberton.
- To ty, który powinieneś nie żyć i który jesteś takim zagrożeniem dla króla Johto tak ryzykujesz dla kilku chwil podniety? - dodał Francois.
- Skąd wiesz, że tylko kilku? - zapytał dowcipnie Max.
- Ale nikt nas nie przyłapał - zauważył Philippe.
- A poza tym to był mój pomysł - powiedziała Sylvia, która siedziała obok niego.
- To niczego nie zmienia! Jesteście oboje lekkomyślni! - zawołał ze złością Clemont, a ton, w jakim mówił brzmiał tak, jakby mówił do Bonnie, a nie do przyszłego króla.
- A ty wiedziałaś o wszystkim? - zapytał Francois swoją żonę.
- Tak, ale co miałam zrobić? Przywiązać ją do nogi od stołu? - zapytała Madeline.
- To chyba byłoby najlepsze rozwiązanie - powiedział jej małżonek nieco poirytowanym tonem.
- Dajcie spokój, przecież ostatecznie nic się nie stało - broniła naszych zakochanych Bonnie.
- Ale mogło się stać - powiedział Colberton i oparł się dłońmi o stół - Czy Wasza Przyszła Wysokość zdaje sobie sprawę z tego, że jego przyszła małżonka nie może się ciągle wymykać po nocach z pałacu, gdyż w końcu ktoś to może zauważyć, a wówczas... wolę nie myśleć, co się może stać.
- Spokojnie, byłam zawsze ostrożna - rzekła księżniczka.
- Zawsze? - spytałam - Więc mam rozumieć, że to trwa już jakiś czas?
- A tak... Ale to jest bez znaczenia. Bal maskowy już niedługo i oboje z Philippem już nie będziemy musieli się ukrywać ze swoim uczuciem.
- Dokładnie, ale do tego czasu macie się już nie spotykać po nocach - powiedział na to Colberton ojcowskim tonem - Zbyt wiele od tego zależy, abyście oboje byli bezpieczni, a wasze schadzki są ryzykowne nie tylko dla was, ale i dla nas wszystkich.
- Więc co? Do balu mamy się nie spotykać nocami?
- Najlepiej by było.
Oboje zakochani nie wyglądali na zadowolonych z tego, co im właśnie oznajmiono, jednakże postanowili dostosować się do tej zasady i spotykać się tylko w dzień podczas szkolenia Philippe’a. Aby było im przyjemniej, to dawaliśmy im wiele chwil, podczas których mogli być sam na sam i mogli robić... coś, co z nauką nie ma zbyt wiele wspólnego. Sądziliśmy, że w ten sposób zachowają oni ostrożność, ale niestety... Żadna sprawa nie jest zbyt prosta, kiedy mamy do czynienia z zakochanymi i tym razem też nie była.
Zostało już tylko kilka dni do przeprowadzenia naszego planu, kiedy nagle rozpoczęło się małe zamieszanie, które o mało włos nie popsuło nam naszych planów. Zaczęło się ono pewnej nocy. Wtedy to nagle obudzili nas Max i Bonnie. Oboje byli bardzo przejęci, podobnie jak i towarzyszący im mały Dedenne.
- Słuchajcie, stało się coś strasznego!
- Naprawdę strasznego! Przeokropnego!
- Nie wiem, jak mamy wam to powiedzieć...
- Ale musicie obudzić resztą i ustalić, co dalej!
Max i Bonnie przekrzykiwali się nawzajem, aż Ash nie wytrzymał już z nimi nerwowo, zatkał sobie uszy dłońmi i krzyknął:
- Przestańcie gadać, bo zwariuję!
Oboje natychmiast się uspokoili i spojrzeli z uwagą na swego lidera.
- Nie gadajcie oboje naraz! Co się stało?


- Widzisz... Chodzi o to, że Philippe miał dzisiaj w nocy spotkanie z Sylvią - powiedziała Bonnie.
- Że co takiego?! - zawołałam wściekle - Przecież chyba wyraźnie im powiedzieliśmy, że nie mają tego robić!
- Spokojnie, wyjaśnijmy sprawę do końca - uspokoił mnie Ash - I co było dalej, Bonnie?
- No i poszedł ją odprowadzić w pobliże pałacu, kiedy nagle ich oboje otoczyli jacyś ludzie. Philippe bronił się dzielnie... Tak, jak ty i Francois go uczyliście, ale mimo wszystko drani było zbyt wiele i go pojmali, a Sylvię, która próbowała go bronić, zabrali także.
- Kto zabrał?
- Wicehrabia Autumn - rzekł Max - Nie widziałem jego twarzy, ale go poznałem po głosie.
- Co takiego?! - zawołał załamany Ash - To on ich aresztowali?! No, to pięknie! To teraz będziemy mieli!
Spojrzałam uważnie na Maxa i Bonnie, przybierając przy tym bardzo groźne spojrzenie.
- A tak właściwie, to skąd wy o tym wiecie?!
Oboje zachichotali delikatnie, spojrzeli na swoje stopy, którymi zaczęli dość nerwowo przebierać.
- Bo widzisz... My usłyszeliśmy niechcący, jak to oni się umawiają ze sobą na dzisiejszą noc - powiedziała zawstydzona Bonnie.
- I chcieliśmy pójść popatrzeć - dodał Max.
- Popatrzeć?! To wy ich podglądaliście, jak oni w sadzie... - jęknęłam lekko zaszokowana.
- To był jego pomysł! - Bonnie natychmiast wskazała dłonią na Maxa.
- Tak, jasne! Zwal wszystko na mnie! A ty to niby nie chciałaś iść?! - warknął gniewnie Max.
- Cicho być! - zawołał wściekle Ash i nasi młodzi przyjaciele zaraz się uspokoili - I co było dalej?
- Dalej to było tak, że oni poszli między drzewa robić... No wiecie, co takiego - zachichotał Max.
- Błagam! Nie mówcie, że na to patrzyliście! - jęknęłam załamana.
- Nie, drzewa wszystko zasłaniały, a baliśmy się podejść bliżej - rzekł Max, ale zaraz dostał sójkę w bok od Bonnie - Znaczy chciałem powiedzieć, w żadnym razie byśmy tego nie zrobili!
- Powiedzmy, że wam wierzę - rzuciłam ironicznie - A potem za nimi poszliście, kiedy skończyli robić... to coś?
- Tak, ale ledwie zbliżyli się do okolic pałacu, to otoczyli ich ci ludzie. Nas nie zauważyli, więc mogliśmy uciec i was powiadomić o wszystkim.
- Natychmiast zbudźcie pozostałych! Muszą wiedzieć, co się dzieje! - zarządził Ash - Zbierzcie ich w salonie! My tam zaraz będziemy!
- Pika-pika! Pika-chu! - poparł go bojowo Pikachu.
- Tak jest, mon capitaine! - zawołał Max, salutując Ashowi.
- Tak jest, Ash! - dodała Bonnie, również salutując.
- De-ne-ne! - pisnął Dedenne, powtarzając gest swojej pani.
Szybko nasi przyjaciele pobiegli wykonać zadanie, a ja i Ash zaraz się ubraliśmy i poszliśmy do salonu, gdzie już po chwili zebrali się wszyscy nasi przyjaciele, aby omówić z nami plan działania.
- Jak mogliście ich podglądać?! - zawołał gniewnie Clemont - Czy wy naprawdę nie macie za grosz wstydu?! Mnie i Dawn również tak będziecie podglądać?!
- A co?! Już to robicie? - zapytał ironicznie Max.
- Nie twoja sprawa! - odparł wściekłym tonem Clemont.
Dawn położyła mu dłoń na ramieniu i rzekła czułym tonem:
- Nie złość się. Gdyby nie oni, to nie dowiedzielibyśmy się o złapaniu Philippe’a i Sylvii. Powinniśmy im za to raczej podziękować.
- Podziękować?! - zawołał oburzonym tonem Francois - Nie dość, że oboje zachowali się niemoralnie, to jeszcze uciekli jak zwykli tchórze i nie wsparli Philippe’a w tej walce! Też mi muszkieterowie!
- Hej! Musieliśmy się wycofać! Ich było za wielu! - zawołała Bonnie, a Dedenne poparł ją swoim piskiem.
- No właśnie! Nie mielibyśmy z nimi szans, a kto by was o wszystkim powiadomił, jakby i nas zamknęli?! - dodał urażony Max.
- Oni mają rację - przerwał tę dyskusję Colberton, przechadzając się po pokoju ze swoim Hoothotem na ramieniu - Mamy znacznie poważniejszy problem. Philippe z pewnością niczego o nas i naszym planie nie powie, ale wicehrabia Autumn może już wiedzieć, gdzie i jak długo księżniczka się wymykała i już wie, gdzie przebywał Philippe. Być może nasze dni są już policzone, więc musimy być na to przygotowani.
- Ale w jaki sposób? - zapytałam - Co mamy zrobić?
- Jak na razie czekać cierpliwie - odpowiedział mi Colberton - Muszę wybadać na dworze, czy król już o wszystkim wie, czy też może jeszcze nie ma pojęcia o naszym udziale w sprawie z jego bratem. A może wie, ale nie posiada dowodów, aby mnie aresztować? Muszę się tego dowiedzieć, choć nie będzie to łatwe. Król potrafi doskonale udawać i może spróbować ukryć swoje myśli przede mną. Jedyna nadzieja w tym, że znam go już bardzo dobrze i wiem, kiedy mówi coś innego niż okazuje. Spróbuję dowiedzieć się tego, a także odkryć, gdzie jest Philippe, a jeśli się da, to go odbijemy.
- Oczywiście! Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! - zawołała Bonnie.
- Nie inaczej. Nie możemy go tak po prostu zostawić - dodała Dawn.
- A co z naszym planem? - spytał Max.
- Chyba będziemy musieli z niego zrezygnować - powiedział Francois ponurym głosem - Po uwolnieniu Philippe najlepiej zrobi, jeśli opuści Johto i więcej tu nie wróci.
- A co z naszym misternym planem?! - zawołał załamany Max - Mamy tak po prostu z niego zrezygnować?!
- Niekoniecznie - odpowiedział mu Ash - Możemy jeszcze wszystko obrócić na naszą korzyść.
- Niby w jaki sposób? - spytał Clemont.
- Nie planujmy zbyt wiele naraz - przerwał tę dyskusję Colberton - Na razie skupmy się na ratowaniu Philippe’a. Potem zastanowimy się, co dalej mamy robić.

***


Ponieważ plan Colbertona był jedynym sensownym pomysłem, który mieliśmy, to postanowiliśmy go zrealizować i czekaliśmy bardzo cierpliwie na dalszy rozwój wydarzeń. Pan minister zaś poszedł do pałacu i zajął się swoimi obowiązkami, jednocześnie też czując wielki wręcz niepokój o to, co może się zdarzyć, bo przecież nie miał wcale pewności co do tego, czy aby król już nie wie o jego udziale w sprawie z jego bratem bliźniakiem. Na szczęście w zachowaniu króla nie zauważył on żadnych podejrzeń wobec swojej osoby, choć oczywiście mógł ich nie dostrzec, dlatego jego obawy pozostały, ale mniejsze niż ostatnio, co nam oznajmił, gdy tylko powrócił do swojej rezydencji.
- A czy dowiedział się pan, co z Philippem? - zapytał Ash.
- Niestety nie, ale być może Francois zdoła się jakoś tego dowiedzieć. Powinien niedługo wrócić.
Rzeczywiście, nasz drogi przyjaciel de Sauve powrócił niedługo potem do posiadłości swego ojca chrzestnego i przekazał nam, iż mimo wszelkich trudności, jakie napotkał na swojej drodze zdołał jednak porozmawiać przez chwilę z księżniczką z Sylvią, która wiedziała, gdzie przebywa Philippe.
- Na księżniczkę nałożono areszt domowy - wyjaśnił nam ponuro Francois - Ciągle jest pilnowana przez straże, podobnie jak Madeline, która została uznana za współwinną organizowania schadzek księżniczce z jej kochankiem. Mimo to zdołałem się z nią rozmówić. Księżniczka z trudem, bo z trudem, ale przekazała mi, że rozmawiała z królem i ten jej rzekł, iż jej „chłopski kochanek“, jak to ten łajdak raczył się wyrazić przebywa teraz w miejscowym więzieniu, zaś jego los zależy tylko od tego, czy księżniczka Sylvia będzie rozsądna, czy też nie.
- A więc Philippe jest tutaj - powiedział Colberton - Bałem się, że go gdzieś wywiozą.
- Mogą go stąd wywieść, jeżeli będziemy zwlekać - zauważył Francois - Musimy go prędko odbić, tylko jak? Możemy podstępem wedrzeć się do więzienia i wydostać Philippe’a, ale czy nam się to uda?
- Jak już powiedział twój ojciec chrzestny, do czego ja się również dołączam... Zrobimy to podstępem, nie zaś siłą - rzekł Ash z uśmiechem na twarzy - Zwłaszcza, że mam pewien pomysł, ale będzie wymagał ode mnie i Clemonta małej wycieczki poza te okolice. Spokojnie, szybko wrócimy i jak Bóg da, to jeszcze dzisiaj wieczorem Philippe będzie z nami.
Ash rzeczywiście miał już gotowy plan działania, o którym zdążył mi już opowiedzieć. Ten plan polegał na tym, żeby on i Clemont powrócili do naszych czasów, skontaktowali się z profesorem Oakiem, zbudowali wraz z nim robota, a potem powrócili tutaj i razem z tym robotem mieli przejść do działania polegającego na tym, że Clemont oraz robot w mnisich habitach wejdą wejść do więzienia pod pretekstem wyspowiadania więźnia w masce (gdyż podejrzewaliśmy, że Philippe w lochu ma zasłoniętą twarz), a gdy już się do niego dostaną, to Philippe założy habit robota, który to w masce na twarzy pozostanie w celi, zaś Clemont oraz nasz drogi podopieczny mieli opuścić więzienie jak gdyby nigdy nic. Plan był jak dla mnie genialny, tylko jeszcze trzeba było go zrealizować.
- A czy możemy wam jakoś pomóc wprowadzić ten plan w życie? - zapytał Francois.
- Nie, na razie jeszcze nie - odpowiedział na to Clemont.
- Ale spokojnie, niedługo będziecie mogli bardzo pomóc - dodał Ash z uśmiechem na twarzy - Tylko uwolnijmy Philippe’a i od razu przystępujemy do realizacji planu pana ministra. A wtedy każde z nas będzie miało swoją rolę do odegrania.

***


Nie będę się tutaj rozpisywać nad realizacją planu Asha, który był tak prosty i zarazem tak przebiegły, że trudno było o lepszy koncept. Powiem więc tylko tyle, że Ash i Clemont powrócili na krótki czas do XXI wieku i tam zajęli się budową robota, w czym pomógł im oczywiście profesor Oak. Gdy już maszyna była gotowa, to obaj chłopcy przybyli z nią do Johto, a potem powrócili do nas bardzo z siebie zadowoleni. Rzecz jasna tego robota pokazaliśmy tylko naszej drużynie, ponieważ nasi przyjaciele z XVIII wieku i tak by nie zrozumieli, co to jest i jak to działa. Poza tym lepiej było im nie mówić, że jesteśmy z przyszłości.
- Oby tylko to zadziałało - powiedziała Dawn, oglądając robota, kiedy Clemont nam go pokazał.
- Znając wynalazki mojego brata jestem pewna, że to wybuchnie jak wszystko inne do tej pory - stwierdziła ironicznie Bonnie.
Clemont westchnął załamany, słysząc tę krytykę.
- Weź jej nie słuchaj. To jest wspaniały robot i na pewno poradzi sobie z zadaniem, które ma wykonać - powiedziałam pocieszająco.
- Właśnie. Grunt to wiara w siebie - dodał Ash - A zatem ruszajmy, przyjaciele. Im szybciej, tym lepiej.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał Pikachu.
Przeszliśmy więc do realizacji dalszej części planu, w której to Ash i Clemont wraz z robotem, a także mną i Dawn pojechaliśmy do miasta, gdy już zapadł późny wieczór i ciemność częściowo osłaniała nasze twarze, co też było dla nas bardzo korzystne. Rzecz jasna, zabraliśmy ze sobą Pikachu i Buneary.
Gdy przybyliśmy do bram więzienia, to ja, Ash i Dawn zostaliśmy na czatach, a Clemont z robotem powoli podeszli do pilnujących wejścia do więzienia strażników, a nasz drogi wynalazca przedstawił się im jako mnich przysłany przez króla do wyspowiadania grzesznika w masce, który jest tu uwięziony. Strażnicy trochę nieufnie patrzyli na Clemonta, ale go wpuścili, a ten wszedł do środka wraz z robotem.
- Żeby im się udało. Żeby im się udało. Żeby im się udało - mówiła po cichu sama do siebie Dawn.
- Spokojnie, musi im się udać - uśmiechnął się do siostry Ash, lekko kładąc jej dłoń na ramieniu - Bez paniki.
- Łatwo ci mówić. To nie ty tam poszedłeś, tylko on.
Syknęłam na nich groźnie, a oni umilkli i mocniej wpatrywali się w bramę więzienia mając nadzieję, że obaj nasi przyjaciele wkrótce przez nią przejdą. Oczekiwanie zajęło nam trochę czasu, ale w końcu strażnicy przed bramą otworzyli ją i wypuścili przez nią dwie postacie w mnisich habitach. Obie te postacie podeszły do nas.
- Wszystko się udało? - zapytałam zaniepokojona.
- Owszem, tak - odrzekł z uśmiechem Clemont.
- Lepiej już udać się nie mogło - odparł wesoło znajomy głos.
Spod kaptura drugiego rzekomego mnicha wyłoniła się nagle twarz Philippe’a. Oczywiście ucieszył nas jego widok, tak mocno, że ja i Dawn przyjaźnie go uściskałyśmy, zaś Ash powiedział, iż powinniśmy się już stąd zbierać. Rada była słuszna, zwłaszcza, że Philippe chciał już jak najszybciej opuścić teren więzienia, dlatego wskoczyliśmy na Rapidashe i pognaliśmy przed siebie, w kierunku pałacu Colbertona.
Człowiek w żelaznej masce ponownie został uwolniony.

***


Dwa dni później odbył się dawno zapowiadany bal maskowy. Rzecz jasna, my jako gościa ministra Colbertona i zarazem chodzące sławy (że się tak wyrażę) również otrzymaliśmy zaproszenie na tę uroczystość, dlatego mieliśmy ogromną możliwość wejść na bal, jednak dla pewności mieliśmy maski na twarzach i trzymaliśmy się ministra Colbertona, którego obecność dawała nam większą swobodę działania, zwłaszcza przy wejściu do pałacu, przed którym stali strażnicy sprawdzający listę zaproszonych osób. Kiedy tylko ujrzeli pana ministra, z miejsca go wpuścili nawet nie pytając go o to, kim są osoby mu towarzyszące.
- Udało się - powiedziała Bonnie do mnie, kiedy już dostaliśmy się do pałacu.
- Spokojnie, łatwo było tutaj wejść, jednak wyjść może być trudniej - odpowiedziałam jej - Więc nie cieszmy się, póki nie wygramy.
Bez trudu weszliśmy potem do sali balowej, w której powitał nas sam król Johto informując nas o tym, iż ponieważ jest to ostatni dzień dla niego bycia kawalerem, to chce się dobrze bawić, o co także prosi nas wszystkich. Zamierzaliśmy spełnić jego życzenie, podobnie jak i wszyscy goście, więc ruszyliśmy do tańca, cały czas jednak uważnie obserwując Louisa XIV, który po chwili również włączył się do zabawy.
- Pamiętasz, jaki jest plan? - zapytał mnie Ash.
- Oczywiście. Obym tylko była w jego typie - odpowiedziałam.
- Ty miałabyś nie być w jego typie? Proszę cię. On chyba byłby ślepy, gdyby na ciebie nie poleciał - uśmiechnął się do mnie Ash.
Oddałam mu uśmiech i podczas tańca, kiedy to następowały wymiany partnerek, robiłam wszystko, aby wpaść w objęcia króla, co też w końcu mi się udało. Chichotałam przy tym jak licha trzpiotka, co wyraźnie bardzo się podobało królowi.
- Och, moja ty piękna maseczko... Doprawdy, jestem pod wrażeniem twojego uroku - powiedział do mnie Louis XIV - Czy mylę się, jeśli sądzę, że mam oto przed sobą pannę d’Artagnan?
- Istotnie, Wasza Wysokość. Masz ją przed sobą - odpowiedziałam mu kuszącym tonem - Pannę Serenę d’Artagnan, twoją wierną poddaną, gotową wypełnić wszelkie twoje rozkazy.
Król wyraźnie zainteresował się tym, co powiedziałam.
- Wszystkie?
- Dokładnie. Wszystkie i to choćby zaraz.
Słyszałam, że Louis XIV jest psem na baby i okazało się, że to prawda, gdyż słysząc moją propozycję wyraził wręcz ogromne nią zainteresowanie.
- Wobec tego po tańcu zapraszam do siebie. Z chęcią omówię z tobą, moja pani kwestię twojej wiernej służby.
- Nie mogę się już tego doczekać, mój panie - powiedziałam.
Byłam zadowolona, rybka połknęłam przynętę, dlatego też dałam znak Ashowi kciukiem w górę, że ta faza planu została zrealizowana. Następnie, gdy nastąpiła przerwa w tańcach król poszedł do swego pokoju ze mną pod rękę, co oczywiście wszyscy zaczęli złośliwie komentować.
- Na pana miejscu byłbym zazdrosny, panie wicehrabio - rzucił do Asha złośliwym tonem panicz Autumn, jak dowiedziałam się już po całej tej akcji.
Ash jednakże nie zareagował na to, tylko zebrał naszych przyjaciół i przeszedł do działania, podobnie jak i ja, która udałam się z królem do jego apartamentów. Za nami szli dwaj muszkieterowie, ale Louis XIV szybko ich odesłał, żeby nie podsłuchiwali tego, o czym będziemy mówić, tak więc już wkrótce zostaliśmy sami.
- A więc w jakiż sposób mam teraz udowodnić swoją wierność, Wasza Wysokość? - zapytałam zalotnym tonem.
- Oddając królowi to, co masz najcenniejszego - odpowiedział mi na to władca Johto.
- Ależ z chęcią to uczynię. Czy jednak Wasza Wysokość się na mnie obrazi, jeśli powiem, że powiedziałam o tym, co teraz będziemy robić mojej drogiej przyjaciółce i ta postanowiła do nas dołączyć?
Król nie wyglądał na niezadowolonego z tego pomysłu, a raczej wręcz przeciwnie, był z niego bardzo uradowany.
- Przyjaciółka, powiadasz? Ależ naturalnie. Niech tu przyjdzie. Chcesz po nią iść?
- Nie trzeba. Ona sama zaraz tu będzie - odpowiedziałam.
Chwilę później rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejść! - rozkazał król.
Do pokoju weszła Dawn, dygając delikatnie przed królem.
- Przybyłam na zaproszenie, Wasza Królewska Mość - powiedziała.
- A my bez zaproszenia - odezwał się Max, wparowując do środka.
Za nim weszli także Ash, Clemont, Bonnie i Philippe (wszyscy rzecz jasna w maskach) w towarzystwie Pikachu, Buneary, Piplupa oraz Dedenne.
Radosna mina prędko zeszła królowi z twarzy.
- Co to ma znaczyć?! - zapytał gniewnie - Kim jesteście?
- Przeznaczeniem - odpowiedział ponuro Ash i zdjął maskę.
- To ty? - zdziwił się król, gdy mój luby do niego podszedł - Czego tu chcesz?
- Jeżeli powiem, że sprawiedliwości, to zabrzmi głupio - odparł na to mój ukochany - Powiem więc inaczej... Nadszedł dzień sądu.
- Słucham? - zapytał Louis XIV, ale chwilę później jeden cios pięścią między oczy ogłuszył go i powalił na łóżko.
- Dobry cios - zaśmiał się Clemont.
- Dziękuję, ale nie traćmy czasu - odpowiedział mu Ash, lekko masując sobie obolałą pięść - Ta śpiąca królewna zaraz się obudzi. Pospieszymy się.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał delikatnie Pikachu.
W trybie jak najszybszym zakneblowaliśmy Louisa, rozebraliśmy go z jego stroju i ubraliśmy go w ciuchy Philippe’a, który z kolei przebrał się w królewskie szaty.
- Dobrze, a teraz słuchaj uważnie - rzekł Ash do naszego przyjaciela - Musisz chociaż na chwilę wrócić na salę i pamiętaj, nie denerwuj się. Oni to spostrzegą, a nie powinni. Posiedź trochę pomiędzy gośćmi i wracaj tutaj. Francois będzie nad tobą czuwał.
- My zabierzemy Louisa i uciekniemy - dodał Max - A rano już nic nie będzie nam groziło.
- Obyś miał rację - powiedziała zaniepokojonym tonem Dawn - Żeby tylko się udało.
- Bóg z wami, przyjaciele. Do zobaczenia jutro, jeżeli nastąpi - rzekł smutnym głosem Philippe.
Widać było, że się denerwuje, ale starał się w miarę możliwości tego nie okazywać. Uśmiechnął się tylko, uściskał nas po przyjacielsku, po czym wyszedł z pokoju.
Tymczasem Louis zaczął wiercić się na łóżku i mruczeć coś gniewnie przez knebel, który skutecznie uniemożliwiał mu porządne wysławianie się.
- Spokojnie, drogi królciuniu - rzucił złośliwie w jego kierunku Max - Weź się tak nie szarp, bo ci jeszcze żyłka w mózgu pęknie.
- Właśnie, a szkoda by było, bo mamy dla ciebie ładny prezent - dodała złośliwie Bonnie - Z żelaza i stali. Albo tylko z żelaza.
Zarzuciliśmy królowi worek na głowę i otworzyliśmy tajne przejście w biblioteczce, przez które weszliśmy do tunelu.

***


Tunel był długi i miał liczne korytarze prowadzące nas w różne strony, dlatego też nie bez powodu pan Colberton, który doskonale znał to miejsce narysował nam mapę i dzięki niej jakoś zdołaliśmy się zorientować w tym wszystkim, choć parę razy poszliśmy nie w tę stronę, co trzeba, ale szybko się zorientowaliśmy i zawracaliśmy na właściwą drogę.
- Szkoda, że ominęła nas reszta balu - powiedział Max.
- Właśnie. Pewnie była niezła wyżerka - zaśmiała się Bonnie.
- Jeszcze się najemy do syta - odpowiedziałam - Póki co musimy się wszyscy stąd wydostać. Którędy teraz, Ash?
Mój ukochany oświetlał sobie mapę za pomocą lampy i sprawdzał co chwila, którą drogą powinniśmy iść.
- Tędy! - odpowiedział na moje pytanie i ruszył przodem, a Pikachu za nim.
Ruszyłam jako kolejna, a za mną Dawn i Clemont prowadzący ze sobą skrępowanego Louisa, zaś cały ten dziwny korowód zamykali Max i Bonnie w towarzystwie Buneary, Piplupa i Dedenne.
Nie wiem, jak długo szliśmy, jednak w końcu dotarliśmy do wyjścia z tunelu, które stanowiła niewielka grota prowadząca prosto do nurtu rzeki, gdzie z kolei stała łódź przywiązana do małego palika wbitego w ziemię.
- Doskonale! Jest łódź! - zawołałam.
- Możemy więc ruszać w drogę! - dodała Dawn.
- Wyruszycie w drogę, ale do więzienia - odezwał się niespodziewanie czyjś bardzo nieprzyjemny głos.
Rozejrzeliśmy się i zauważyliśmy, że w naszą stronę zmierza właśnie wicehrabia Autumn, bardzo z siebie zresztą zadowolony.
- Wybieracie się gdzieś, moi drodzy? - zapytał ironicznie.
- Tak, ale bez ciebie - rzuciła Bonnie.
- Wielka szkoda, bo obawiam się, że jednak będę wam musiał teraz towarzyszyć - odpowiedział wicehrabia i pstryknął palcami.
Wokół nas zaroiło się wówczas od żołnierzy królewskich w mundurach muszkieterów, którzy wymierzyli muszkiety w naszą stronę. To oczywiście oznaczało, że jesteśmy otoczeni.
- Od chwili, gdy złapaliśmy naszego więźnia w masce wiedziałem, że coś knujecie - powiedział wicehrabia z ironią w głosie - A kiedy więźnia nagle, zupełnie niespodziewanie rozerwało na kawałki w jego własnej celi, to doskonale wiedziałem, że to wasza sprawka i że on żyje i wkrótce może się zjawić w pałacu. Pan minister też to wiedział i dlatego mnie tu posłał, abym czuwał i jak widzę dobrze zrobił. Koniec waszych intryg, potomkowie dzielnych muszkieterów. Czy Colberton wiedział o wszystkim?
- Nie myśl sobie, że ci powiemy! - warknęła groźnie Dawn.
- Nie musicie. Wasze milczenie mówi samo za siebie - odparł podle wicehrabia - Zresztą możecie sobie milczeć. W więzieniu już znajdziemy sposoby na to, aby wam rozwiązać języki. A teraz oddajcie mi króla!
- Nie zbliżaj się! - zawołała Dawn, przykładając nóż do gardła Louisa - Bo zaraz wszyscy zobaczą, czy naprawdę ma błękitną krew!
Wicehrabia przeraził się nie na żarty i zawołał do żołnierzy:
- Nie strzelać! Zranicie króla!
- Doskonale. A więc mamy małą tarczę. Dobrze wiedzieć - zaśmiał się Ash, po czym zawołał: - Pikachu, piorun!
Pokemon skoczył wysoko w górę i strzelił piorunem w kierunku kilku najbliższych muszkieterów, którzy wówczas wrzasnęli z bólu pod wpływem tego ciosu. Ash wykorzystał tę sytuację, aby walnąć wicehrabiego w twarz i to z pięści, powalając go w ten sposób na ziemię.
- Do łodzi, szybko! - zawołałam do naszych przyjaciół.
Pobiegliśmy w kierunku łodzi, ale żołnierze szybko ruszyli za nami. Jeden z nich wymierzył i strzelił do nas z muszkietu, na szczęście chybił.
- Nie strzelaj, głupcze! Trafisz króla! - wrzasnął na niego wicehrabia Autumn przerażonym głosem.
Łajdak ruszył biegiem w naszą stronę wraz ze swoimi ludźmi, a ci dość szybko znaleźli się w pobliżu naszej grupy i próbowali odciąć nam drogę ucieczki. Sprawa robiła się coraz bardziej niebezpieczna. Wrzuciliśmy więc Louisa XIV do łodzi, a potem stanęliśmy do walki. Ash, Clemont i Max dobyli szpad, a ja i Dawn zadowoliłyśmy się wiosłami wydobytymi z łodzi oraz stojącym przy nas Piplupem. Bonnie zaś, mając u swego boku Dedenne i Buneary stanęła do walki u boku chłopaków, którzy kazali nam uciekać z królem, ale rzecz jasna nie posłuchałyśmy ich, tylko włączyłyśmy się do walki, broniąc przed królewskimi muszkieterami dostępu do ich monarchy.
Walka dość szybko stała się naprawdę bardzo zażarta. Clemont i Max odpierali ataki tak, jak wcześniej się tego nauczyli od Asha, wtedy dzielnie walczącego u ich boku. Ich szpady czyniły ogromne spustoszenie pośród żołnierzy króla, raniąc jednego po drugim. Muszę tutaj dodać, że chłopcy starali się walczyć tak, aby nie zabijać przeciwników, a jedynie eliminować ich z gry za pomocą poważnych ran. Całkiem dobrze im szło, ale zdawało mi się, że muszkieterów wcale nie ubywa, ponieważ wciąż pełno ich było wokół nas.
Nasze dzielne Pokemony walecznie biły się u naszego boku, atakując przeciwników swoimi mocami, zaś ja i Dawn trzaskałyśmy wiosłami na prawo i lewo każdego z królewskich muszkieterów, który próbował dostać się do króla. Na nasze szczęście szpady naszych chłopców trzymały drani na dystans, przynajmniej przez jakiś czas, ponieważ potem, nie wiedzieć, jakim cudem, do łodzi dotarł wicehrabia Autumn ze szpadą w dłoni i żądzą mordu w oczach. Stał przede mną z zamiarem posłania mnie do grobu.
- Oddawaj mi króla! - zawołał groźnie.
- Sam go sobie weź! - krzyknęłam i zamachnęłam się wiosłem.
On jednak uchylił się przed ciosem, po czym uderzył szpadą tak, że przeciął mi wiosło na pół. Nie traciłam jednak ducha i uderzyłam go resztką mojej broni prosto w brzuch, a potem w głowę. Ciosy te jednak nie były zbyt mocno i dlatego podstępny wicehrabia dość szybko zaczął odzyskiwać siły i zaatakował mnie szpadą. Dawn nie mogła przyjść mi z pomocą, gdyż odpierała ona atak trzech napastników, próbujących właśnie wedrzeć się do łodzi i uprowadzić króla. Musiałam więc bronić się sama, co nie było wcale łatwe, bo Autumn był wyjątkowo zawzięty i nacierał na mnie szpadą, aż w końcu jej końcem dosięgnął mojego boku. Jęknęłam wtedy z bólu i upadłam na dno łodzi, zaś wicehrabia parsknął podłym śmiechem i pewnie by mnie dobił, gdyby nie to, że nagle rozległ się jakiś głośny wrzask.
- Jak śmiesz?! Nie w nią, bydlaku!
To był Ash, który wściekły ranił groźnie przeciwnika, z którym właśnie się bił i doskoczył do wicehrabiego Autumn, ten zaś uśmiechnął się podle, zeskoczył z łodzi na brzeg i natarł na Asha szpadą. Obaj przeciwnicy zaczęli teraz zadawać sobie nawzajem całą serię ostrych ciosów, jeden po drugim, choć praktycznie rzecz ujmując w tej walce praktycznie tylko Ash atakował. Mój luby dostał bowiem jakieś furii i nacierał na Autumna tak zaciekle, jakby zamierzał go zabić. Wkrótce, dzięki sile swego gniewu jakoś uzyskał przewagę, po czym wykorzystał ją do tego, aby zepchnąć przeciwnika na bezpieczną odległość od łodzi, a potem zaciekle raz za razem atakował tak długo, aż wicehrabia Autumn zaczął słabnąć. Jeszcze przez chwilę próbował zastosować jakiś bardzo podstępny sztych, jednak Ash sparował ten cios i pchnięciem, którego nauczył go niedawno Francois, przebił pierś łajdaka.
- Zdychaj! - krzyknął i zepchnął go nogą do wody.
Wicehrabia Autumn nieprzytomny spadł w taflę rzeki i płynąc wraz z jej nurtem zniknął nam z oczu.
- Ash! - krzyknęłam i podbiegłam do mojego ukochanego, rzucając mu się w objęcia.
- Serena! - uśmiechnął się czule mój luby, ściskając mnie z całych sił - Tak się bałem, gdy cię zranił!
- Spokojnie, to tylko draśnięcie. Nic mi nie jest!
Walka tymczasem dobiegła końca. Wszyscy nasi przeciwnicy leżeli na ziemi ranni i nieprzytomni, a nasi przyjaciele ocierali krew ze szpad oraz pot z czoła, dysząc przy tym ze zmęczenia.
- Udało nam się! Wygraliśmy! - zawołała Bonnie.
- Nie traćmy czasu! Musimy stąd jak najszybciej uciekać! - odparła na to Dawn.
- Racja! Nie mamy chwili do stracenia! - dodał Clemont.


Szybko ruszyliśmy wszyscy w kierunku łodzi, gdy nagle padło kilka strzałów i w ziemię tuż pod naszymi stopami trafiły kule. Spojrzeliśmy w kierunku, skąd dobiegły nas strzały i zauważyliśmy, jak oto nadjeżdża dość spory oddział królewskich muszkieterów, mierząc właśnie do naszej grupki z pistoletów i muszkietów.
- To co? Nawalamy dalej? - spytał Max, stając w pozycji bojowej.
- Nie ma szans. Jest ich zbyt wielu - odpowiedział Clemont, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Żołnierze nas osaczyli, a po chwili dojechali do nich konno królowa matka w towarzystwie Philippe’a, Colbertona oraz Fouquetiniego. Ostatni z nich miał na twarzy bardzo zadowoloną minę.
- A ja nie chciałam w to wierzyć - powiedziała królowa, zsiadając ze swego wierzchowca - Nie chciałam wierzyć Fouquetiniemu, gdy mówił mi, że u Colbertona ukrywa się sobowtór króla i wy zechcecie porwać mojego syna, aby go zastąpić tym oszustem.
- Mówiłem o tym Waszej Wysokości - rzekł Fouquetini - Gdy tylko wicehrabia Autumn odkrył, że księżniczka Sylvia wymyka się na schadzki ze swoim kochankiem, kazałem ją śledzić i co odkryłem? Że owe schadzki odbywają się w domu pana Colbertona, natomiast kochankiem księżniczki jest sobowtór króla. Dlatego zasadziłem się na nich czekając, aż mi wpadną w ręce i proszę... Wpadli, ale Wasza Wysokość mi nie wierzyła, kiedy jej mówiłem, że Colberton i ci tutaj maczali w tym palce! A teraz sama Wasza Miłość widzi, co się tutaj wyprawia.
- Wasza Królewska Mość! Czy może Wasza Królewska Mość wyjaśnić swej matce, że zaszło tu nieporozumienie?! - zawołała Dawn do Philippe’a, a Piplup zapiszczał gniewnie, biorąc się skrzydełkami pod boki.
- Nieporozumienie?! - krzyknęła królowa - Porwaliście mojego syna! Walczyliście z królewskimi muszkieterami i jawnie wystąpiliście przeciw władcy Johto! To nazywacie nieporozumieniem?!
Żołnierze natychmiast rozwiązali króla i zdjęli mu worek z głowy, zaś wściekły Louis wyrwał sobie knebel z ust, po czym wskazując palcem w naszym kierunku krzyknął:
- Natychmiast aresztować tych zdrajców! I skrócić ich o głowę!
- Wasza Królewska Mość! - zawołała odważnie Dawn do Philippe’a - Niech ten oszust zamilknie, bo będzie nieszczęście!
- To ty zamilcz, nikczemna dziewczyno! - wrzasnęła królowa matka - Brałaś udział w porwaniu mojego syna i zapłacisz mi za to!
- A o którym synu Wasza Wysokość teraz mówi? - zapytał Colberton, dotychczas milczący.
Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem, a już najbardziej zdumiona była królowa matka.
- Jakże to, o którym synu?! Mam tylko jednego syna!
- Wasza Wysokość się myli - odpowiedział Colberton z wręcz stoickim spokojem w głosie - Wasza Miłość ma dwóch synów i oto obaj stoją przed tobą!
- Matko! Nie słuchaj tego zdrajcy! On próbuje cię zwieść! - krzyknął oburzony Louis.
- To jest prawda, matko - powiedział Philippe - Jestem twoim synem, a on jest moim bratem bliźniakiem. Jakże więc, mój bracie? Czy nie uściskasz mnie teraz?
- To kłamstwo! To perfidne kłamstwo! Ten człowiek to zwykły oszust! Nędzny uzurpator! - wrzeszczał Louis - Straże, brać go!
Ale straże stały zdumione tym, co właśnie usłyszały i nikt nie wiedział, co ma zrobić.
- To niemożliwe. Kłamiecie - jęknęła królowa - Miałam drugiego syna, bliźniaka Louisa, ale on umarł w niemowlęctwie. Ten tutaj zaś jest tylko do niego podobny.
- Ten tutaj jest twoim synem, moja pani - powiedział po chwili Ash - I możemy to łatwo udowodnić.
Colberton skinął potakująco głową i nagle wyjął zza pazuchy testament poprzedniego króla, który to my znaleźliśmy dzięki słowom księdza Salve. Królowa matka przeczytała szybko dokument i w szoku spojrzała najpierw na Philippe’a, a potem na Louisa.
- Czy to prawda, mój synu? - zapytała - Czy ten człowiek to twój brat?
- A nawet jeśli nim jest, to co z tego?! - krzyknął Louis - Teraz to już tylko nędzny uzurpator, który próbował odebrać mi tron!
- Od jak dawna to wiesz? - zapytała królowa matka, będąc w coraz większym szoku.
- Od kilku miesięcy, dzięki Fouquetiniemu i tej głupiej gąsce Sylvii - odparł ironicznie król - Ledwie odkryłem, że posiadam sobowtóra, a od razu kazałem go aresztować i przesłuchać tego głupiego klechę, jego opiekuna. Powiedział, że uzurpator to mój brat. Pewnie sądził, że w ten sposób ocali go przede moim gniewem. Klecha trafił do lochu, a ja postarałem się o to, aby ten nędznik nie zasiadł na moim tronie!
- Nędznik? To twój brat!
- To nędzny zdrajca, podobnie jak cała ta banda z Kalos! A on z nich wszystkich najgorszy! Rodzony brat, a chciał mi zrobić coś takiego!
- A co ty zrobiłeś jemu?! - wrzasnęła oburzona Dawn - Wsadziłeś go do więzienia i kazałeś zakuć w żelazną maskę!
- Co?! Żelazną maskę?! - królowa w szoku aż usiadła na trawie - Boże miłosierny! Mój własny syn memu drugiemu synowi zgotował taki los?!
Philippe podbiegł do matki i wraz z Colbertonem pomógł jej wstać. Władczyni zaś przyjęła natychmiast dumną oraz groźną postawę, po czym spojrzała na muszkieterów i powiedziała:
- Żołnierze... Aresztować tego łajdaka!
To mówiąc wskazała ona palcem na Louisa, który nie posiadał się ze zdumienia.
- Co?! Coś ty powiedziała?!
- Ależ, Wasza Wysokość... Wasza Wysokość się myli. To jest przecież prawdziwy król... - ten podlec Fouquetini próbował się ratować Louisa, ale królowa uciszyła go groźnym spojrzeniem.
- Jego także aresztować za spisek przeciwko królowi!
- A także za sprzeniewierzenie państwowych pieniędzy - dodał do tego Colberton, nie kryjąc przy tym swego zachwytu.
Muszkieterowie doskoczyli więc do podłego ministra i natychmiast go aresztowali. Trudniej już się miała sprawa z Louisem, żaden żołnierz nie miał odwagi do niego podejść, aż w końcu jeden z nich podszedł do niego i z satysfakcją uderzył go pięścią w twarz. Gdy księżyc oświetlił postać tego chwata, okazało się, że jest nim Francois.
- Ale cios - powiedziała z podziwem Dawn.
- Godny podziwu - dodałam i spojrzałam na Asha - Choć twój wcale nie był gorszy.
Francois natychmiast związał Louisowi ręce, a prócz tego uderzył go w twarz, gdy ten próbował krzyczeć.
- To za to, co kazałeś mi zrobić! - powiedział gniewnym tonem do Louisa - Przez ciebie okryłem się hańbą, którą dopiero teraz mogę w pełni zmazać.
Następnie de Sauve spojrzał na Philippe’a i zapytał:
- Wasza Królewska Mość... Co rozkażesz uczynić z tym łotrem?
Młodzieniec spojrzał na brata ponuro i odpowiedział pytaniem:
- Czyż król nie przesądził już o losie swojego brata, to jest... Tego oto uzurpatora? A zatem... Niechże się ten los dopełni.
Wszyscy doskonale wiedzieli, co to oznacza.
- Wspaniała decyzja, Wasza Królewska Mość! - zawołał Max.
- A zatem wraca on na wyspę Saint Margot, prawda? - spytał na to z nadzieją w głosie Clemont.
- I oczywiście w żelaznej masce? - dodał z równie wielką nadzieją Ash.
- Pika-pika-chu? - zapiszczał pytająco Pikachu.
- W rzeczy samej - odpowiedział Philippe.
Louis próbował jeszcze protestować, ale ponownie dostał w twarz od Francoisa i uciszył się, a żołnierze nabrali śmiałości i natychmiast otoczyli swego ex-monarchę, aby go odeskortować do więzienia.
- Tak się składa, że mamy maskę w sam raz dla tego oto oszusta - rzekł Ash z satysfakcją w głosie - Myślę, iż będzie na niego pasować idealnie.
- Też tak sądzę - powiedział Francois - A co do Fouquetiniego, co król rozkaże?
- Niech idzie do lochu i czeka tam na proces za swoje czyny - padła odpowiedź Philippe’a.
- Cóż... To się chyba nazywa... Umarł król, niech żyje król - rzekłam po cichu do Asha.
- W rzeczy samej - odpowiedział mi wesoło mój luby i zawołał: - Niech żyje król!
- Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje! - zawołali wszyscy głośno ludzie zgromadzeni w tym miejscu, a towarzyszący nam Pikachu, Buneary, Piplup i Dedenne zapiszczeli w swoich językach te same słowa.

***


Kiedy powróciliśmy do pałacu, wszystko zostało nam wyjaśnione. To przez te schadzki Philippe’a i Sylvii nasi wrogowie zwrócili uwagę na nasze osoby i nabrali czujności, a kiedy król wyszedł z balu, wicehrabia Autumn, który cały czas nas obserwował zrozumiał, że coś się szykuje i wyjechał z ludźmi, aby zaczaić się na nas tuż przy wyjściu z tajnego przejścia, o którym dowiedział się od swojego pryncypała. Jednocześnie królowa matka została o wszystkim powiadomiona i kiedy tylko Philippe przybył na salę balową, postanowiła sprawdzić, czy jest to jej syn, czy też może oszust, o którym wspominał jej Fouquetini. Niestety, gdy tylko zagadała go po francusku, to od razu się zorientowała w oszustwie. Philippe bowiem nie znał tak dobrze tego języka jak jego brat. Co prawda uczyliśmy go francuskiego, ale nie był on w stanie w tak krótkim czasie opanować płynnie tego języka, więc w przypadku testu ze strony jego matki wpadka była nieunikniona. Królowa matka pojęła więc, że coś jest nie tak, nakazała Philippe’owi jechać ze sobą, zebrała mały oddział muszkieterów i ruszyła w stronę rzeki. Drogę wskazał jej ten podły łajdak Fouquetini liczący na nasze aresztowanie i uratowanie nie tylko swojego króla, ale również i swojej posadki. Przeliczył się jednak, ponieważ sam trafił do lochu, a na tronie zasiadł nasz przyjaciel Philippe.
Gdy już następnego dnia rano Sylvia dowiedziała się od nas o całym zajściu, z radości rzuciła się w objęcia swojego ukochanego i uściskała go serdecznie oraz chyba z tysiąc razy ucałowała, zanim go w końcu puściła. To była naprawdę radosna chwila i aż miło było na nią patrzeć, podobnie jak na ceremonię ślubną, która odbyła się tego samego dnia po południu. Tak, właśnie tak. Philippe poślubił Sylvię w asyście naszej dzielnej szóstki oraz Francois, Madeline i Colbertona. Matka króla zaś stała z boku, ze łzami w oczach patrząc na to wszystko. Prawdę mówiąc wcale się jej nie dziwię, że roniła łzy, gdyż ja, Dawn i Bonnie także to robiłyśmy, bo to była nad wyraz wzruszająca scena.
Wydarzenia poprzedniej nocy pozostały już na zawsze tajemnicą i żaden z muszkieterów obecnych przy aresztowaniu Louisa nie puścił pary z ust. Wszyscy oni zostali zaprzysiężeni do zachowania milczenia, którą to przysięgę złożyli tym chętniej, kiedy królowa matka odczytała im testament swojego męża i zrozumieli wówczas, że nowy władca jest również synem ich poprzedniego króla, zaś Louis wobec własnego rodzonego brata postąpił tak podle, jak postąpił. Dla muszkieterów, ludzi mających przecież ogromne poczucie honoru to było niedopuszczalne, dlatego też tym chętniej złożyli przysięgę milczenia w tej sprawie, a także odwieźli oni Louisa do więzienia na wyspie Saint Margot, gdzie założyli mu żelazną maskę - tę samą, w którą to parę miesięcy temu zakuto jego brata. Ash miał rację, że ją zachował, bo dzięki temu kowale nie musieli wykuwać jej na nowo i oszczędzili sobie pracy, a i też sprawiedliwość była tym większa, że podłego króla spotkał dokładnie taki sam los, jaki zgotował on swemu bratu.
Zamiana królewskich bliźniaków na tronie pozostała już na zawsze tajemnicą wiadomą tylko nielicznym. Świat się o niej nigdy nie dowiedział. Królem Johto dalej pozostał Louis XIV i nikt z niewtajemniczonych osób nie wiedział, że pod tym imieniem ukrywa się jego brat bliźniak Philippe. Tym większe było zdziwienie poddanych i dworaków, kiedy odkryli, że z dnia na dzień Louis stracił zainteresowanie dworskimi intrygami, przestał też masowo organizować bale i przyjęcia kosztujące wiele tysięcy, jeśli nie więcej, a znacznie bardziej zaczął interesować się on sprawami państwa, w czym wiernie pomagał mu wierny Colberton, dzięki któremu na stanowiska ministrów dostali się naprawdę nad wyraz kompetentni ludzie. Szczególnie jednak dziwiło poddanych to, że król zaprzestał swoich licznych romansów i całą swoją uwagę skupił na swej uroczej żonie, którą wcześniej prawie w ogóle się nie interesował, pomimo jej niewątpliwej urody. Dlaczego tak się stało? To już wiedzieli tylko ludzie wtajemniczeni w to, co się wydarzyło pewnej nocy przed ślubem króla jegomości. W podręcznikach do historii zaś napisano, iż po ślubie król Louis XIV zmienił swoje upodobania, stał się o wiele bardziej odpowiedzialnym władcą, a prócz tego dał swoim poddanym żywność, dostatek i pokój, obecnie zaś uważa się go za najlepszego władcę regionu Johto. Za jego rządów nigdy nie wybuchła żadna wojna, a życie na wsiach znacznie się poprawiło. Co zaś do człowieka w żelaznej masce, to jego nigdy więcej nie ujrzano. Krążyły słuchy, że król go po jakimś czasie ułaskawił i przeniósł na wieś, gdzie żył spokojnie do końca swoich dni.
Tyle mówiły podręczniki do historii oraz Internet. Dodam jednak coś nieco od siebie, aby historii stała się bardziej zrozumiała dla tych, co ją teraz czytają.
Fouquetini w ciągu najbliższych dni stanął przed sądem i przed nim odpowiedział za malwersacje oraz nadużycia swojej władzy. Za te czyny miał spędzić resztę życia w więzieniu, przy okazji biorąc udział w różnych pracach innych więźniów takich jak kucie kamieni czy też naprawa domów zniszczonych przez burzę. Z całą pewnością dla takiego łajdaka, który jest przyzwyczajony do wygód i nieprzywykły do pracy fizycznej musiała być bardzo dotkliwą karą, a do tego też nad wyraz upokarzająca, co stanowiło jeszcze większy triumf sprawiedliwości.
Ciała wicehrabiego Autumn nie znaleziono, choć nie jestem pewna, czy aby na pewno dobrze go szukano. Nieco nas to zaniepokoiło, ale nie tak bardzo, jak można by przypuszczać. Ostatecznie i tak mieliśmy całą naszą drużyną powrócić do XXI wieku, a co za tym idzie, możliwość ponownego spotkania wicehrabiego raczej nie istniała. Ash i Francois wyrazili opinię, że mają nadzieję, iż ten człowiek nie żyje i już nigdy więcej nikogo nie skrzywdzi.
Po ślubie Philippe’a i Sylvii, połączonej z uroczystą koronacją naszej drogiej księżniczki, spędziliśmy jeszcze kilka dni na dworze królewskim, aby przypatrzeć się pierwszym dniom rządów młodej pary, które to wywarły na nas bardzo pozytywne wrażenie. Prócz tego jeszcze wszyscy chcieliśmy zobaczyć proces Fouquetiniego, a ten nad wyraz nas ucieszył. Nie ma to jak napatrzeć się na triumf sprawiedliwości.
Po tym wszystkim uznaliśmy, że powinniśmy ruszyć w powrotną drogę do XXI w. Oczywiście, nie mogliśmy tego powiedzieć naszym przyjaciołom z Johto, dlatego oznajmiliśmy im, iż najwyższa pora na to, abyśmy wrócili do Kanto, bo i tam przecież na pewno znajdzie się jakieś zło z którym trzeba walczyć, a wówczas my musimy się zjawić i wkroczyć do akcji. Francois zaś postanowił wracać z żoną do regionu Kalos, aby tam zająć się swoimi obowiązkami.
- Jakże to? - zapytał załamany Philippe, kiedy tylko oznajmiliśmy mu naszą decyzję - Wszyscy chcecie wyjechać? A ja tu zostanę sam?
- Jak to, sam? - zaśmiała się lekko Sylvia, łapiąc go czule pod ramię - Masz przecież mnie.
- I mnie, Wasza Królewska Mość - dodał Colberton z uśmiechem na twarzy - A do tego jeszcze nowi ministrowie będą ci oddani i zawsze będą ci wiernie służyć, a ja sam, póki mi starczy sił, służyć będę zarówno Johto, jak i tobie, mój panie.
- A poza tym jeszcze się spotkamy, Najjaśniejszy Panie - dodał bardzo przyjaznym tonem Francois - O ile oczywiście przebaczyłeś mi już to, co zrobiłem kilka miesięcy temu.
- Już dawno ci to wybaczyłem, kapitanie - odpowiedział mu na to król Johto - Spłaciłeś swój dług wierną służbą oraz pomocą w ciężkich dla mnie chwilach. Wiedz, że nigdy nie zapomnę tego, co dla mnie uczyniłeś. Nie zapomnę też tego, co uczyniliście wy.
Te słowa skierował do naszej drużyny, która lekko mu się ukłoniła.
- I z tego powodu pragnę was wynagrodzić zanim odjedziecie.


Rzeczywiście, nagrodził nas w sposób nad wyraz godny. Odbyło się to po południu tego samego dnia, kiedy przyszliśmy się pożegnać. Philippe poprosił, abyśmy nieco poczekali i niedługo później cała nasza drużyna, w towarzystwie Francois i Madeline stanęła na placu tuż przed pałacem króla. Muszkieterowie w dwóch rzędach oraz konno ustawili się w dwuszeregu i utworzyli w ten sposób ścieżkę, przez którą podeszliśmy do Philippe’a oraz Sylvii. Oboje patrzyli na nas uśmiechnięci, a młoda królowa Johto trzymała w pięknej szkatułce kilka orderów zawieszonymi na kolorowych wstążkach. Te oto ordery król brał od niej po kolei i zawieszał je na naszych szyjach. To były Ordery Pokeballa Pierwszej Klasy, czyli najwyższe odznaczenie na królewskich dworach w regionach.
- Nie zapomnimy nigdy tego, co dla nas uczyniliście - powiedziała Sylvia przyjaznym i wzruszonym tonem - My dla was możemy zrobić tylko tyle.
- A dodać możemy do tego również obietnicę tego, że zawsze będziecie naszymi przyjaciółmi i jeżeli kiedykolwiek nadejdzie możliwość, żeby się wam odwdzięczyć, nie będziemy się wahać ani jednej chwili, aby to uczynić - dodał uroczystym tonem Philippe.
Król Johto założył całej naszej ósemce medale na szyje, a Sylvia czule jeszcze pogłaskała po główkach Pikachu i Buneary, uśmiechając się do nich czule.
Chwilę później Colberton dał znak ręką orkiestrze, która zaczęła grać bardzo piękną melodię. Ja i Ash doskonale ją znaliśmy.
- Och, Ash! Czy słyszysz?! - zapytałam uradowana - To ta melodia! To właśnie ta melodia z tego filmu!
To była rzeczywiście melodia z filmu „Człowiek w żelaznej masce“ z 1998 roku, która leciała na samym końcu i tak bardzo podobała się Ashowi. Mój luby kilka razy grał ją na skrzypcach u Colbertona i jak widać minister postanowił uczcić uroczystość odznaczenia nas tą właśnie melodią. Jego mina, którą mnie obdarzył, gdy na niego spojrzałam mówiła sama za siebie.
- Świat to jest niespokojne królestwo - powiedział uroczystym tonem Philippe - Honor ustępuje w nim przed rządzą władzy, a słabi ustępują przed silniejszymi. Złu przeciwstawia się garstka. Narażają swoje życie w obronie prawdy, honoru i wolności. Zwą ich muszkieterowie. Dzielni oraz szlachetni muszkieterowie z Kanto oraz Kalos. Ta oto drużyna świecić może dla nas wszystkich przykładem. Pragnę, aby wszyscy muszkieterowie brali z nich przykład i zawsze stawali w obronie tych wartości, które powoli zaczynają zanikać. Być może przyjdzie taki dzień, w którym wszystko, co godne jest pamięci i szacunku przestanie mieć wartość. Być może kiedyś przyjdzie dzień, gdy z tego świata całkowicie znikną honor, odwaga, szlachetność i prawda. Ale dopóki na tym świecie będą tacy oto ludzie jak ci tutaj, którzy bezinteresownie walczą w obronie tych wartości, to ten świat, mimo bycia niespokojnym królestwem, nie zostanie skazany na panowanie zła. Dopóki na tym świecie będą tacy ludzie jak ci to oto wspaniali muszkieterowie, to będzie nadzieja na to, iż zło zawsze zostanie ukarane, zaś sprawiedliwość zawsze wygra z niesprawiedliwością. Obyście nigdy nie zapomnieli o tych wartościach, jakimi się kierujecie teraz i żebyście zawsze się nimi kierowali, jak również dawali przykład kolejnym pokoleniom. Obyście już zawsze byli tacy, jacy jesteście teraz i obyście już zawsze byli godni noszenia tych oto mundurów, które teraz nosicie.
Ukłoniliśmy się ponownie władcy Johto, a potem odwróciliśmy się w kierunku, z którego przyszliśmy, gdy wtem muszkieterowie, którzy stali w dwuszeregu wyjęli swoje szpady i podnieśli oni chorągwie wysoko w górę, a potem zakrzyknęli:
- Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Ash wzruszony spojrzał na nas, a jego twarz wyrażała wielką radość z tego powodu, ponieważ stało się teraz to, o czym marzył: został wraz z nami uhonorowany w sposób, jaki sobie wymarzył, zaś orkiestra wygrywała tę jakże cudowną melodię, co jeszcze bardziej potęgowało wzruszenie u Asha, który zachwycony i szczęśliwy podał mi ramię i ruszył przodem, a nasi przyjaciele w podobny sposób ruszyli za nami.
To był bardzo piękny widok. Czterech dzielnych, młodych mężczyzna w mundurach muszkieterów trzymając pod ramię swoje damy w pięknych sukniach (a z tych dam ja, Dawn i Bonnie miałyśmy na swe suknie nałożone opończe muszkieterskie), a także Pikachu i Buneary trzymający się za łapki oraz Piplup i Dedenne kroczyli powoli przez ścieżkę utworzoną przez dwa szeregi oddających nam honory muszkieterów na koniach. Szkoda, że nikt nie zdołał tego uwiecznić na zdjęciu, bo doprawdy widok ten był naprawdę przepiękny.


Po przejściu przez tę oto ścieżkę dotarliśmy do czterech Rapidashów oraz dwóch Ponyt, które już na nas czekały. Wskoczyliśmy na nie, po czym pożegnaliśmy Francois i Madeline (tych dwoje miało zostać jeszcze parę dni na dworze królewskim), a potem ruszyliśmy przed siebie, żegnani przez przyjazne okrzyki naszych przyjaciół.
- Ależ to była przygoda! - zawołał Max, kiedy już byliśmy daleko od pałacu.
- Owszem, a do tego jaka emocjonująca! - dodała Bonnie, a siedzący jej na ramieniu Dedenne zapiszczał radośnie.
- Jak na filmie - powiedziała Dawn.
- Lepiej, bo na żywo - zaśmiałam się i spojrzałam na Asha.
- W rzeczy samej - potwierdził mój luby.
- Wiecie co, przyjaciele? - zapytał nagle wesoło Clemont - Tak sobie myślę, że chyba przed powrotem do domu trzeba nam zaśpiewać jakieś muszkieterskie pieśni.
- A zwłaszcza jedną, najlepszą - powiedziałam i uśmiechnęłam się do Asha.
On dobrze wiedział, o jaką piosenkę mi chodzi i już po chwili razem zaczęliśmy śpiewać.

Cieszymy się naszym wiekiem
Młodym i przystojnym.
Pięknościami, pucharami
I długimi szpadami.
Hej!
Potrząsając kapeluszami
Z pięknymi piórami
Życiu nieraz szepniemy
Merci beaucoup!

Już koń i siodło do boju wzywa nas
I wicher pieści rany stare raz po raz.
Spokojnie, druhu!
Do przodu nie pchaj się tak!
Jeszcze zdążysz poznać
Żołnierskiego życia smak.

Cieszymy się naszym wiekiem
Młodym i przystojnym.
Pięknościami, pucharami
I długimi szpadami.
Hej!
Potrząsając kapeluszami
Z pięknymi piórami
Życiu nieraz szepniemy
Merci beaucoup!

Światu trzeba pieniędzy, cóż…
C’est la vie!
Ale rycerzy trzeba mu jeszcze bardziej.
No tak!
Lecz czy bez miłości i… he he he he.
Pieniędzy wart
Jest coś rycerz
I czy może on ruszyć w świat?

Cieszymy się naszym wiekiem
Młodym i przystojnym.
Pięknościami, pucharami
I długimi szpadami.
Hej!
Potrząsając kapeluszami
Z pięknymi piórami
Życiu nieraz szepniemy
Merci beaucoup!

Param-param-param-param.
Param-param-param.
Param-param-pampara-ram.
Param-pampa-ra-ram.
Potrząsając kapeluszami
Z pięknymi piórami
Życiu nieraz szepniemy...
Co szepniemy?
Merci beaucoup!

- Życiu nieraz szepniemy... - zaśmiał się dalej pod rytm piosenki Max.
- Życiu nieraz szepniemy... - dodał wesoło Clemont.
- Życiu szepnieeeeee....! - zaczął śpiewać Ash, dość długo przeciągając ostatnią nutę.
Przeciągałby ją jeszcze długo, gdyby nie ja i Dawn, ponieważ Dawn dość żartobliwie zsunęła Ashowi na oczy jego kapelusz, zaś ja przysunęłam się bliżej mego chłopaka i zawołałam głośno, przedrzeźniając go:
- Aaaaa!
Ash szybko poprawił sobie kapelusz i zaczął się głośno śmiać, a my do niego dołączyliśmy.
- Merci boque! - zawołał chwilkę później Ash.
- MERCI BOQUE! - dołączyliśmy do niego.


KONIEC

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...