Szmaragd rodu McDelingów cz. V
Spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór w restauracji, w której dawał swoje występy Kronikarz ze swoimi bliskimi. Nie opowiadaliśmy jednak całej trójce o sprawie, jak nam poszło, uważając, iż najlepiej będzie, jeśli nie będą wiedzieli zbyt wiele. Poza tym Hubert miał na głowie dość swoich spraw, abyśmy i my jeszcze mu zawracali gitarę. Przede wszystkim występy wieczorne w restauracji, a do tego jeszcze w dzień (konkretnie w południe) był w teatrze, aby obserwować przygotowania do wystawiania jego sztuki. Nie chcieliśmy więc też go niepokoić jeszcze prowadzoną przez nas sprawą. Co prawda Kronikarz już nieraz brał udział w sprawach prowadzonych przez swojego ojca chrzestnego, ale cóż... Tym razem John Ketchum uznał, iż lepiej go w to nie mieszać. Uszanowaliśmy jego zdanie jako najstarszego z całej naszej grupy i nie poruszaliśmy tego tematu w obecności Huberta.
Po występie poszliśmy wszyscy spać, a kiedy się już obudziliśmy, to zebraliśmy się razem w pokoju naszego drogiego detektywa, aby omówić z nim sprawę poszukiwań Królewskiego Rubinu. Cała ta sprawa bardzo nas intrygowała, zaś panna Harriette paliła się aż do szukania kamienia.
- Im szybciej go znajdziemy, tym szybciej uwolnimy mojego ojca - mówiła, chodząc nerwowo po pokoju.
- Spokojnie, panno Harriette. Tylko bez nerwów - powiedział do niej, siedząc w fotelu John Ketchum - Nie możemy działać pochopnie.
- Co?! Pochopnie?! - zawołała gniewnie dziewczyna, zatrzymując się w miejscu - Pochopnie, tak?! Mój ojciec gnije w niewoli u pana Virgionne, a my tutaj bezczynnie siedzimy!
- Bezczynnie? - zapytała urażonym głosem Dawn - Przecież próbujemy odnaleźć ten przeklęty rubin, aby uwolnić pani ojca.
- Ale dziwnie się za to zabieracie - odpowiedziała jej dziewczyna - Bo jakoś nie widzę, żebyście państwo coś robili, poza siedzeniem, oczywiście.
- My nie siedzimy dla samego siedzenia. My siedzimy, bo myślimy - stwierdził ironicznie John Ketchum.
- To jest bardzo przydatny proces umysłowy - dodał złośliwym tonem Ash - Proponuję czasami go wypróbować.
Harriette spojrzała na niego gniewnym wzrokiem i syknęła:
- Strasznie pan dowcipny, panie Ash! Ale problem polega na tym, że myśleniem nie uwolnimy mojego ojca, tylko działaniem!
- Poprawka, moja panno - uśmiechnął się do niej mój luby - Samym działaniem nie uwolnimy pani ojca. Tylko działaniem i myśleniem możemy zdziałać cuda.
- Och, działaniem i myśleniem, tak? Tylko, że jakoś tutaj widzę tylko i wyłącznie myślenie, a działania to praktycznie wcale.
- Myślenie to też działania - zauważyłam.
- Ale z takiego działania to raczej nie mamy jak dotąd wiele pożytku.
- Może pani nie ma, bo my i owszem - mruknęłam gniewnie czując, że ta paniusia powoli zaczyna mnie irytować.
Wiedziałam, iż bardzo niepokoi się o swojego ojca i byłam zdolna ją zrozumieć, ale przecież wyżywanie się na nas jej nie pomagało, a nam to już tym bardziej.
Panna Harriette mruknęła coś gniewnie pod nosem, a tymczasem cała nasza reszta powróciła do rozmyślań.
- Jak to szło? - spytał po chwili Ash.
- Co szło? - zdziwiłam się.
- No, ta rymowanka. Ten wierszyk wskazujący drogę do Królewskiego Rubinu.
Pomyślałam przez chwilę i powiedziałam:
Udaj się tam, gdzie narodziło się zło.
Tam, gdzie ono ludzką krwią ziemię skropiło.
Skarb skrywa coś nieco mniej niż on cennego,
Co łatwo możesz przeoczyć, szukając celu swego.
Lecz to, czego szukasz, mieć możesz w zasięgu ręki.
Gdy to odnajdziesz, nadejdzie koniec twej udręki.
- To wydaje się oczywiste - powiedziała Dawn - Całe zło, o którym jest tu mowa narodziło się na wyspie Saint Angelo. Tam właśnie trzeba szukać Królewskiego Rubinu.
- Możliwe, ale czy to nie jest za proste? - spytał John Ketchum - A do tego zbyt oczywiste? Poza tym ludzie Corlaone już tam są i szukają rubinu. Założę się o co tylko chcecie, że ich pracodawca nie skąpi im środków do prowadzenia poszukiwań.
- Środków może im nie skąpi, ale z pewnością te ich środki nie znaczą zbyt wiele przy naszym środku, jakim jest błyskotliwe myślenie - zauważył z pewnością siebie w głosie Ash.
- Pika-pika! - poparł go Pikachu.
- No tak, błyskotliwe myślenie - mruknęła złośliwie panna Harriette - Chyba jednak nie jest takie błyskotliwe, skoro wciąż nie wiemy, gdzie jest ten rubin.
- Panno Harriette! - powiedziałam, patrząc na nią gniewnym wzrokiem - Mój narzeczony jest jednym z najbystrzejszych ludzi na świecie, również pan Ketchum nie należy do idiotów, więc jeśli ktoś ma odnaleźć ten kamień, to tylko oni.
- Jakoś wciąż go nie odnaleźli - rzuciła złośliwie Harriette - A dlaczego nie odnaleźli? Bo siedzą na miejscu, zamiast się ruszyć i coś zrobić!
- Siedzą na miejscu, bo nie można działać bezmyślnie - mruknęła do niej Dawn wściekle - Bo czego pani oczekuje? Że mój brat i pan Ketchum odnajdą rozwiązania wszystkich zagadek świata tak po prostu i to jeszcze na pani zawołanie, tak?!
- Nie, ale od wczoraj obaj nad tym główkują i jakoś niczego nie zdołali wymyślić.
- Cierpliwości, panno Harriette - rzekł John Ketchum.
- Cierpliwości?! Niech pan sobie wsadzi w buty tę swoją cierpliwość, panie detektyw! Mój ojciec jest poważnie zagrożony! Może zginąć, a może nawet już zginął, a tutaj się bezczynnie siedzi!
John Ketchum nie wytrzymał dłużej. Wspierając się dłońmi o oparcie fotela wstał i powiedział:
- Panno Harriette... W każdej chwili może pani zrezygnować z moich usług, jeśli tylko pani tego zechce, ale uprzedzam panią, iż w pani sytuacji mało kto zechce udzielić pani pomocy.
- Właśnie! - zawołała Dawn - Radzę więc pani spuścić z tonu i nas nie obrażać, ponieważ poza nami mało kto zechce pani pomóc, jeżeli w ogóle ktoś zechce.
- Pip-lu-pip! - zaćwierkał gniewnie jej Piplup, biorąc się skrzydełkami pod boki.
Panna Harriette chyba pojęła, że musi spuścić z tonu, bo inaczej straci ostatnią deskę ratunku dla swego ojca, dlatego też pokornie opuściła głowę w dół i powiedziała:
- Bardzo państwa przepraszam. Wszystkich państwa przepraszam. Ja naprawdę nie chciałam państwa obrazić. Po prostu... Państwo rozumiecie. Mój ojciec...
- Tak, tak, rozumiemy to wszystko - odpowiedziała jej Dawn - My wszystko doskonale rozumiemy, ale prosimy uprzejmie, aby pani na nas nie krzyczała, ponieważ naprawdę nie jest nam przyjemnie pracować w takich warunkach.
Usiedliśmy więc i powróciliśmy do rozmyślań.
- Sprawa wydaje się oczywista - powiedział po chwili John Ketchum - Ale nie jestem pewien, czy aby na pewno słusznie myślimy. Przecież nasz sposób myślenia może być błędny.
- Ale o jakie inne miejsce może tutaj chodzić? - zapytał Ash - W jakim miejscu mogło się narodzić zło i skropić ziemię krwią?
- Och, mój chłopcze - odpowiedział mu na to jego pradziadek - Takich miejsc można liczyć na mendle i kopy. Chyba na całym tym świecie nie ma takiego miejsca, w którym by choć raz krwi nie przelano.
- Tak, ale takich miejsc, w których narodziło się zło, to nie musi być wcale znowu tak wiele.
- To prawda, ale co wobec tego ma oznaczać zło? O jakie zło chodzi? Bo widzicie, różne są zła na świecie. W obecnych czasach największe zła są trzy. Jedno z nich to jest faszyzm, drugie to nazizm, a trzecie to bolszewizm. Większego zła na tym świecie ja nie znam.
- A ja znam, proszę pana. Znam i to bardzo wiele. Nazywają się one przemoc, nienawiść, szowinizm, rasizm, antysemityzm...
- Dolicz też nacjonalizm - dodałam - Ja osobiście też uważam go za wszelkie zło.
- No, to już kwestia gustu, moja droga - uśmiechnął się lekko John Ketchum - Ale tak czy siak teraz pytanie, o które zło z tej listy chodzi w tej zagadce? O ile oczywiście chodzi o którekolwiek z nich, bo przecież równie dobrze może chodzić o coś zupełnie innego, co autor łamigłówki uważa za zło, a złem może dla nas nie być.
- Ech! To beznadziejne! - jęknęłam załamana - Możliwości może być cała masa! Chyba rzeczywiście należy się skupić na wyspie Saint Angelo. Ale równie dobrze to może być za proste, jak pan mówi.
- To prawda, ale cóż... Równie dobrze coś może być tak proste, że aż trudne, ponieważ odrzucamy to jako zbyt oczywiste.
John Ketchum zastanowił się przez chwilę i dodał po chwili:
- Ale nawet jeśli okaże się, że to rzeczywiście wyspa Saint Angelo, to pozostaje pytanie, gdzie w tym miejscu mamy szukać rubinu? Jaka może być ta skrytka, w której on jest ukryty?
- No właśnie - pokiwał lekko głową Ash - Jaka to może być skrytka? To musi być jakiś przedmiot mniej cenny od rubinu, ale też mający swoją wartość, na który w swoich poszukiwaniach można nie zwrócić uwagę.
- To może być wszystko, braciszku - zauważyła Dawn - I o co chodzi z tym, że to możesz mieć w zasięgu ręki?
- Myślę, iż tutaj sprawa jest prosta - odpowiedziała Harriette - Chodzi tu o jakiś przedmiot, który znajduje się w pałacu na wyspie Saint Angelo. Przedmiot mający swoją wartość, jednak mniejszą niż rubin. Coś, co łatwo zobaczyć, ale trudno powiązać z rubinem.
- Albo też przedmiot, który w ogóle nie ma żadnej wartości - rzuciła Dawn - Bo w końcu to bardzo możliwe... Ile razy ktoś ukrywał coś bardzo cennego w przedmiocie pozbawionym jakiekolwiek wartości?
Buneary i Piplup zapiszczeli z aprobatą, gdy słuchali swojej trenerki. Najwyraźniej oboje podzielali jej zdanie w tej sprawie i byli zadowoleni z tego, iż ona myśli tak, a nie inaczej.
John Ketchum zastanowił się przez chwilę, masując sobie uważnie podbródek. Delikatnie parsknęłam śmiechem widząc tę sytuację, a po chwili Dawn lekko trąciła mnie w ramię i wskazała na Asha, który także masował sobie właśnie podbródek. Obie zachichotałyśmy i to tak głośno, że zwróciło to uwagę obu panów.
- Czy wolno wiedzieć, co was tak bawi? - zapytał pan Ketchum.
- Właśnie. Wolno nam się tego dowiedzieć? - dodał Ash - Dlaczego się śmiejecie?
Obie ponownie parsknęłyśmy śmiechem, a potem z wielkim trudem odzyskałyśmy jakoś panowanie nad sobą.
- A tak bez powodu - powiedziałam wesoło - Tylko coś nam się właśnie wesołego przypomniało, co niedawno widziałyśmy w kinie i...
- I to właśnie dlatego zaczęłyśmy chichotać - dodała Dawn.
- Aha - pokiwał głową John Ketchum i wrócił do rozmyślania oraz masowania sobie podbródka - Ale tak czy inaczej słowa panny Dawn wcale nie są pozbawione sensu. Często tak bywało już, iż skarb znajdował się tam, gdzie na pozór nie miał prawa się znajdować. W miejscu, które nie posiada wcale żadnej wartości.
- To by miało sens, ale czy aby na pewno dobrze myślimy? - spytał Ash - Równie dobrze może to być za proste, jak pan wcześniej powiedział.
- Niestety, mój chłopcze... Tego się nie dowiemy, póki tego osobiście nie sprawdzimy - odrzekł mu na to pan Ketchum - Ale coś mi mówi, że nie sprawdzimy tego inaczej, jak tylko wybierając się do Saint Angelo.
- To prawda - powiedziała panna Harriette - A więc sprawa załatwiona. Bierzmy się do dzieła, moi państwo. Lećmy do Saint Angelo.
Zarówno Ash, jak i jego pradziadek mieli poważne wątpliwości w tej sprawie, ale musieli przyznać, iż raczej nie ma innego wyjścia, jak tylko polecieć na tę wyspę i poszukać wraz z ludźmi pana Corlaone tego rubinu. A więc, skoro wszystko zostało ustalone, to zamówiliśmy sobie taksówkę i pojechaliśmy nią w kierunku lotniska.
- Szkoda tylko Kronikarza - powiedziałam smutno - Bo nie będziemy dzisiaj na jego wieczornym występie.
- Zadzwonimy do niego z lotniska i mu wszystko wyjaśnimy - odparł na to John Ketchum - Z całą pewnością to zrozumie. W końcu niejeden raz prowadził ze mną różne sprawy i wie doskonale, jaka jest praca detektywa.
- Właśnie. Dzisiaj tu, a jutro tam - zaśmiał się Ash - Już my coś o tym wiemy. Prawda, Sereno?
- No właśnie - potwierdziłam - Ale nie zawsze to jest takie przyjemne, jak się wydaje, to podróżowanie z miejsca na miejsce.
- A mnie bardzo się podoba taki styl życia - dodała panna Harriette - Częste podróże, różne miejsca do poznania... To jest dopiero życie. Dzisiaj tu, jutro tam. Z moim ojcem zwiedziłam już wiele pięknych miejsc.
- Oczywiście stać było państwa na to - uśmiechnęła się dość ironicznie Dawn - Tatuś słynny przestępca na usługach najróżniejszych gangsterów. Zawodowy złodziejaszek zarabia rocznie bardzo wiele, prawda?
Harriette spojrzała na nią groźnie i rzuciła:
- Przykro mi bardzo, ale czasy są ciężkie dla ludzi, a jak człowiek nie chce żebrać na ulicy, to czasami musi chwytać się różnych zajęć. Mój ojciec nie jest może święty, ale cóż... Przynajmniej stać nas na życie w luksusie. Wolę to niż biedę, którą zaznałam w pierwszych latach mojego życia.
- Zawsze są uczciwe zawody - powiedziałam.
- Uczciwe zawody są tanio opłacane - mruknęła Harriette - Nie zawsze też te uczciwe zawody dają dość pieniędzy, żeby zapłacić rachunki. Proszę zauważyć, że często właśnie nieuczciwe zawody osiągają o wiele większe zyski niż uczciwe. Takie czasy nastały, iż cwaniaki więcej zyskują niż ci, co postępują fair. Smutna prawda, ale prawda. I nie da się jej zaprzeczyć. A co ja na to poradzę, iż takie właśnie zasady tutaj panują? Mój ojciec dobrze to wiedział, dlatego zszedł na drogę przestępstwa, znalazł sobie kilku możnych klientów na jego niezbyt uczciwe usługi i proszę... Od razu zaczęło się nam lepiej powodzić.
- A przy okazji... Skoro już tak szczerze rozmawiamy, to czy wolno wiedzieć, jakiej dokładnie profesji jest pani szacowny tatuś? - zapytał dość dowcipnym tonem Ash.
- Pika-pika? - zapiszczał Pikachu.
- Kasiarz, ale też specjalizuje się w kilku innych zawodach - odparła z uśmiechem Harriette.
- Do tego od czasu do czasu służy policji za informatora, donosząc na różnych konkurentów - zauważył John Ketchum - Dlatego właśnie nie ma on problemów z prawem, bo policja przymyka oczy na różne jego akcje i cóż... Dlatego również ja się zgodziłem mu pomóc.
- I dlatego, że obiecałam panu sporą sumkę jako honorarium - dodała nieco złośliwie Harriette - Jak zatem państwo widzicie, wszystko tu się kręci wokół pieniędzy.
- Niekoniecznie - zauważyłam - Pragnę zauważyć, że Corlaone szuka Królewskiego Rubinu nie z chęci zysku, ale ze względów... że tak powiem... sentymentalnych.
- Tak mówi, ale zapewne miło byłoby mu posiadać coś, co jest warte miliony - stwierdziła złośliwie Harriette - Tak czy siak szukamy rubinu, aby ocalić mojego ojca, a ocalimy tylko za pomocą Złotego Pidgeota, którego dostaniemy w zamian za rubin. A Złoty Pidgeot ma wartość pieniężną dla pana Virgionne, tak więc suma summarum, wszystko się w tej sprawie kręci wokół pieniędzy.
- Niech pani będzie - stwierdziła ponuro Dawn, a po jej minie czułam, że wyraźnie dziewczyna musi ją wkurzać - Tak czy siak jedziemy tam i zobaczymy wyspę Saint Angelo. Połączymy więc przyjemne z pożytecznym. Interesy z możliwością poznania świata, a w każdym razie jego kawałka.
- Tak... Saint Angelo to musi być piękne miejsce - rzekła z wyraźnym zachwytem panna Harriette.
- Była tam pani kiedyś? - zapytałam.
- Jeszcze nie miałam tej możliwości - odpowiedziała mi dziewczyna - Tylko ojciec tam był i tylko raz. To właśnie tam znalazł Złotego Pidgeota i potem sprzedał go za grubą sumkę. Ten zaś poszedł potem na licytację, bo klientowi tatusia zaczęło się źle powodzić i proszę... Teraz Złoty Pidgeot znowu wrócił do jego życia. Mojego zresztą też.
Ash i John niemalże jednocześnie zaczęli się nagle głośno nad czymś zastanawiać. Pikachu i ja patrzyliśmy na nich zdumieni, gdy obaj tak się zachowywali, a do tego poczęli mamrotać jeden przez drugiego.
- Złoty Pidgeot... - powiedział John Ketchum.
- Wyspa Saint Angelo - dodał Ash.
- To, czego szukasz...
- Jest w zasięgu ręki...
- Przedmiot o mniejszej wartości...
- Na który nie zwrócisz uwagi...
- No oczywiście! - zakrzyknęli obaj.
Następnie John Ketchum spojrzał na taksówkarza i zawołał:
- Panie! Zawróć pan! Zawracaj! Wracamy do hotelu!
Kierowca zakręcił szybko kółkiem i natychmiast zawróciliśmy.
- Hejże! Co się dzieje?! Co pan wyprawia, panie Ketchum?! - zawołała zdumiona Harriette - Przecież lotnisko jest w drugą stronę!
- Nie jedziemy na lotnisko, moja pani - odpowiedział jej detektyw z przeszłości - Jedziemy do hotelu. Musimy omówić kilka faktów.
- I ustalić, czy myślimy jednakowo, choć coś mi mówi, że właśnie tak jest - dodał wesołym głosem Ash.
- Pika-pi? - zapiszczał zdumiony Pikachu, patrząc uważnie na swego trenera.
- Dołączam do tego pytania - dodałam równie zdziwiona, co on - O co tu chodzi, Ash? Dlaczego mamy zawracać?
- Przecież Królewski Rubin jest w Saint Angelo - zauważyła Dawn.
- Wcale nie, siostrzyczko - odpowiedział jej brat - Rubin jest w zasięgu naszej ręki.
- Nie bardzo rozumiem.
Pomyślałam przez chwilę i nagle coś mi przyszło do głowy. Dawniej nie miałam takich przebłysków inteligencji, ale najwidoczniej długa praca u boku genialnego detektywa sprawiła, że zaczęłam się rozwijać jako śledczy, choć prawdę mówiąc wciąż daleko mi było do Asha.
- Ja chyba zaczynam się domyślać - powiedziałam.
Następnie przysunęłam lekko swoją osobę do mojego ukochanego i szepnęłam mu na ucho wnioski, jakie właśnie mi przyszły do głowy. Ash, słysząc je uśmiechnął się delikatnie i powiedział:
- Sereno... Nie doceniasz się. Naprawdę się doceniasz. Moim zdaniem posiadasz większy umysł śledczy niż sądzisz.
Zarumieniłam się lekko pod wpływem tych komplementów.
- Miło mi to słyszeć, skarbie - powiedziałam czule.
- Czy ktoś mi może wreszcie wyjaśnić, o co tutaj chodzi? - spytała gniewnym tonem panna Harriette.
- Opowiemy to pani na miejscu - odpowiedział jej John Ketchum.
***
Opowiadanie Kronikarza c.d:
Wieść o zabójstwie Solariego wstrząsnęła mną bardzo mocno. Prawdę mówiąc, to spodziewałem się, że ten człowiek może wpaść w niezłe kłopoty i może nas poprosić o pomoc, ale nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że Solari też może zostać zamordowany. To było dla mnie bardzo zaskakujące, chociaż mój ojciec chrzestny z kolei nie wydawał się być tym specjalnie zdziwiony. Powiedziałbym wręcz, iż moim zdaniem przewidział on właśnie taki oto obrót spraw, ale jeśli nawet tak było, to nie powiedział tego wprost.
Zaraz po wiadomości o śmierci Solariego pojechaliśmy obaj do domu państwa Loupian, gdzie już była inspektor Jenny badająca miejsce zbrodni wraz ze swoimi ludźmi. To ona też wpuściła nas do środka, po czym z wyraźnym uśmiechem na twarzy powiedziała:
- Witajcie, moi panowie. No cóż... Stało się to, czego można się było spodziewać. Pan Loupian zamordował kolejną osobę.
- Ma pani pewność, że to on? - zapytałem.
- A niby kto? - uśmiechnęła się ironicznie policjantka - Tylko on miał motyw, aby to zrobić.
- A jaki to był motyw twoim zdaniem?
- Zemsta.
- Doprawdy? A niby za co Loupian miałby się mścić na Solarim?
- Już od dawna znał się z ofiarą. Bardzo często grali razem na giełdzie. Wyobraźcie sobie jednak, że ostatnimi czasy nasz drogi Loupian zaczął, po bardzo wielu sukcesach ponosić poważne straty finansowe.
- Poważnie? - zapytałem.
- A tak - uśmiechnęła się Jenny - Poniósł bardzo poważne straty. Ktoś mu źle doradził, zaś Loupian oskarżał o to właśnie Solariego, który niejeden raz mu podpowiadał, co i kiedy kupić. Makler nie żyjącego już Solariego był prawdziwym znawcą w tym temacie. Naprawdę. Pomnożył on majątek swego klienta, a tym samym także i Loupiana, który idąc za radą Solariego dużo zarobił. Ale już od jakiegoś czasu ich dobra passa zaczęła znikać, a zwłaszcza odkąd obaj zainwestowali w rzekome akcje budowy kolei, gdzieś na terenie Unovy. Zyski miały być olbrzymie, a tymczasem okazało się, iż akcje są bezwartościowe, ponieważ kolej wcale nie była budowana.
- Jak to? Loupian i Solari tego nie sprawdzili? - zdziwiłem się.
- Nie. Ufali bezgranicznie temu maklerowi - odpowiedziała policjantka - No i to doprowadziło ich do finansowej klapy. Solari przyjechał teraz do Loupiana, aby omówić z nim ich wspólne sprawy. Podczas rozmowy doszło między nimi do ostrej sprzeczki. Według słów pokojówki Solari krzyknął coś w rodzaju: „Wszystko przez te twoje głupie pomysły! Fernandzie! Och, przeklęty Fernandzie! Coś ty narobił?!“.
- Fernandzie? - zdziwiłem się - Loupian miał na imię Gerard. Kim jest ten cały Fernand?
- Służba nie zna nikogo o takim imieniu i pani Loupian także nie - odpowiedziała Jenny - Ale to pewnie bez znaczenia. Solari został tej nocy uduszony poduszką przez Loupiana w łóżku, w którym spał.
- Z zemsty za nieudane interesy? - spytał John Ketchum.
- Może... A może dlatego, że Solari odkrył jego matactwa i może nawet sam brał w nich udział? Mógł w takim wypadku zagrozić mu, że go wyda policji, więc Loupian postanowił go uciszyć.
- Co na to Loupian?
- Zaprzecza wszystkiemu, ale spokojnie. Jeszcze z niego wyciśniemy całą prawdę.
- A jeśli to nie on? - zapytałem.
Jenny parsknęła śmiechem.
- Przyjacielu, to musi być on. Nikt inny nie miał motywu. A do tego Loupian nie ma alibi.
- A jego żona?
- Spała po wypiciu kakao z domieszką środków nasennych. Taki sam środek zresztą znaleziono w kubku pokojówki.
- Pokojówki? - zdziwiłem się.
- No tak. Wszystko jest więc proste. Loupian uśpił żonę i służącą, aby móc swobodnie przeprowadzić zabójstwo.
- Skąd wziął środki nasenne?
- Zabrał je własnemu kamerdynerowi, który je zażywa, gdyż kiepsko sypia.
- A co z kamerdynerem?
- Nie było go w nocy w domu. Kucharki zresztą też nie. A poza nimi i pokojówką państwo Loupian nie mają innej służby.
- A co robili kucharka i kamerdyner? - zapytał John Ketchum.
- Kucharka wyjechała do siostry. Już to sprawdziliśmy.
- A kamerdyner?
Jenny parsknęła śmiechem, gdy usłyszała to pytanie.
- Nie uwierzycie... Był z kochanką.
- On ma kochankę? - zdziwiłem się - W jego wieku?
Policjantka zachichotała delikatnie.
- A tak, ma. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale taka jest prawda. Ma ją i to ponoć bardzo atrakcyjną. Ale spokojnie, sprawdzimy to. Tak czy inaczej sprawa jest prosta. Tylko Loupian mógł zabić Solariego, a wcześniej też i Chambarda, bo tylko on miał motyw i tylko w jego przypadku wszystko się zgadza.
Następnie zadowolona spojrzała na mojego ojca chrzestnego i dodała:
- Widzisz? Miałem rację. A ty, biedaku, chciałeś grzebać w przeszłości Loupiana. Też mi pomysł.
- Czyli twoim zdaniem wszystko jest już oczywiste, Jenny? - zapytał detektyw - Loupian miał problemy finansowe, a więc wynajął Chambarda, aby ukraść szmaragd rodu McDelingów, który był wysoko ubezpieczony i zamierzał na tym zarobić, ale Chambard się stawiał i dostał nożem. A potem Solari zaczął go o to podejrzewać i został uduszony poduszką, tak?
- No właśnie. Nie inaczej - Jenny uśmiechnęła się ironicznie - Innego wyjaśnienia tej sprawy nie ma.
- A ten cały Fernand? - spytałem.
- Nic nie znaczące imię. Jakiś gość z ich przeszłości albo co. Zresztą jakie ma to teraz znaczenie? Przecież sprawa jest oczywista. Loupian zabił i moi ludzie właśnie go zabrali. Będzie czekał w celi na proces. To wszystko, jeśli chodzi o zagadkę podwójnego morderstwa.
Po tych słowach Jenny wyszła z pokoju, a my zostaliśmy w pokoju, w którym dokonano zabójstwa, w towarzystwie bardzo uważnie oglądających go policjantów.
- Chciałbym porozmawiać z panią Loupian - powiedział mój ojciec chrzestny.
- Nie obejrzysz pokoju? - zapytałem.
- A po co? Oni już to robią wystarczająco dobrze - odparł detektyw ironicznym tonem.
Widać było, iż jest zdenerwowany i doskonale wiedziałem, co jest tego przyczyną: bezczelna pewność siebie naszej inspektor Jenny. O ile dobrze go znałem, to czułem, iż będzie on miał teraz wielką ochotę pokazać jej, że to jednak on ma rację. I znając go dobrze wiedziałem, iż prędzej czy później tego dokona.
Pani Loupian siedziała załamana w bibliotece i płakała w chusteczkę, a obok niej stał kamerdyner Joseph Lucher w pozie typowej dla sługi tego rodzaju, czyli z rękami za sobą i sztywny, jakby kij połknął.
- Och, mój biedny mąż - rozpaczała zrozpaczona pani Loupian, płacząc z rozpaczy w chustkę - I biedny pan Solari. W co mój mąż go wpakował? Naprawdę nie rozumiem, dlaczego on go zabił? Co on mu takiego zrobił, że Gerard go zabił?
- Życie często nas zaskakuje, proszę pani, a ludzie to już tym bardziej - rzekł ponurym głosem Joseph Lucher - Tak to niestety bywa na tym świecie.
- Och, potworność! To jest po prostu potworne - jęczała zrozpaczona pani Loupian - Żeby mój mąż... Żeby on... To naprawdę straszne. Żeby on zabił Solariego? Ale dlaczego? Po co? Na co? Nic nie rozumiem. Naprawdę nic nie rozumiem!
To mówiąc kobieta ponownie się rozpłakała załamana, a Loucher stał i wpatrywał się w nią przygnębionym wzrokiem.
- Sprawa nie jest taka do końca oczywista, pani Loupian - odezwał się mój ojciec chrzestny - Nie mamy wcale pewności, że to pani mąż zabił pana Solariego.
- Inspektor Jenny jest innego zdania - łkała zrozpaczona kobieta.
- Ona tak, jednak my nie - odpowiedział jej na to mój ojciec chrzestny - Zapewniamy panią, pani Loupian, że my nie wysuwamy tak pochopnych wniosków jak policja.
- Dlatego też nie jesteśmy całkowicie pewni winy pani męża - dodałem - Choć przyznajemy, że sprawa może na pozór nie wyglądać za dobrze, ale spokojnie. Nie należy wszystkiego przekreślać. Być może pani mąż jednak jest niewinny.
- Och, panie Marey - łkała dalej załamanym głosem kobieta - Gdyby tylko to było możliwe... Gdyby było możliwe.
- Co gdyby było możliwe? - zapytałem.
- Gdyby tylko to było możliwe dowieść, że mój biedny mąż nie jest winien - pani Loupian ocierała powoli oczy rogiem chusteczki - Och, gdyby to było możliwe... Ale to jest niemożliwe. Zwłaszcza, że inspektor Jenny prowadzi śledztwo, a ona od początku była uprzedzona do mojego męża. Od samego początku, odkąd zginął Chambard posądzała mojego małżonka o to. A on jest niewinny! Przysięgam wam!
- Przysięgać pani może tylko na to, że pani w to wierzy, choć prawdę mówiąc nieco się pani dziwię, iż pani może mieć taką wiarę, a zwłaszcza po tym, że pani drogi mąż nafaszerował panią środkiem nasennym i tę biedną pokojówkę także.
- Tak, wiem... Wiem, to jest naprawdę straszne i wszystko wskazuje na niego, ale mimo wszystko wierzę, że... Chociaż tak właściwie, to już sama nie wiem, w co mam wierzyć. Chcę wierzyć w niewinność Gerarda i w głębi serca chyba w to wierzę, ale z drugiej strony dowody są tak mocne, że... Ja już sama nie wiem. To wszystko jest takie przerażające.
- Tak, to prawda... To jest wprost przerażające - powiedział mój ojciec chrzestny, chodząc po pokoju - Ale proszę mi powiedzieć... Gdyby jednak założyć, że to nie pani mąż zabił, to kogo by pani podejrzewała o dokonanie tych zbrodni?
- Nie wiem, proszę pana - odparła ponuro i załamanym głosem kobieta - Mój mąż nie miał raczej wrogów.
- Raczej? Czyli pani nie wie tego na pewno?
- Widzi pan... Mój mąż nie mieszał mnie do swoich interesów. Mówił, że to nie jest zajęcie dla kobiet.
- Potwierdzam. Pan Loupian tak właśnie zawsze uważał - wtrącił się do rozmowy Joseph Lucher swoim poważnym tonem.
- Wierzę - uśmiechnął się ponuro John Ketchum - To bardzo do niego pasowało i do tego, co o nim usłyszałem. Ale mimo wszystko, gdyby pani na kogoś stawiała, to kto to mógłby być?
- Nie mam pojęcia - odparła smutno kobieta.
- A mówi pani coś nazwisko Francois Picaud?
Pani Loupian spojrzała na detektywa bardzo zdumiona i zarazem wręcz przerażona. Widać było aż nadto wyraźnie, że to nazwisko nie jest jej obce.
- Być może. A dlaczego pan o to pyta? - spytała.
- Ponieważ dowiedziałem się od pani Chambard, iż ten człowiek był niegdyś pani narzeczonym.
Kobieta pokiwała smutno głową i powiedziała:
- Tak, to prawda. Francois był moim narzeczonym, ale niestety sprawy przybrały niefortunny obrót. Francois został oskarżony o bycie niemieckim szpiegiem, wskutek czego aresztowano go, a potem zesłano do obozu pracy. Do strasznego obozu pracy utworzonego dla szpiegów po to, aby zastraszyć tych, którzy też by chcieli zajmować się szpiegostwem. Ten obóz miał być dowodem, iż Unova nie cacka się z takimi łajdakami. Tam też biedak zmarł. Biedny Francois skonał tam z wycieńczenia.
- Konkretniej rzecz ujmując, to zginął w trakcie próby ucieczki, ale tak czy siak widzę wyraźnie, iż pan Picaud był pani bardzo bliski.
- A tak, był mi bliski... Kochałam go.
- Nie miała pani potem z nim kontaktu?
- Niestety nie. A co? Uważa pan, iż ktoś w jego imieniu...
Nagle coś ją zaszokowało.
- O mój Boże! To Solari był człowiekiem, który aresztował Picauda! A Gerard był rywalem Francois o moją rękę. Boże drogi! I to dlatego teraz oni obaj... Tak! To jest bardzo możliwe, prawda?!
Kobieta podbiegła do detektywa, złapała go za ręce i zawołała:
- Panie Ketchum! To może być prawda! Ktoś się mści! Ktoś uważa, że musi pomścić mojego niedoszłego... Teraz wszystko się zgadza! Tylko kto? Kto mógłby to zrobić?
Detektyw uśmiechnął się do niej przyjaźnie i dodał:
- Spokojnie, proszę pani. To tylko teoria. Sprawdzimy ją z Hubertem i upewnimy się, czy ona jest słuszna. Musimy tylko jeszcze spytać o coś pani służbę. Panie Loucher...
- Słucham? - spytał kamerdyner.
- Proszę powiedzieć, jak się nazywa pana znajoma, z którą spędził pan wieczór?
- To moja dobra przyjaciółka.
- Przyjaciółka? Niech będzie. A jak się ona nazywa?
- Valerie Saintclair.
- A gdzie ona teraz przebywa?
- Prawdopodobnie pod swym aktualnym adresem zamieszkania.
- To w tym mieście?
- Tak.
- Pod jakim adresem?
- Malownicza 4, mieszkanie 7.
- Sprawdzimy - odpowiedział na to detektyw, bardzo uważnie przy tym obserwując kamerdynera - Drogi panie. Proszę mi powiedzieć, czy lubi pan może występy rewiowe?
- Jak czasem. A czemu pan pyta?
- A tak sobie. Po prostu zastanawia mnie, jak pan spędzał czas ze swoją lubą.
Kamerdyner uśmiechnął się lekko, po czym szybko przybrał swą jakże dumną pozę i rzekł:
- Za pozwoleniem, to jest moja prywatna sprawa. Ale jeśli pana to tak bardzo interesuje, to cóż... Czasami chodzimy na występy rewiowe.
- Policja już pytała pana zapewne o panią Valerie? - spytałem.
- Dokładnie tak - odpowiedział kamerdyner - Podałem im zgodnie z prawdą wszystkie informacje. Ale nie wiem, czy zdołają z nią porozmawiać, bo moja... przyjaciółka ma swoje sprawy do załatwienia na mieście, więc nie wiem, czy ją zastaną w chwili, gdy złożą jej wizytę.
- Spokojnie, na pewno ją zastaną, a jak nie, to trudno. W końcu z nią porozmawiają, to więcej niż pewne - wypowiadając te oto słowa mój ojciec chrzestny uśmiechnął się delikatnie, po czym dodał: - Ale to nieważne. Nie będziemy się pani dłużej narzucać, pani Loupian... Ani panu, panie Loucher. I proszę być dobrej myśli... Pani mąż na pewno jest niewinny i udowodnimy to z Hubertem.
Po tych słowach wyszedł z pokoju, a ja za nim.
- Idziemy porozmawiać z kucharką i pokojówką? - spytałem.
- Nie sądzę, żeby to było konieczne - odpowiedział na to mój ojciec chrzestny - Ale cóż... Właściwie to możemy, dlaczego nie?
Zdziwiłem się mocno, gdy usłyszałem, jak obojętnym tonem on o tym wszystkim mówi.
- Nie rozumiem. Mówisz tak, jakby cię to w ogóle nie obeszło.
- Obeszło i to bardzo.
- I jak sądzisz? Loupian naprawdę zabił Solariego?
- Raczej nie. Mam pewne podejrzenia, ale chcę je jeszcze potwierdzić. Muszę uruchomić pewne kontakty i dowiedzieć się kilku spraw. Gdy już się tego dowiem, to wszystko stanie się dla mnie jasne.
- A dla mnie ani trochę. Po co wypytałeś Louchera o rewię?
- Jak się dowiem tych wiadomości, które są mi niezbędne, to będę już wszystko wiedział. Zresztą coś mi mówi, że niedługo nawet nie będą mi one potrzebne.
- Dlaczego?
- Spodziewam się w ciągu kilku dni otrzymać wiadomość o bardzo ciekawych wydarzeniach.
- Jakich wydarzeniach?
- Bardzo ciekawych. Póki co więcej nie musisz wiedzieć, ale spokojnie. Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie. A na razie chodźmy jednak do pokojówki i kucharki. Być może powiedzą nam coś, co nas naprowadzi na trop.
***
Pamiętniki Sereny c.d:
Ubrana w białą sukienkę rewiową, odpowiednią dla występów, który właśnie miałam dać, westchnęłam głęboko i gdy orkiestra zaczęła grać, to ja powoli podeszłam do mikrofonu, uśmiechnęłam się delikatnie i zaczęłam śpiewać:
Lim-pam-pom!
To dźwięczy szkło,
A w szklance Veuve Clicquot.
Tak ślicznie pieni się!
Tak ślicznie mieni się!
Oooł!
Lim-pam-pom!
Wesoło mi,
Bo ogień mam we krwi.
Hej!
Ach, pokochałabym!
Ach, całowałabym!
Hej!
Rozkosznie, daje słowo
Mieć w głowie taki czad.
Szampańsko i tęczowo
Wygląda cały świat, hej!
Lim-pam-pom!
Jak miło żyć!
Jak dobrze młodą być!
Hej!
Ach, pokochałabym!
Ach, całowałabym!
Hej!
W miarę śpiewania tego utworu stawałam się coraz śmielsza i coraz pewniejsza siebie, choć cała sprawa, której się podjęliśmy wyglądała dla nas bardzo, ale to bardzo niepewnie. Nie byłam bowiem pewna, czego możemy się spodziewać po dzisiejszym wieczorze, ale wiedziałam doskonale, że ja i moi przyjaciele musieliśmy doprowadzić całą tę sprawę do końca. Dlatego też odegrałam swoją rolę tak, jak należy, a kiedy już skończyłam śpiewać, to bardzo zadowolona podeszłam do stolika, przy którym siedzieli już Ash, John Ketchum i panna Harriette. Po drodze minął mnie dobrze mi znany kelner, który szepnął do mnie:
- Bądź ostrożna.
- Dzięki - odparłam szeptem.
Podeszłam do stolika, gdzie moi towarzysze zaczęli radośnie klaskać w dłonie.
- Sereno, byłaś po prostu wspaniała! Wręcz cudowna! - powiedział z nieukrywanym zachwytem mój luby, całując mnie w obie dłonie.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał słodko Pikachu.
Zarumieniłam się lekko i odparłam skromnie:
- Dziękuję wam. Robiłam, co mogłam. Mam nadzieję, że publiczność doceniła mój występ.
- Z całą pewnością - odpowiedział mi pan Corlaone, wstając i całując mnie w dłoń - To dla mnie prawdziwy zaszczyt, że zechciała pani zastąpić moją artystkę.
- Och, to dla mnie żaden problem, proszę pana - uśmiechnęłam się do niego - Mam w sercu miłość do sztuki i nie umiałabym nie wziąć udziału w takim występie. To była dla mnie prawdziwa przyjemność.
- I dla nas także - rzekł gangster i pokazał, abym usiadła.
Ash odsunął mi krzesło, więc usiadłam na nim.
- Doskonale. A więc, panie Ketchum - zaczął gangster, patrząc uważnie na pradziadka mojego ukochanego - Mówił pan, że odnalazł pan Królewski Rubin. Gdzie on jest?
- Zaraz przekażę go panu, ale najpierw chcę się upewnić, że ma pan ze sobą Złotego Pidgeota.
- Oczywiście. Pokażcie mu, chłopcy.
Jeden z dwóch jego ochroniarzy, którzy siedzieli po bokach swojego szefa powoli wyjął zza pazuchy figurkę i postawił ją na stoliku.
- Doskonale. A więc wszystko się zgadza. Zatem teraz pora na rubin - rzekł John Ketchum.
- Właśnie. Gdzie on jest? - spytał Corlaone.
- Bliżej niż pan myśli - odparł detektyw - Pozwólcie na chwilę.
To mówiąc sięgnął on ręką po figurkę, ale ledwie jej dotknął, a jeden z ochroniarzy wyjął rewolwer.
- Bez sztuczek, Ketchum! - syknął bandzior.
- Drogi panie, niech pan powie swojemu człowiekowi, aby nie był taki nadgorliwy - uśmiechnął się na to detektyw - Złość piękności szkodzi, choć w sumie jego twarzy już chyba nic nie może zaszkodzić.
- Nie pogrywaj sobie ze mną, Ketchum! Gdzie jest rubin?! - warknął na niego Corlaone.
- Pozwól mi wziąć to do ręki, a dostaniesz go, bo inaczej nici z całej transakcji.
Ja, Ash, Pikachu i Harriette obserwowaliśmy to wszystko z ogromną uwagą i zarazem niepokojem. Już nieraz byliśmy w naprawdę niesamowicie niebezpiecznych sytuacjach, ale za każdym razem baliśmy się jednakowo mocno i tym razem też tak było.
Corlaone pozwolił wziąć detektywowi do ręki figurkę, a ten z wielkim uśmiechem na twarzy pokazał ją Ashowi i zapytał:
- Pamiętasz, co mówiła wskazówka?
- O tak - odpowiedział mu Ash - Że rubin znajduje się w przedmiocie o mniejszej wartości, który możesz mieć w zasięgu ręki.
- Dokładnie tak - skinął lekko głową jego pradziadek - A gdyby tak potraktować tę zagadkę w sposób dosłowny?
- To znaczy? - spytał gangster.
- Zaraz pan zobaczy - rzekła Harriette.
John Ketchum powoli zaczął oglądać cokół, na którym stała figurka, lekko go poluzował, po czym oderwał go od samej figurki i delikatnie nią potrząsnął. Chwilę później z wnętrza figurki wyleciało coś niewielkiego, czerwonego i o barwie krwi. Na widok tego cuda oczy naszego gospodarza zrobiły się wielkie jak spodki.
- Boże... A więc miałem go cały czas w zasięgu ręki - powiedział i wziął go do ręki - Piękny i niesamowity. Klejnot moich przodków. Ostry jak diament, czerwony jak krew, a piękny jak zachód słońca.
- Witaj w domu, chłopie - rzucił dość ironicznie John Ketchum, który właśnie mocował postument figurki ponownie na jego miejsce.
- Oczywiście figurka jest nasza, prawda? - spytała Harriette.
- Naturalnie. Transakcja to transakcja. Ale najpierw napijmy się może czegoś, dobrze?
- Jeśli można, to nam proszę nie nalewać. Będziemy jeszcze dzisiaj jechać autem i wolimy być trzeźwi - powiedział Ash.
- Podzielam to zdanie - dodałam wesoło.
- A ja jestem abstynentką z wychowania - dodała Harriette.
- No, to może pan, panie Ketchum? - spytał gangster, podsuwając mu powoli swój kieliszek szampana.
- W sumie dlaczego nie? - uśmiechnął się detektyw i wzniósł kieliszek do góry - Za udaną transakcję.
Następnie delikatnie dotknął wargami naczynia i przechylił je w stronę swego gardła.
- Hej, patrzcie! - krzyknęłam nagle - To biały Zubat!
- Gdzie?! - cała trójka gangsterska obróciła się za siebie, aby zobaczyć, co właśnie wskazywałam, ale niczego nie zauważyli.
Tymczasem John Ketchum szybko wylał zawartość swego kieliszka na podłogę i kiedy bandyci odwrócili się w naszą stronę, to udawał, że właśnie skończył pić.
- Dziękujemy bardzo za gościnę, ale chyba już pora na nas - powiedział - Powinniśmy już iść. Pewna osoba czeka na tę figurkę i to z utęsknieniem.
Wtem Corlaone zaczął głupio rechotać, jakby coś go bardzo ubawiło. Jego ludzie zaś zrobili dokładnie to samo. Ich śmiech bynajmniej nie wydał mi się przyjemny.
- Lepiej nigdzie stąd nie idź, kolego - rzekł gangster - I lepiej oddaj mi figurkę z łaski swojej.
- Starasz się być dowcipny, czy może ja źle słyszę? - spytał detektyw, poprawiając sobie nerwowo kołnierzyk i pocąc się na twarzy.
Corlaone parsknął śmiechem, po czym wyjął z kieszeni probówkę z jakimś ciemno-niebieskim płynem.
- Co to jest? - spytałam.
- Antidotum - odparł bandzior.
- Na co? - spytał John Ketchum.
- Na truciznę, którą właśnie wypiłeś - zaśmiał się mafioso.
- Jak to, wypił? - zdziwił się Ash widząc, jak jego pradziadek poci się coraz mocniej - Przecież on nie...
- Nie wypił jej? - zachichotał łajdak - Och, to nic nie szkodzi. Trucizna nie była w napoju, ale kieliszek był nią wysmarowany. Trucizna weszła w reakcję z twoim ciałem, gdy dotknąłeś kieliszka wargami.
Następnie bandzior i jego ludzie parsknęli śmiechem.
- Lepiej się szybko decyduj.
Cała trójka rechotała z zadowolenia, ale wtem do akcji wkroczył nasz plan be, a był nim tajemniczy kelner z bokobrodami i rudą peruką, który kazał mi być ostrożną. Podszedł on od tyłu do Corlaone, udając, iż tylko przechodzi obok i przyłożył mu lufę niewielkiego pistoletu do tylnej części głowy. Śmiech zamarł wówczas na ustach bandyty. Jego ludzie również natychmiast spoważnieli.
- Lepiej niech pan da mu to antidotum - powiedział kelner.
Oczywiście, jak się pewnie już dawno tego domyśliliście, nie był to żaden kelner, a Kronikarz w przebraniu. Czuwał, aby wkroczyć do akcji, na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. John początkowo nie chciał mieszać go do tej sprawy, ale ostatecznie zmienił zdanie, gdyż uznał, że przyda się nam ktoś, kogo Corlaone osobiście nie widział i kogo w razie czego nie zdoła zdemaskować w przebraniu kelnera i kto w razie czego wkroczy do akcji, aby nas wesprzeć. Jak widać warto, to był właściwy ruch.
Corlaone wyraźnie przestraszył się, kiedy do jego potylicy przyłożono nagle lufę od pistoletu, ale nie na tyle mocno, aby oddać nam od razu fiolkę.
- Pożałujecie tego - syknął.
- Być może - odparł na to Ash - No, ale póki co lepiej oddajcie nam antidotum, bo za chwilę zrobi się nieciekawie.
Bandyta widząc, iż nie ma z nami szans bardzo powoli wyciągnął rękę w kierunku detektywa, jednak potem zamachnął się tak, jakby chciał rzucić probówkę za siebie, lecz nie zdołał tego zrobić, ponieważ nagle na stolik wskoczył jakiś Aipom i porwał probówkę, po czym podał ją detektywowi. Ten szybko odkorkował naczynie i wlał sobie do ust całą jego zawartość.
- Uważaj. Jeśli to nie zadziała, zginiesz pierwszy - syknął do bandziora Kronikarz.
- Spokojnie... Zaczynam się już czuć lepiej - odparł na to jego ojciec chrzestny, ku naszej wielkiej uldze.
- To bardzo dobrze - powiedział Ash i wstał od stolika - Bo właśnie wychodzimy i radzę wam nas wypuścić.
- I zająć się swoim rubinem, na którym tak panu zależało - dodałam złośliwie, też wstając od stolika.
- Na wszelki wypadek pojedziesz z nami - rzekł John Ketchum.
- Słucham?! - zdziwiła się Harriette.
- Co pan robi? - dodał zdumiony Ash.
- Spokojnie. Ja dobrze wiem, co robię - odparł detektyw - Pojedziesz z nami i zagwarantujesz nam bezpieczeństwo. A jeżeli ktoś będzie nas ścigał, to zadbasz o to, aby przestał to robić.
Corlaone nie wyglądał na specjalnie zachwyconego tym wszystkim, ale musiał ustąpić pod naporem naszych argumentów. Powoli więc wstaliśmy od stolika, po czym nasza dość zwariowana kompania ruszyła ku wyjściu w towarzystwie największego mafiosa tych okolic. Kronikarz miał wciąż swój pistolet wymierzony w kierunku bandziora, ale tak, że broni nie było widać. Wyglądało to tak, jakby Corlaone poszedł nas odprowadzić. Jego ludzie bali się za nami pójść wiedząc, że jeśli tylko zrobią krok w naszą stronę, to strzelimy i ich szef będzie albo trupem, albo kaleką do końca życia.
- Dokąd mnie zabieracie? - zapytał Corlaone, gdy już wyszliśmy z jego klubu.
- Na małą przejażdżkę - odpowiedział mu Kronikarz.
- Spokojnie, nie zabijemy cię, chociaż sam się o to prosisz - dodał John Ketchum - Chcemy tylko mieć pewność, że do końca naszej podróży żaden z twoich ludzi nie zrobi nam krzywdy.
Chwilę później podjechał do nas piękny samochód bez dachu. Miejsca w nim było dość, abyśmy się mieli wszyscy pomieścić.
- Pamiętaj... Żadnych numerów, bo strzelę - syknął cicho Kronikarz do bandyty.
- Panie kierowco, na przystań! - polecił Ash.
Kierowca, będący bardzo młodym mężczyzną o brązowych włosach i zielonych oczach, wesołych rysach twarzy i lekko przekrzywionym w prawo nosie, kiwnął tylko głową i pojechaliśmy w kierunku przystani. Jechaliśmy w miarę możliwości szybko obawiając się, że przedłużanie wyprawy może się dla nas tragicznie skończyć.
- Twardziele z was - rzucił po chwili jazdy Corlaone - Naprawdę jestem pod wrażeniem.
- My również jesteśmy pod wrażeniem, że nie dotrzymuje pan umowy - powiedziałam złośliwie.
- No cóż, panienko... W interesach nie zawsze grywam fair, bo dzięki temu zarabiam więcej niż gdybym grał fair.
- Mówiłam. Takie czasy nastały - powiedziała panna Harriette bardzo ponurym tonem.
- Nie szkodzi. To się kiedyś zmieni - stwierdził Kronikarz.
Harriette prychnęła z lekką kpiną.
- Obawiam się, że trochę zbyt idyllicznie to pan sobie wyobraża. Teraz świat zmierza ku gorszemu, a nie ku lepszemu.
- To się okaże. Daleko jeszcze?
- Spokojnie, już niedaleko - odpowiedział mu kierowca.
Jechaliśmy dalej, a ja bardzo uważnie się rozglądałam i wtedy właśnie zauważyłam, iż jakiś samochód wyraźnie jedzie w tym samym kierunku, co my. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, iż jechał tak już od dobrych kilku minut i to zawsze w dość bezpiecznej odległości od nas. Od razu po odkryciu tego faktu powiadomiłam o nim moich towarzyszy, ale ci nie byli wcale zdumieni moimi rewelacjami.
- To przecież oczywiste. Ludzie naszego przyjaciela jadą za nami, aby się upewnić, że ich szef jest żywy - stwierdził John Ketchum - Ale raczej nie ma powodu do obaw. Póki on jest z nami, nic nam nie grozi.
- Tak... Ale przecież nie możemy go wlec ze sobą przez całą wieczność - zauważył Ash.
- Pika-pika. Pika-chu! - poparł go Pikachu.
- Spokojnie. Zostawimy go zaraz na przystani - powiedział detektyw i spojrzał na gangstera - A on obieca nam, iż nie będziemy przez nikogo ani śledzeni, ani ścigani, ani też w żaden sposób nękani.
- Obiecuję wam to - odparł gangster, ale z uśmiechem na twarzy - Z tym większą chęcią to robię, gdyż podobacie mi się. Jeszcze nikt mnie nie oszukał i to w takim stylu. A wy tak. Głupio mi teraz, że was nie doceniłem. Może byśmy odtąd grali w jednej drużynie?
- Raczej nie. Każdy z nas ma już swoje drużyny, dla których pracuje - odpowiedział Kronikarz, a wierna Aipom, wciąż siedząca na jego ramieniu, lekko zapiszczała.
- Mój przyjaciel ma rację - dodał ojciec chrzestny Huberta - Bardzo to miła propozycja, ale musimy odmówić.
Chwilę później byliśmy na miejscu. Zatrzymaliśmy auto i wysiedliśmy z niego, a nasz kierowca zabrał nas na przystań, gdzie czekała motorówka. Wsiedliśmy do niej po kolei, a ostatni wszedł Kronikarz, patrząc uważnie na mafiosa i mówiąc:
- Mam nadzieję, że dotrzyma pan słowa, bo nie chciałbym być na pana miejscu, jeśli tak się nie stanie.
- Spokojnie, ja zawsze dotrzymuję prywatnych obietnic - rzekł na to Corlaone z uśmiechem na twarzy - Co innego w interesach. Wtedy zwykle kantuję.
Kronikarz pogroził mu lekko bronią i zszedł do motorówki, zaś nasz kierowca odpalił silnik i chwilę później ruszyliśmy w kierunku Melemele w komplecie i ze Złotym Pidgeotem. Na przystani został tylko pan Corlaone wyraźnie uśmiechnięty, a kiedy przybiegli jego ludzie i wymierzyli w nas broń maszynową, ten zaczął ich wyzywać i oni natychmiast ją opuścili.
- Widzę, że naprawdę dotrzymuje prywatnych obietnic - powiedziała Harriette.
- I dobrze, bo inaczej byłoby po nas - dodałam i uśmiechnęłam się - Ale akcja, co nie?
- E tam... - mruknął kierowca wesołym tonem - Miałem nadzieję na niezłą rozróbę i strzelaninę, a tu wszystko zostało kulturalnie rozstrzygnięte.
- Przyjacielu, życie nie zawsze przypomina kino albo też moje sztuki - zaśmiał się Kronikarz - A tak przy okazji, to zapomniałem wam przedstawić. Marius Flowers, mój najlepszy przyjaciel i przyszły mąż mojej siostry.
Marius ukłonił się nam delikatnie, ale też nieco skrzywił na wzmiankę o ślubie z Angeliką.
- Daj już spokój, Hubert. Nie opowiadaj bzdur. Mała, jak podrośnie, to łatwo wyrośnie z tego uczucia.
- Nie sądzę, aby z niego wyrosła - zaśmiałam się wesoło - Wiem po sobie, że dziewczynki z takich uczuć rzadko wyrastają, zwłaszcza, jeśli jest ono prawdziwe.
Wiedziałam doskonale, co mówię i nie tylko przez wzgląd na uczucie, jakie żywiłam do Asha, ale też dlatego, iż doskonale pamiętałam o tym, że Marius Flowers rzeczywiście poślubił Angelikę Marey i miał z nią aż dwie córki, z których jedną była Arabella Krupsh, matka Delii oraz babcia Asha, a drugą Anne Krupsh, babcia Arlekina. Mężczyzna ten więc był, jakby na to nie patrzeć, pradziadkiem Asha ze strony matki.
- Pradziadek ze strony ojca, pradziadek ze strony matki oraz cioteczny pradziadek. Niezły zjazd rodzinny - zaśmiałam się w duchu.
Płynęliśmy tak około dwie godziny, prowadząc wesołe rozmowy, aż dobiliśmy do przystani. Tam zaś zostawiliśmy motorówkę i udaliśmy się do restauracji, w której występował zwykle Kronikarz. Ponieważ jednak artysta tym razem nam towarzyszył, to zamiast niego występowały na scenie tylko jego orkiestra (bez Chiquity), a także Angelika, Candela i Dawn. Śpiewały one właśnie wesołą piosenkę, kiedy właśnie usiedliśmy przy naszym stałym stoliku. Urocze, damskie trio bardzo szybko nas dostrzegło, a potem zaczęło jeszcze weselej śpiewać swoją piosenkę, zwłaszcza, kiedy tylko zobaczyło Złotego Pidgeota postawionego przez nas na stoliku.
- No cóż, Marius - powiedział Kronikarz po chwili - Może nie było strzelaniny, ale za to wieczór był pełen wrażeń.
- A jeszcze się nie skończył, panie artysto - zaśmiał się jego przyjaciel - Dlatego pędź zaraz na scenę. Niech publiczność wie, na co kupiła bilety.
Kronikarzowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i już po chwili był on na scenie, śpiewając kolejny wesoły utwór.
Opowiadanie Kronikarza c.d:
John Ketchum spodziewał się już wkrótce otrzymać bardzo ciekawe informacje na temat prowadzonego przez siebie śledztwa, ale niestety, przez kilka najbliższych dni żadnej nie otrzymał. Pomimo tego nie poddawał się, tylko szukać dalej informacji na temat Francoisa Picauda. Z pomocą swoich (jak to ich nazywał) dobrych znajomych skontaktował się z ludźmi, którzy znali tego człowieka i którzy wiedzieli o jego pobycie w obozie pracy dla szpiegów w regionie Unova. Od nich to w ciągu kilku dni zdobyliśmy parę ciekawych informacji na temat Picauda. Wynikało z nich, że oskarżony był często widywany w towarzystwie innego skazańca, starszego mężczyzny o nazwisku Allut, którego boku nie opuszczał wierny Mankay. Pokemony co prawda zwykle nie towarzyszyły więźniom podczas odbywania ich wyroku, ale w tym wypadku nie dało się w żadnym razie stworka oderwać od jego pana, dlatego też pozwolono mu zostać, zwłaszcza, że mężczyzna wcale nie planował ucieczki, więc niebezpieczeństwo użycia tego Pokemona do ataku na strażników i pomocy w pryśnięciu z obozu w ogóle nie istniało. Zresztą obóz znajdował się na wyspie, a ta na środku morza, więc ucieczka tak czy siak była niemożliwa i dlatego strażnicy pozwoli sobie na tę drobną z ich strony pobłażliwość wobec Alluta, który był dość często widywany wraz z Francoisa Picaudem. Później, gdy stary zachorował, to właśnie Picaud go pielęgnował, a kiedy tylko starzec umarł, to Picaud zaopiekował się jego Pokemonem. Wkrótce potem obaj utonęli w morzu podczas próby ucieczki.
- A więc sprawa wydaje się nad wyraz prosta - powiedziałem, kiedy już otrzymaliśmy te informacje - Picaud on nie żyje, a więc nie może się teraz mścić.
- Po pierwsze nie wiemy, czy naprawdę on zginął. Przecież ciała nie odnaleziono - stwierdził na to mój ojciec chrzestny - A poza tym to wcale nie musi być Picaud. Równie dobrze ktoś inny może się mścić za krzywdy Picauda.
- Dobrze, ale kto? Kto to mógłby być? Pani Loupian?
- A chociażby. Przecież kochała Picauda, może dalej go kocha, a jeśli tak, to mogła chcieć pomścić jego śmierć.
- Dlaczego dopiero teraz? Czemu nie wcześniej?
- Nie mam pojęcia. To wszystko brzmi co najmniej bardzo dziwnie. Mam co prawda pewną teorię, ale nie jestem pewien, co do jej znaczenia. Właściwie ta teoria wydaje mi się tu najbardziej sensowna. Ale nie mam całkowitej pewności, czy jest ona prawdziwa. Zadzwoniłem jednak do pani Loupian wczoraj wieczorem i powiedziałem jej, iż posiadam już dowody niewinności jej męża i być może niedługo będzie on mógł wyjść.
- Ale przecież nie posiadasz tych dowodów.
- Ty to wiesz i ja to wiem, ale ona nie.
- No i co w związku z tym?
- W związku z tym spodziewam się, że już dzisiaj lub jutro dostaniemy pewną bardzo ciekawą wiadomość na temat pana Loupiana.
Detektyw uśmiechał się delikatnie, kiedy to mówił, a ja patrzyłem na niego bardzo zdumiony, nie do końca rozumiejąc, o co mu chodzi i dlaczego tak się zachowuje.
Kilka minut później zadzwonił telefon.
- Aha! Proszę - uśmiechnął się zadowolony John Ketchum - Coś tak czułem, że właśnie dzisiaj dostaniemy telefon.
Następnie odebrał go zadowolony i porozmawiał przez chwilę z kimś, słuchał uważnie, po czym pokiwał on lekko głową i odłożył słuchawkę na widełki aparatu.
- No proszę... Jest jeszcze lepiej niż myślałem - rzekł z ironią w głosie.
- A co się stało? - spytałem.
- Dostałem wiadomość od inspektor Jenny. Loupian nie żyje.
- Nie żyje?!
- Ano nie żyje.
- Spodziewałeś się tego?
- Podejrzewałem, że ten morderca zechce coś zrobić, ale sądziłem, iż policja przedsięweźmie lepsze środki ostrożności.
- Ostrzegłeś Jenny?
- Ostrzegłem, ale co z tego? Miała w nosie moje gadanie. Uważała, że nie ma szans, aby ktoś zabił jej więźnia, a poza tym nawet nie wierzyła w to, żeby coś takiego mogło mieć miejsce.
To mówiąc ojciec chrzestny popatrzył powoli na podłogę i rzekł:
- Prawdę mówiąc sam nie wiem, co mam czuć. Z jednej strony mam wielką satysfakcję, bo w końcu spodziewałem się tego, jednak z drugiej nie liczyłem na to, że on zginie. Ale z trzeciej strony Loupian to była gnida i jakoś mi go nie żal.
- A więc Loupian też został zabity. W jaki sposób?
- Jenny powiedziała, że odwiedził go wczoraj wieczorem ksiądz, aby go wyspowiadać. Porozmawiali sobie, dostał komunię świętą, a potem co? Potem Loupian gorzej się poczuł, zaczął krzyczeć i walić do drzwi swojej celi i bach... Padł na podłogę, wijąc się z bólu. Wezwano pomoc, ale nic mu to nie pomogło. Zmarł w nocy.
- No proszę... - pokiwałem ponuro głową - Ale ja go otruto?
- Podejrzewają, że ksiądz mu coś podał, o ile oczywiście to był ksiądz, bo tak prawdę mówiąc, to jeśli on był prawdziwym duchownym, to ja jestem cesarzem chińskim.
- Więc co robimy? Jedziemy na policję?
- A po co? Wszystko, co powinniśmy wiedzieć, już wiemy.
- My? Wiemy? Chyba ty wiesz, bo ja nie do końca. Nic mi nie raczyłeś powiedzieć na temat tej swojej rewelacyjnej teorii. Ale jedno jest pewne, Loupian nie zabił tamtych dwóch, prawda?
- Nie, nie zabił. Loupiana, a wcześniej Chambarda i Solariego zabiła jedna i ta sama osoba i ja już mam pewność, kto to jest. Choć coś mi mówi, że ta osoba nie działała sama, tylko miała wspólnika, a raczej wspólniczkę.
- Wspólniczkę? - powiedziałem zdumiony i nagle coś mnie tknęło - Ja chyba wiem, do czego zmierzasz. A co, jeśli oni już uciekli?
- Wątpię. Swoją ucieczką przyznają się do winy, a tego przecież chcą uniknąć. Dlatego też będą w miarę w swoich możliwości siedzieć cicho i wyjadą dopiero wtedy, gdy cała sprawa ucichnie.
- Ale my im chyba na to nie pozwolimy?
- W każdym razie spróbujemy im nie pozwolić - uśmiechnął się do mnie mój ojciec chrzestny.
- No, a jak doszedłeś do tych wszystkich wniosków?
- Później ci powiem. Na razie łapmy szybko dorożkę i jedźmy! Czas nas nagli!
Jak powiedział, tak zrobiliśmy. Wskoczyliśmy obaj w dorożkę i zaraz pojechaliśmy nią w kierunku domu państwa Loupian. Gdy już byliśmy na miejscu, to zapłaciliśmy dorożkarzowi za kurs, a potem, starając się przy tym zachować jak największy spokój podeszliśmy do drzwi i zapukaliśmy do nich. Otworzył nam Mister Mime, pełniący w tym domu (jak wcześniej odkryliśmy) funkcję lokaja.
- Pani w domu? - spytał John Ketchum.
Pokemon pokręcił przecząco głową.
- A pan Lucher? Wasz kamerdyner? Jest w domu?
Tym razem nastąpiło potwierdzenie.
- Doskonale. Proszę nas do niego zaprowadzić. Bardzo chcemy z nim porozmawiać.
Mister Mime bardzo się zdziwił naszym życzeniem, ale spełnił je i zaprowadził nas do pokoju pana Luchera, w którym chwilę później zjawił się jego właściciel.
- Panowie życzyli sobie widzieć się ze mną?
- Zgadza się - powiedział John Ketchum - Ale po co rozmawiać na stojąco? Niech pan usiądzie.
- Nie śmiałbym przy panach.
- Proszę się tym nie krępować. Bardzo nam pan to wszystko ułatwi.
Kamerdyner dłużej się nie opierał, tylko powoli usiadł na krześle, a my na krzesłach, które ustawiliśmy naprzeciwko niego.
- Gdzie jest pani Loupian? - spytał detektyw.
- Pojechała na policję zidentyfikować zwłoki męża.
- I jeszcze nie wróciła?
- Jak widać. Widocznie widok martwego ciała jej męża musiał mocno ją zaniepokoić. Pani Loupian jest kobietą naprawdę silną psychicznie, ale nawet silna psychicznie osoba ma swoje ograniczenia.
- Rozumiem. Wie pan... Znaleziono tę pana przyjaciółkę.
- Nie dziwi mnie to. Nie jest wcale tak trudno ją znaleźć.
- To prawda. To dość znana artystka rewiowa. Dziwi mnie jednak, że stać pana na utrzymanie takiej kochanki.
- Nie jest ona zbyt wymagająca - uśmiechnął się do nas dość ironicznie kamerdyner.
- Tym lepiej. Oczywiście potwierdziła pana alibi.
- I nic w tym dziwnego. W końcu w dniu zabójstwa pana Solariego byłem wraz z nią.
- To prawda, był pan z nią - John Ketchum wstał z krzesła i zaczął powoli po nim chodzić - Choć osobiście dziwi mnie to, iż właśnie w dniu zabójstwa pana w domu nie było i do tego ma pan wręcz doskonałe alibi.
- A niby co w tym dziwnego, proszę pana? - spytał Lucher.
- Właściwie nic... Poza tym, że jak zeznała pana rzekoma kochanka, pan z nią nigdy nie sypiał, co ją trochę dziwiło. Po prostu lubił pan z nią przebywać i nic więcej. Swoją drogą to dość dziwne, bo to bardzo piękna kobieta. Potrafi budzić pożądanie. Dziwi mnie więc, że mógł pan z nią tylko przebywać, ale sypiać to już nie.
- Proszę pana! - zawołał Lucher, zrywając się ze swojego miejsca - Z całym szacunkiem do pana, to przecież moja prywatna sprawa, co ja robię z tą panią i po co, prawda?
- Ależ naturalnie. Ma pan rację. To pana prywatna sprawa i nic nam do tego. Ale mimo wszystko to naprawdę nieco dziwne, że nie skorzystał pan z możliwości, zwłaszcza, iż ta dama... Jeśli oczywiście można ją tak nazywać, w co wątpię... Nie bardzo się sprzeciwiała.
- Mam swoje powody, dla których tak postępuję.
- Och, naprawdę? Być może... Ale jakie to mogą być powody? Chyba tylko dwa. Pierwsza... Nie może pan z powodów... że tak powiem, natury fizycznej. Ale jakoś nie bardzo chce mi się w to wierzyć. Ale jest też druga opcja. Mówi ona, że nie może pan tego zrobić, ponieważ kocha pan inną kobietę. I tę oto opcję bym obstawiał. Ale skoro kocha pan inną, to proszę powiedzieć, dlaczego pan z nią nie żyje? Nie, niech pan nie odpowiada, ja znam na to pytanie odpowiedź. Nie mógł pan tego zrobić, bo ona ma męża, a przynajmniej miała do niedawna. Obecnie możecie państwo być ze sobą.
Kamerdyner patrzył zdumiony na detektywa, który poklepał go lekko po ramieniu i poprosił, aby usiadł na krześle.
- Podsumowując to wszystko, co powiedziałem, pojawia się pytanie, po co panu kochanka, skoro pan z nią nie sypia? Odpowiedź jest prosta. Miała panu dawać alibi. Przewidział pan, iż będzie ono panu potrzebne i dlatego postarał się pan o taką kochankę zawczasu. I proszę, teraz się panu przydała. Naprawdę pomysłowość godna pochwały.
- Nie rozumiem, o co panu...
- Ale to nie jest koniec pana pomysłowości... O nie! Pana pomysłowość poszła o wiele dalej niż można było to przypuszczać. Przyznam się, że nie podejrzewałem pana od początku, choć od początku dostrzegłem w panu coś, co mnie zaniepokoiło.
- Co takiego? - spytałem.
- Gdy pierwszy raz rozmawialiśmy ze sobą, miał pan na twarzy resztki gumy arabskiej. Niewiele, ale moje oko bez trudu to zauważyło. Po śmierci Solariego, gdy z panem rozmawiałem już pan tego nie miał. Więcej powiem, miał pan wręcz dokładnie umytą twarz, co oznaczało, iż musiał pan to dostrzec i odtąd o wiele dokładniej pan mył swoją twarz. Ale niestety, tym razem pana twarz była tak dokładnie umyta, że aż rzucało się to w oczy. Musiał pan się bać i proszę... Niechcący przez swoją wielką ostrożność się pan mi wystawił na tacy. No cóż... Czasami zbytnia ostrożność prowadzi do zguby.
Lucher popatrzył uważnie na Johna Ketchuma i nic nie mówił, tylko siedział na krześle i słuchał tego, co on do niego mówi.
Wtem do pokoju weszła pani Loupian. Na nasz widok wyraźnie się przestraszyła i już chciała się wycofać, kiedy nagle detektyw, który łatwo ją zauważył, powiedział:
- Nie, nie! Proszę, niech pani z nami zostanie, pani Loupian. Właśnie dochodzimy do bardzo ciekawych wniosków na temat śmierci pani męża.
Kobieta powoli weszła do środka i powiedziała:
- Cokolwiek pan nie powie, nic to nie zmieni. Mojemu mężowi życia pan nie już wróci.
To mówiąc usiadła na krześle, a detektyw uśmiechnął się do niej dość ironicznie i rzekł:
- Proszę pani... Nie chcę być podły, ale naprawdę ta cała komedia już nie jest potrzebna. My z Hubertem o wszystkim wiemy.
- Nie rozumiem. O czym pan mówi? - spytała zdumiona kobieta.
- Doskonała z pani aktorka, ale cóż... O wiele gorsza niż pani wspólnik i cyngiel w jednej osobie.
- Cyngiel? O co panu chodzi?! O kim pan mówi? - zdziwiła się kobieta - O panu Lucher? On nie zabił Solariego ani nikogo!
- I tak i nie - uśmiechnął się do niej John Ketchum - Z tym, że pan Lucher nie zabił pana Solariego zgodzę się. Ale z tym, iż nie zabił nikogo zgodzić się nie mogę. Bo zabił aż dwie osoby, a z pani pomocą zabił trzecią.
- Mój panie! - zawołała kobieta, zrywając się z miejsca.
- Proszę się tak nie unosić. Przecież i tak już wszystko wiemy - odparł z uśmiechem detektyw.
- Ale my nic nie wiemy - odparła pani Loupian.
- Doprawdy? - John Ketchum pokazał kobiece, aby usiadła, a gdy to zrobiła, dodał: - Wobec tego pozwolę sobie państwu wszystko wyjaśnić. Opowiem państwu pewną historyjkę.
- Nie lubię bajek - mruknęła z godnością pani Loupian.
- Ta być może przypadnie pani do gustu, bo jest prawdziwa - stwierdził detektyw i zaczął chodzić po pokoju - Zaczęło się to wszystko w roku 1919 w regionie Unova, w małym, górskim miasteczku Ledantes. Francois Picaud i Gerard Loupian byli pracownikami pana Vigoroux. To był bardzo zamożny człowiek, dawny kupiec, a potem poszukiwacz złota, który odnalazł wielką żyłę złota i za odniesione zyski zakupywał dzień po dniu wszystkie tereny złotonośne. Ale wydobywać z nich złoto, to nie taka łatwa sprawa, dlatego zatrudnił pracowników. Był bardzo dobrym pracodawcą, więc wszyscy byli mu oddani. Należy przy tym dodać, że pan Vigoroux miał cudowną córkę o imieniu Marguerite. Piękną i wręcz wspaniałą dziewczynę. Ojciec, pomimo tego, iż zaczynał jako biedak i był prostym człowiekiem, to wychował ją na mądrą i szlachetną młodą kobietę, prawdziwą damę. Dzięki temu porywała ona wszystkich swoją urodą i swoim wychowaniem, ale ona sama kochała tylko jednego. Nazywał się on Francois Picaud. I tutaj właśnie dochodzimy do bardzo ważnego momentu naszej historii. Mianowicie Francois Picaud miał rywala do ręki panny Vigoroux. Był to Gerard Loupian, człowiek łasy na bogactwo, choć być może też kochał on swoją żonę, ale za to ręczyć nie mogę.
- Ten człowiek kochał tylko pieniądze - rzuciła pani Loupian.
- Wierzę pani na słowo - odparł detektyw - Tak czy inaczej sprawa wyglądała tak: Loupian był człowiekiem mściwym i nieuczciwym. Wiedział doskonale, że uczciwą drogą do niczego nie dojdzie, dlatego też postanowił zadziałać w sposób podstępny. Zakładam jednak, iż sam tego nie wymyślił, tylko ktoś mu podsunął taki pomysł. Pasuje mi to do Gasparda Chambarda, właściciela pobliskiej gospody, który swego czasu także pracował dla pana Vigoroux, a za swoją działkę zakupił karczmę. Podejrzewam też, że to on właśnie podsunął Loupianowi ten koncept. Mam rację?
- Tak, to był jego pomysł - potwierdził Lucher - Zanim zginął, bydlak do wszystkiego się przyznał. Liczył, iż dzięki temu ocali swoje życie, ale się przeliczył.
- Jestem w stanie w to uwierzyć - uśmiechnął się John Ketchum - To było mi bardzo potrzebne do zrozumienia w pełni całej tej historii. A więc Chambard podsunął Loupianowi ten pomysł. Loupian z niego skorzystał i doniósł na Picauda, iż jest on niemieckim szpiegiem, co jak podejrzewam, było nieprawdą. Nie doniósł o tym byle komu, bo Jacquesowi Solariemu, wówczas jeszcze skromnemu policjantowi, który mógłby awansować, gdyby tylko złapał szpiega, który ponoć grasował w tych okolicach. To był bardzo ambitny człowiek, więc łatwo się dogadał z Loupianem. Odkrył, że to on jest autorem donosu, a także bez trudu odgadł, jakie są motywy donosiciela, ale postanowił pójść mu na rękę wiedząc, iż może wyciągnąć z tego własne korzyści. Obaj sfabrykowali wszelkie dowody, a potem to już wystarczyło tylko aresztować Picauda, co oczywiście nastąpiło. Jednak sfabrykowane dowody to za mało, aby móc kogoś wsadzić za kratki. Więc cóż... Wuj pana Solariego, który bardzo chciał umożliwić karierę siostrzeńcowi, załatwił to szybko. Poza tym policja i urzędnicy z Unovy bardzo pragnęli pokazać, iż coś robią, dlatego sprawa Picauda spadła im jak z nieba. Odbył się bardzo szybki proces bez żadnych świadków i adwokata, będący właściwie parodią sądu i Picaud idzie do więzienia, a właściwie nie tyle do więzienia, co do obozu pracy dla szpiegów w Unovie. Picaud w ciężkich warunkach spędził tam dziewięć lat, w międzyczasie poznając Alluta, starego więźnia z wiernie mu towarzyszącym Mankayem. Zaprzyjaźnił się z nim, a potem prócz tego opiekował się nim, gdy ten umierał. I Allut umierając mógł mu powiedzieć coś o skarbie, który podobno odnalazł. Skarbie, który już dawno obiecywał swoimi strażnikom za uwolnienie, co oczywiście strażnicy zlekceważyli, uznając to tylko za bredzenie szalonego starca. Picaud zaś razem z wiernym Mankayem, który to teraz przeszedł na niego, uciekł z więzienia pozorując swoje utopienie podczas próby ucieczki. Odnalazł skarb ukryty w ruinach starego zamku na terenie Hoenn. Z jego to pomocą postanowił się zemścić. Udało mu się bywać w świecie, szukać informacji o swoich wrogach i ich udziale w zniszczeniu jego osoby, a także nająć kilku zbirów do zabójstwa strażnika, który to szczególnie się nad nim znęcał podczas jego pobytu w obozie. Próbował też zabić Loupiana, ale ten trzykrotnie mu się wymknął, więc Picaud zrozumiał, iż musi przeprowadzić sprawę inaczej. Wycofał się na jakiś czas, a potem szukał wszystkich strażników, którzy pracowali w tym obozie pracy. Obóz zlikwidowano rok po ucieczce Picauda, wszystkich więźniów objęła amnestia, natomiast strażnicy z obozu szukali innej pracy. Odnalezienie i zabicie ich wszystkich nie było pewnie łatwe, ale udało się. Picaudowi zajęło to około siedem lub osiem lat. Zabił także sędziego, który go bezprawnie skazał, więc teraz, po likwidacji tych, co najmniej zawinili, mógł przejść do zabicia swoich największych wrogów. Jako bardzo bogaty człowiek zapoznał się ze światem giełdy i udając maklera nakłonił Solariego do kilku bardzo udanych przedsięwzięć. Gdy te się udały, Solari namówił do współpracy Loupiana i ten również zaczął inwestować w to, co radził mu jego wielki pan makler. A potem było jeszcze lepiej. Picaud zatrudnia się jako kamerdyner Loupiana. Ma siwą perukę, okulary i udaje pana Josepha Luchera. Oczywiście ktoś taki nie istnieje, ale pan Loupian tego nie wie, ani też nie rozpoznaje wcale w swoim kamerdynerze swego maklera, który to jednak od tego czasu nie spotyka się z nim osobiście, a jedynie doradza mu telefonicznie, w co ma zainwestować. Początkowo wszystko idzie dobrze, a Loupian się w niczym nie orientuje. No, ale do czasu. Potem on i Solari zaczynają ponosić stratę za stratą, a kontakt z ich maklerem w końcu się urywa. Tracą miliony i bardzo im się to nie podoba.
John Ketchum popatrzył uważnie na panią Loupian i rzekł:
- Mimo tego, iż upłynęło prawie osiemnaście lat od waszego ostatniego spotkania, rozpoznaje pani w Lucherze swojego niedoszłego męża i żąda pani od niego wyjaśnień. On opowiada więc pani wszystko. Pani natomiast początkowo mu nie wierzy, ale potem daje się przekonać i wręcz zaczyna pomagać. Stajecie się państwo wspólnikami w zbrodni.
Detektyw patrzył uważnie na kochanków i powiedział:
- Lucher, czy jak kto woli Picaud, doskonale wie, iż Chambard jest w okolicy. Przybył on tutaj, gdy jego oberża w Unovie upadła. Teraz domaga się pieniędzy od Loupiana, zapewne grożąc mu, iż w przypadku ich nie otrzymania opowie jego żonie prawdę o zniknięcie Picauda. Więc Loupian daje mu, ile tylko chce i ten zakłada oberżę wraz ze swą małżonką. Ale jest zachłanny na zyski, a Lucher wie, że może to wykorzystać. Z rudą peruką i rudymi bokobrodami idzie do Chambarda i wmawia mu, iż jest zaufanym człowiekiem Loupiana, który ma obecnie problemy finansowe i znając jego kryminalną przeszłość proponuje mu, aby okraść Loupiana, zwłaszcza ze szmaragdu rodu McDelingów. Lucher wmawia Chambardowi, że Loupian sam mu to przez jego osobę proponuje i w ten oto sposób chce wyłudzić odszkodowanie za szmaragd i dzięki temu wyjść z problemów finansowych, a oczywiście Chambard też na tym zarobi. Chambard wiedząc, iż Loupian naprawdę ma problemy finansowe zgadza się bez wahania na propozycję i obaj panowie w nocy włamują się do domu Loupiana. Sejf co prawda jest jednym z najlepszych i byle kasiarz go nie otworzy, ale to żaden problem, bo Lucher ma klucze od kasy, więc bez trudu ją otwiera, a potem delikatnie uszkadza, aby upozorować włamanie. Szmaragd rodu McDelingów jest ich, podobnie jak wszystko inne w sejfie. Ale wtedy Lucher zdejmuje ze ściany kindżał, przykłada go mocno do piersi Chambarda i zmusza go powiedzenia wszystkiego o jego udziale w intrydze przeciwko Picaudowi, a następnie przebija mu serce owym kindżałem i pozostawia na podłodze w gabinecie ze szmaragdem w jednej dłoni, a pistoletem w drugiej. Wychodzi następnie przez okno, potem okrężną drogą wraca do domu i kładzie się spać. Dobrze mówię? Tak sądziłem. Odczekuje następnie dogodną chwilę i posyła swego Mankaya do akcji. Ten zaś w gabinecie podnosi rękę denata, z której to następnie wystrzelił z pistoletu zaciśniętego w owej dłoni, po czym ucieka przez okno, gubiąc jednak nieco sierści, którą potem znalazłem ja. Wszystko teraz dowodziło, iż w chwili, gdy doszło tutaj do zabójstwa, to Lucher miał murowane alibi, prócz tego jeszcze Loupian był podejrzany przez inspektor Jenny jako winowajca. Plan był genialny, bo wszystko wskazywało na to, iż doszło tu do zabójstwa na tle rabunkowym, a także też próby wyłudzenia odszkodowania za szmaragd. Ale tak naprawdę ten szmaragd nie był wcale powodem zabójstwa. Był on jedynie narzędziem do odwrócenia uwagi od prawdziwego mordercy i jego prawdziwych motywów.
John Ketchum uśmiechnął się delikatnie i chodząc po pokoju ciągnął dalej swoją opowieść.
- Potem Solari, który zaczął się bać o swoje życie, sam wystawił się na tacy swoim zabójcom. Przyjechał tutaj, aby omówić z Loupianem całą tę sytuację. Został na swoje nieszczęście na noc, na co zapewne nalegała pani Loupian. Lucher tym razem był poza domem, więc miał ponownie alibi, zaś jego kochanka przeszła do działania. Kucharka miała wychodne, pokojówka dostała środek nasenny, a pan Loupian zawsze ma dość mocny sen, więc można było działać. Pani Loupian w nocy, razem z Mankayem zakradła się do pokoju gościa, a następnie ostrożnie wyjęła mu poduszkę spod głowy i udusiła go nią. Poszło jej tym łatwiej, że Solari niczego się nie spodziewał, a do tego jeszcze w chwili ataku został wyrwany ze snu, niewyspany i bardzo słaby, a więc nie miał właściwie jak się bronić. Jak mniemam, Mankay też przyłożył swoje łapy do zabójstwa, dlatego Solari nie miał żadnych szans na ucieczkę i zginął uduszony. Po zabiciu swojej ofiary pani Loupian szybko powróciła do łóżka, zaś rano odkryto zabójstwo i aresztowano gospodarza jako mordercę. Wszystko pięknie, ale niestety... Detektyw John Ketchum zaczął węszyć i bardzo to mordercy nie odpowiadało. W obawie, że Loupian zostanie jednak uniewinniony, zabójcy musieli działać. Lucher przebrany za księdza odwiedził zatem w celi Loupiana pod pretekstem wyspowiadania go, mówiąc przy tym, że przysyła go żona oskarżonego. Podczas wizyty podał mu truciznę, choć nie jestem pewien, w czym. Tutaj mogę się tylko zdać na domysły. To była hostia, prawda?
- Tak - odpowiedział Lucher vel Picaud, patrząc na nas groźnie - Mówi pan tak, jakby tam był.
- Po prostu umiem odtwarzać wszystkie fakty z danych, które posiadam - rzekł mój ojciec chrzestny - Nie powiem, naprawdę obmyśliliście państwo bardzo piękny plan działania. Wielka szkoda, że przy okazji nie umieliście docenić jednego czynnika, a właściwie dwóch. Mnie i mojego chrześniaka. No, ale z drugiej strony ja też was trochę nie doceniałem, a więc jesteśmy kwita.
- Jednego tylko wciąż nie rozumiem - wtrąciłem się do rozmowy - To fałszywe alibi dla Louchera. Po co to wymyślaliście? Przecież nikt go nie podejrzewał.
- Z policji rzeczywiście nikt, ale widziałam, jak pana ojciec chrzestny mu się przyglądał po zabójstwie Chambarda - odpowiedziała pani Loupian -Uznaliśmy, że jeśli nie będzie go w pobliżu, kiedy Solari zostanie zabity, to przestaniecie go podejrzewać. Załatwiłam mu więc alibi.
- To pani opłaciła tę kobietę?
- Tak i kazałam jej powiedzieć policji, że ona i Loucher od dawna są kochankami.
- Policję rzeczywiście okłamała, ale nam powiedziała prawdę.
- Widać panowie zapłaciliście jej więcej niż ja.
- Owszem.
- A więc się pomyliłem - powiedział John Ketchum z ironią w głosie - Państwo jednak nas doceniliście, ale nie na tyle, żeby nas oszukać.
Picaud popatrzył na niego groźnie, po czym zdjął perukę oraz okulary, odsłaniając przed nami swoje prawdziwe włosy, które były czarne z lekkim dodatkiem siwizny. Z pokeballa u jego pasa zaś wyskoczył Mankay, gotowy do obrony swego przyjaciela przed nami. Jednocześnie z pokeballa u mego boku wyskoczyła moja wierna Aipom, również strosząc ostro swoją sierść i pokazując kły Pokemonowi.
- Spokojnie - powiedziałem do mojego stworka.
Picaud zaś odparł ponuro:
- Tak... To wszystko, co pan mówi jest prawdą, ale co z tego? To tylko słowa przeciwko słowom. Nie ma pan, niestety, żadnych dowodów na ich potwierdzenie.
John Ketchum uśmiechnął się delikatnie i powiedział:
- Nie, nie mam. To tylko słowa, jak sam pan mówi. No, ale być może już niedługo będę je miał. Jako człowiek praworządny nie chcę pochwalać zbrodni, ale też jakoś nie potrafię państwa wydać policji. Żal mi państwa i to bardzo. Przeżyliście już oboje zbyt wiele cierpienia, abym teraz miał wam ze swojej strony coś w tej sprawie dołożyć. Prócz tego wierzę, że zabiliście tylko kanalie, przez które oboje cierpieliście i nie skrzywdziliście w trakcie swojej zemsty niewinnych ludzi.
- Przysięgam, że tak było! - zawołała pani Loupian - Przysięgam, panie Ketchum! Ukaraliśmy tylko zbrodniarzy, którzy zmarnowali nam życie!
- Wierzę państwu. Gdyby było inaczej, to rozmawialibyśmy teraz na policji bez względu na to, jak bardzo uraziła mnie swoim zachowaniem pani inspektor. Teraz zostaje nam tylko ustalić, co robić w danej sytuacji.
Z najwiekszą uwagą obserwowałem mojego ojca chrzestnego oraz parę zabójców będąc coraz bardziej ciekawy, co teraz się stanie.
- Ja to widzę tak: być może dojdzie do tego, że policja uzna, iż ktoś mści się teraz za krzywdy Francoisa Picauda i ten ktoś zabił wszystkich jego wrogów, a na końcu również zabije jego niedoszłą żonę, a w każdym razie spróbuje tego dokonać. I wtedy pani i pan Lucher czy też Picaud znikniecie na zawsze podczas tego zamachu, zemsta się dokona, jej sprawca nigdy nie zostanie ujęty, zaś jego prawdziwe nazwisko na zawsze już pozostanie w sferze domysłów. Co państwo o tym myślicie?
Picaud i jego kochanka patrzyli na nas wyraźnie zaszokowani, chyba nie za bardzo wiedząc, co mają zrobić ani też co powiedzieć. W końcu pani Loupian powiedziała:
- Myślę, że to by było najprostsze rozwiązanie, ale nie wiemy, w jaki niby sposób mamy to przeprowadzić.
- To już pozostawiam państwa pomysłowości - odparł na to detektyw z delikatnym uśmiechem na twarzy - Mieliście państwo jak dotąd bardzo wiele dobrych pomysłów, więc czemu teraz nie mielibyście ich mieć? Tylko liczę na to, iż nie będziecie państwo tak podli i nie zabijecie przy okazji niewinnego człowieka. Bo wówczas... Sami państwo rozumiecie...
Pani Loupian złapała detektywa za prawą dłoń i z czcią ją ucałowała.
- Dziękuję panu, panie Ketchum. Nawet pan nie wie, ile dobrego pan teraz uczynił.
- Czy była to dobra decyzja, czy nie, zdecyduje już najwyższy sędzia. Ja zaś wierzę, że postępuje słusznie. Obym tylko się nie pomylił. A teraz wybaczcie mi państwo, ale muszę już iść. Pora, żebyście państwo uporali się z zabójcą-mścicielem, a ja z moim własnym sumieniem.
To mówiąc ukłonił się lekko Picaudowi i jego ukochanej i z uśmiechem na twarzy wyszedł z domu, a ja za nim.
- Dasz im szansę na ucieczkę? - spytałem.
- Oczywiście.
- Ale dlaczego?
- A dlatego, że nie umiem ich aresztować. Po pierwsze nic na nich nie mam, tylko domysły. Po drugie oni nie są wcale jakimiś złymi ludźmi.
- Nie są? Przecież zamordowali kilka osób... Przynajmniej kilka.
- Osób? Raczej szumowiny i gnidy. Wielka mi strata.
- Ale...
- Chcesz ich wydać?! - mój ojciec chrzestny spojrzał na mnie uważnie i dość groźnym wzrokiem.
- Nie...
- Więc w czym problem?
- Problem w tym, co powie na to Jenny.
- A daj mi z nią spokój! - John Ketchum machnął na to ręką - Jenny nie bierze mojej teorii na poważnie. Nie uwierzy więc w to, co powiem, nawet jeśli to zrobię w tak przekonujący sposób, jak przed chwilą. No i wracając do tematu, to chętnie utrę jej nosa. Powiem więcej, zrobię to z prawdziwą przyjemnością.
- Przyznam się, że ja też - zaśmiałem się.
***
Następnego wieczoru miało miejsce niezwykłe wydarzenie, a był nim pożar domu państwa Loupian. Cały dom, nie wiadomo w jaki sposób, nagle stanął w płomieniach, które były tak wielkie, że aż z daleka można je było dostrzec. Oglądać to dosyć osobliwe widowisko przybiegło tak chyba z pół miasta, natomiast straż ogniowa przyjechała na miejsce, ale tylko po to, aby bezsilnie walczyć z pożarem, który zdążył strawić już większą część domu zanim oni się zjawili. Prawie nic nie ocalało z tego pięknego domostwa. Na szczęście służba wyszła z tego bez szwanku, ponieważ nie było jej akurat w domu - dzień wcześniej zostali zwolnieni. Ciał pani Loupian i Luchera nie odnaleziono. Nie wiadomo, czy zginęli w pożarze, czy też może przeżyli i wspólnie uciekli, choć tak prawdę mówiąc, to mój drogi ojciec chrzestny był pewien tego drugiego. Uważał, że tacy ludzie jak oni musieli przeżyć pożar, a wręcz sami go rozpętać, aby łatwiej potem zniknąć wszystkim z oczu.
- Mam nadzieję, że będą szczęśliwi tam, dokąd się udali - powiedział mój ojciec chrzestny, kiedy rozmawialiśmy o tym jakiś czas później.
Inspektor Jenny nie umiała w żaden inny racjonalny sposób wyjaśnić sobie tego wszystkiego, jak tylko całkowitym przypadkiem i to nie mającym nic wspólnego ze zbrodnią, choć oczywiście gazety rozpisywały się o tym bardzo mocno i uważały całą tę historię za zemstę Picauda zza grobu lub też kogoś z nim powiązanego. Tajemniczy morderca z wiernym Mankayem, który mu pomagał w zbrodni (tak bowiem opisał zabójcę w wywiadach mój ojciec chrzestny) zniknął bez śladu i nikt w Kalos nie miał go więcej ujrzeć. Sprawa więc została zamknięta, choć dziennikarze uważali policję za winną tego stanu rzeczy. Jenny się wściekła, gdy tylko przeczytała takie artykuły i stwierdziła, iż teoria o mścicielu jest tylko teorią i to nie mającą żadnego potwierdzenia w faktach, zaś pan Loupian zmarł po prostu na atak serca w swojej celi. To ostatnie było jawnym kłamstwem z jej strony, ale ratującym jej głowę. Od tego czasu jednak nasze relacje z panią inspektor nieco się pogorszyły, chociaż mój ojciec chrzestny był pewien, że kobiecie kiedyś przejdzie jej głupi gniew i w końcu zacznie się do nas odzywać.
- Jednego tylko nie rozumiem - powiedziałem kilka dni po pożarze - Żadna z osób w całej tej historii nie nosiła imienia Fernand. Skąd więc to imię się wzięło w ustach Jacquesa Solariego?
Mój ojciec chrzestny uśmiechnął się do mnie delikatnie i rzekł:
- Ach, to jest bardziej proste niż ci się wydaje. Sam długo tego nie wiedziałem, ale potem coś mnie tknęło. Zajrzałem do naszej biblioteczki i odkryłem ciekawy fakt. Słowo „Fernand“ padło tutaj niczym wyrzut, niczym słowo „kanalia“.
- Nie rozumiem.
- Ależ to proste. Pamiętasz, jak Fernand Mondego doniósł na Edmunda Dantesa, iż posiada on list od Bonapartego do jednego z jego agentów, który zgodnie z wolą swego zmarłego dowódcy Edmund miał przekazać? Fernand wiedząc o tym, podjudzony przez równie mocno nienawidzącego Edmunda Danglarsa, doniósł na rywala, aby mieć wolną drogę do jego ukochanej, Mercedes. Zaś podły karierowicz, prokurator de Villefort, odkrywszy, iż list od Napoleona jest do jego ojca, aby ratować swoją karierę, zniszczył ów list, a następnie bez procesu skazał Dantesa na dożywocie. Dantes poznał jednak w więzieniu człowieka, który potem stał mu się przyjacielem i przekazał mu wiadomość o skarbie na wyspie. Edmund ucieka więc z lochów, odnajduje skarb i po latach powraca do swojego dawnego świata, aby się zemścić na swoich wrogach. Już sobie przypominasz?
To, co on mówił, od razu dało mi wiele do myślenia, uśmiechnąłem się więc radośnie, gdy usłyszałem to wyjaśnienie. Teraz już wszystko było dla mnie jasne.
- Znajdziesz tę historię w jakże genialnej powieści „Hrabia Monte Christo“ pióra Aleksandra Dumasa ojca - dokończył z uśmiechem swoją wypowiedź detektyw - Jeśli już jej nie pamiętasz, to przeczytaj ją ponownie, bo jest tego warta.
***
Pamiętniki Sereny c.d:
Dalej sprawy potoczyły się już naprawdę bardzo szybko. Cała nasza grupa osiągnęła swój cel, a do tego przeżyła niesamowitą przygodę, zatem bilans całej tej opowieści mogę zapisać na wielki plus. To bardzo dobrze, jak również to, że mój ukochany zajął się sprawą, która była zagadką godną prawdziwego detektywa. To było naprawdę coś. Poczułam wielką radość z tego powodu. Stanowiło to dla mnie zapowiedź wielkiego powrotu mojego ukochanego do zawodu detektywa, w którym doskonale się sprawdzał, a do tego sprawiał mu on wielką przyjemność. Byłam pewna, iż Ash kocha dalej swój zawód i prędzej czy później do niego powróci, a to, z jaką wielką radością oraz zainteresowaniem zajął się sprawą Złotego Pidgeota mówiło samo za siebie. Czułam więc, że prędzej czy później nadejdzie ta cudowna chwila i mój luby rzuci w diabły emeryturę. To już była tylko kwestia czasu.
Corlaone dotrzymał danego nam słowa, bo nie próbował prześladować ani nas, ani naszych przyjaciół. Sprawiał wręcz wrażenie człowieka, który był zadowolony z tego, że odnalazł w nas godnych przeciwników, a walkę z nami za prawdziwą przyjemność. Dowiódł tego, gdy przybył on na premierę sztuki „Szmaragd rodu McDelingów“, którą głośno oklaskiwał. Zresztą nie tylko on się tam zjawił. Na premierę przybył również Vitto Virgionne, jego wielki rywal w świecie gangsterskim, który także okazywał wielki zachwyt sztuce Kronikarza wystawianą przez miejscowy teatr.
Vitto Virgionne okazał się być człowiekiem wręcz łudząco podobnym z wyglądu do swojego wnuka, Giuseppe Giovanniego. Był do niego naprawdę bardzo podobny, ale nie tylko z wyglądu, ale i jeszcze z zachowania, gdyż oprócz bycia draniem posiadał prawdziwą klasę. Ubrany w garnitur siedział w swojej loży razem z żoną oraz kilkoma ochroniarzami, którzy patrzyli na wszystkich tak, jakby mieli zamiar zastrzelić każdego, kto tylko choćby źle spojrzy na ich szefa. Mężczyzna, gdy tylko dowiedział się, że tu jesteśmy, zaprosił nas do swojej loży, aby z nami porozmawiać. Znaczy mówiąc „nas“ mam na myśli siebie, Asha, Johna i Harriette.
- Słyszałem, moi państwo o waszej akcji przeciwko mojemu drogiemu rywalowi - powiedział zadowolonym tonem, głaszcząc przy tym leżącego mu na kolanach Persiana - Sprawiało mi to wielką przyjemność.
- Cieszy nas to, senor - odpowiedział mu z szacunkiem John Ketchum - Jak i również to, że zechciał pan osobiście przybyć do Melastii, aby odebrać Złotego Pidgeota, o którego odzyskaniu już pana informowaliśmy.
- Przybyłem tutaj nie tylko ze względu na statuetkę, choć nie będę zaprzeczał, że to również było moją motywacją. Przede wszystkim jednak powodem mojego postępowania jest to, iż chciałem bardzo zobaczyć sztukę pana Kronikarza. Widziałem niejedno jego przedstawienie, a także kilka dramatów na podstawie jego opowiadań, które wyreżyserował jego wierny przyjaciel, Marius Flowers i jestem nimi zachwycony. Nie będę ukrywał, że oglądanie ich sprawia mi wielką przyjemność.
- Dziękujemy w imieniu swoim i Kronikarza - powiedziałam z wielkim uśmiechem na twarzy.
Mimo, iż był to gangster, to jednak miał naprawdę wielką klasę i umiał docenić prawdziwą sztukę, a w każdym razie wszystko na to wskazywało.
- Mam nadzieję, że będę mógł przekazać moje gratulację osobiście panu Kronikarzowi - powiedział Virgionne, spoglądając na lożę, z której to właśnie wyszliśmy, a w której siedzieli Dawn, Kronikarz, Candela, Marius i Angelika - A przy okazji, czy to pan Kronikarz odegrał rolę kelnera podczas niedawnej akcji szanownych państwa?
- Owszem, nie inaczej - odpowiedział mu Ash z uśmiechem na ustach.
Virgionne parsknął śmiechem, mówiąc:
- To naprawdę wspaniały talent. Wspaniały, młody talent. Podoba mi się. Być może kiedyś pan Kronikarz zechce coś napisać na moje zlecenie.
- Kto wie? Ale to już musi sam Kronikarz zdecydować, nie my.
- I słusznie, niech każdy decyduje za siebie. A propos decyzji... Panno Harriette. Z chwilą, w której to otrzymałem wiadomość o odzyskaniu przez panią figurki Złotego Pidgeota, kazałem tu przybyć moim ludziom i bardzo dokładnie sprawdzić prawdziwość waszych słów, a po otrzymaniu od nich potwierdzenia owej prawdziwości, natychmiast wypuściłem pani ojca.
Twarz Harriette rozjaśnił bardzo radosny uśmiech, gdy tylko otrzymała tę informację.
- Naprawdę?
- O tak - uśmiechnął się zadowolony gangster - Przybył tutaj razem ze mną. Siedzi w trzecim rzędzie w piątym miejscu od lewej. Zaraz skończy się przerwa, to będzie pani mogła się z nim zobaczyć.
Młoda kobieta podbiegła do gangstera, uklękła, a następnie ucałowała z szacunkiem jego dłoń.
- Dziękuję panu bardzo. Dziękuję! - zawołała.
- Ja zawsze dotrzymuję danego słowa - odpowiedział Vitto Virgionne z uśmiechem - Może pani biec na spotkanie z ojcem.
Dziewczyna patrzyła na niego ze łzami radości w oczach, po czym uściskała każdego z nas i pobiegła zachwycona w kierunku widowni.
- Panie Ketchum... Ja dotrzymałem danego słowa. Teraz chyba pana kolej - rzekł gangster.
Detektyw uśmiechnął się i wyjął zza pazuchy złotą statuetkę i podał ją naszemu rozmówcy. Gangster wziął ją do ręki, obejrzał ją bardzo dokładnie z wyraźnym zachwytem w oczach, uśmiechnął się i rzekł:
- Wspaniała. Piękny przedmiot, musicie to państwo przyznać. Jestem pod wrażeniem państwa umiejętności i talentu.
- Jest pan zbyt łaskaw - powiedział detektyw Ketchum.
- Mówię poważnie, wykonaliście państwo kawał dobrej roboty.
Jego żona była również zachwycona statuetką, a sam Virgionne jeszcze raz pogratulował nam naprawdę bardzo dobrze wykonanej pracy, po czym przeprosił nas grzecznie mówiąc, iż nie może już kontynuować rozmowy, ponieważ przerwa się kończy, a on pragnie dalej oglądać sztukę. Więc bez zbędnych ceregieli pożegnaliśmy go z szacunkiem i powróciliśmy do swojej loży.
- No, nareszcie jesteście - powiedziała Dawn z uśmiechem na twarzy - Załatwiliście już wszystkie wasze interesy?
- Ależ oczywiście - odpowiedział jej brat, siadając na swoim miejscu - Wszelkie sprawy zostały już załatwione.
- I to tak, jak należy - dodałam zadowolona, siadając obok niego.
- To dobrze, bo już się bałam, że będzie próbował jakiś sztuczek, tak jak Corlaone - stwierdziła Candela.
- Na całe szczęście zachował się wobec nas w porządku - odpowiedział jej John Ketchum - I dziękować losowi, nie doszło tutaj do żadnej próby oszukania nas.
- Widać są gangsterzy i gangsterzy - stwierdził filozoficznie Kronikarz.
- Najwyraźniej nawet tacy ludzie, jak on mają swój honor - dodał Ash.
- Pika-pika! Bune-bune! - skarcili nas Pikachu i Buneary.
- Ach, tak. Wybaczcie - uśmiechnął się lekko Ash - Zaczyna się akt II sztuki. Nie gadajmy i nie przeszkadzajmy innym.
- I samym sobie także - dodałam wesoło.
***
Spędziliśmy jeszcze trochę czasu w przeszłości, przy okazji poznając też rodzinę Johna Ketchuma, która przyjechała na Melemele, aby zobaczyć „Szmaragd rodu McDelingów“. Na premierę z powodu różnych przyczyn nie mogli przyjechać, ale udało im się przybyć tu kilka dni później i wtedy obejrzeli sztukę, którą byli wręcz zachwyceni. Muszę przyznać, iż spotkanie z rodziną Johna Ketchuma wywołało w nas dosyć mieszane uczucia z tego powodu, że dobrze wiedzieliśmy, kim w przyszłości zostaną synowie Johna, czyli George i Simon. A jeśli chodzi o nich, to widać było wyraźnie, iż obaj są dość uroczy, jednak starszy George robił wszystko, aby ludzie wokół go lubili, z kolei młodszy Simon był raczej skryty i bardziej zamknięty w sobie, choć kiedy Ash i Dawn go zagadali, rozmawiał z nimi normalnie zwłaszcza, że rozmowa toczyła się na tematy lubiane przez chłopca. Nasza sympatia, rzecz jasna, była całkowicie poświęcona osobie Simona, z kolei zaś George sprawił na nas wrażenie osoby dosyć fałszywej, podlizującej się i robiącej wszystko, żeby go ludzie lubili. Czarował innych swoją osobą oraz urokiem osobistym, także nawet jego rodzice byli pod jego wrażeniem, zwłaszcza matka, ponieważ ojciec raczej nie faworyzował żadnego ze swoich dzieci, a powiedziałabym nawet, iż nieco większą sympatią darzy skrytego, cichego, ale szczerego Simona, w którym widział osobę podobną do siebie samego z czasów, gdy sam jeszcze był dzieckiem. My oczywiście, znając przyszłość i posiadając wiedzę o tym, co z tych chłopców wyrośnie, darzyliśmy większą sympatią Simona, na lizusostwo George’a nie zwracając większej uwagi. Szczególnie Dawn bardzo polubiła młodszego z synów Johna Ketchuma. Nieraz przytulała go do siebie, czule głaskała po głowie i mówiła do niego tonem nad wyraz czułym. Ash robił podobnie, choć zdecydowanie Dawn wkładała w to więcej pasji i serca. I prawdę mówiąc trudno się temu dziwić. Ostatecznie to panna Seroni została ocalona przez pana Simona Ketchuma w Bitwie o Kanto, który to jednak ratunek biedny Simon przypłacił niestety życiem. Dawn widząc małego Simona często patrzyła nań z uśmiechem i wzruszeniem, jak również okazywała mu swoją sympatię i to nawet wtedy, gdy niezbyt uczuciowy (przynajmniej na pozór) chłopiec nie zamierzał tej sympatii odwzajemniać.
Jak więc wcześniej wspominałam, spotkanie z rodziną Johna Ketchuma wzbudziło we mnie, Ashu i Dawn mieszane uczucie, ale mimo to zdołaliśmy się z nimi bardzo polubić, choć bolało nas to faworyzowanie starszego syna przez drogą panią Ketchum i lekkie traktowanie przez nią z góry młodszego ze swych dzieci. Próbowaliśmy jej na to zwrócić uwagę, ale ta uznała, iż dobrze wie, co robi i do tego George jest taki och i ach. Rozmowa z nią na ten temat nie miała sensu, więc szybko daliśmy sobie spokój. John Ketchum już o wiele rozsądniej podchodził do całej tej sprawy, ale nie był w stanie zmienić tego, że w przyszłości jego starszy syn stanie się gangsterem oraz drugim mężem Madame Boss, a do tego zniszczy życie swego brata, który z kolei stanie się dzielnym stróżem prawa, co przypłaci utratą bliskich oraz sensu życia. Tego nie mogliśmy zmienić i prawdę mówiąc, baliśmy się to zrobić, ponieważ nie wiedzieliśmy, jakie mogą być tego konsekwencje.
Pomijając jednak wszelkie mieszane uczucia, jakie nam towarzyszyły, dobrze się bawiliśmy, dlatego chyba nikogo nie zdziwi, kiedy powiem, że pożegnanie z latem roku 1939 i z naszymi przyjaciółmi z tego okresu nie było dla nas zbyt przyjemne. Zresztą rozstania nigdy nie są przyjemne i tym razem też nie wywołały one w nas radości. Było wiele łez, wiele smutku, a zwłaszcza ze strony małej Angeliki, która strasznie nie znosiła pożegnań i płakała bardzo mocno, gdy oznajmiliśmy jej, że musimy wracać.
- Musicie? Naprawdę musicie? - pytała załamana.
- Wybacz, kochanie, ale musimy - odpowiedziałam jej czule, głaszcząc ją delikatnie dłonią po głowie - Musimy już wracać do swojego domu i do swoich obowiązków.
- To prawda. Nie sprawia nam przyjemności rozstanie z wami, jednak musimy jechać - dodał smutno Ash - Ale spokojnie. Nie bój się. Jeszcze się spotkamy, jestem tego pewien.
Dziewczynka nie bardzo chciała w to wierzyć, jednak chyba w końcu uwierzyła, podobnie jak jej bliscy, którzy co prawda nie płakali, lecz mimo tego czuli się naprawdę przygnębieni, o czym mówiły nam ich twarze pełne wielkiego smutku.
- Takie jest właśnie życie - powiedział smutno Kronikarz - Z każdym przyjacielem prędzej czy później trzeba się pożegnać. W końcu każdy z nich ma swoje własne sprawy, którymi musi się zająć i własne życie, które musi przeżyć. Ale to nie znaczy, że jeszcze się nie spotkamy.
- Mam nadzieję, że już wkrótce znowu się zobaczymy - odparł Ash, po czym obaj chłopcy wpadli sobie w objęcia.
- Ja również mam taką nadzieję. Powodzenia, Ash.
Candela i Mariusz również ze smutkiem nas pożegnali, podobnie jak i John Ketchum, mówiąc:
- A jak będziecie kiedyś w Sinnoh, zajrzyjcie do mnie, proszę. Będzie mi bardzo miło.
- Odwiedzimy pana, obiecujemy - rzekł Ash z wielkim uśmiechem na twarzy i zarazem lekkimi łzami w oczach.
Był on równie smutny, co jego pradziadek z powodu tego rozstania. Widziałam wyraźnie, że pragnie mu powiedzieć, jakie pokrewieństwo ich łączy, ale wiedział, iż tego zrobić nie może, dlatego zachował tę wiadomość dla siebie i musiał wciąż nazywać Johna „panem“, a nie „dziadkiem“, czego bardzo pragnął. Ale cóż... Widocznie pewne nasze pragnienia nigdy się nie spełnią.
Ostatni wieczór w roku 1939 spędziliśmy razem z naszymi drogimi przyjaciółmi w lokalu, w którym nasz przyjaciel dawał ostatnie już swoje występy. Aby zabawa była jeszcze bardziej przyjemna, ja i Ash zatańczyliśmy piękny taniec pod rytm piosenki śpiewanej przez Kronikarza, a która szła tak:
Spadła cicho kartka z kalendarza.
Znów bez ciebie minął jeden dzień.
Serce me o tobie tylko marzy.
Przyjdź i smutek w radość zmień.
Czemu każesz tęsknić tak ogromnie?
Czyżbyś o mnie zapomniała już?
Jeśli tak, to wśród tęsknoty
Znajdzie cię piosenki motyw,
Wśród dalekich lądów, rzek i mórz.
Piosenka przypomni ci,
Że ktoś na ciebie czeka,
Że tęskni ktoś z daleka
Samotny jak ty.
Piosenka przypomni ci
Te chwile, co minęły,
Co w przestrzeń popłynęły,
Jak zwodnicze sny.
A wtedy serce zabije mocno,
I blaski wspomnień znów się rozzłocą.
Piosenka przypomni ci,
Że ktoś o tobie marzy,
Że smutek ma na twarzy
I w oczach ma łzy.
Nie ma dnia, godziny ni minuty,
Bym do ciebie nie słał myśli swych.
Rozkochanych, lecz niestety smutnych,
Kiedy w świat odeszłaś ty.
Lecz pomimo wszystko się łudzę,
Że obudzę znowu serce twe.
Może wzruszą cię wspomnienia,
Sny minione i marzenia
I miłosne, czułe słowa me.
Piosenka przypomni ci,
Że ktoś na ciebie czeka,
Że tęskni ktoś z daleka,
Samotny jak ty.
Piosenka przypomni ci
Te chwile, co minęły,
Co w przestrzeń popłynęły,
Jak zwodnicze sny.
A wtedy serce zabije mocno
I blaski wspomnień znów się rozzłocą.
Piosenka przypomni ci,
Że ktoś o tobie marzy,
Że smutek ma na twarzy,
I w oczach ma łzy.
Piosenka była po prostu piękna, podobnie jak i nasz wspaniały taniec. Tańczyłam więc z Ashem bardzo długo i to nie tylko do jednej piosenki, ale do jeszcze bardzo wielu. Dawn patrzyła na nas ze smutkiem w oczach, gdy to robiliśmy. Widać wspominała Clemonta, za którym to strasznie musiała tęsknić. Dlatego tym chętniej powitała ona powrót do naszych czasów, choć jednocześnie widać było, iż będzie jej bardzo brakować Kronikarza i jego kompanii, podobnie jak i nam.
Na sam koniec zabawy, w której to braliśmy udział zaproponowaliśmy Kronikarzowi, że ja i Ash zaśpiewamy specjalną piosenkę pożegnalną. Nasz przyjaciel wyraził na to zgodę i udostępnił nam swój zespół, który miał nam akompaniować. Ponieważ jednak nie znał on melodii naszego utworu, więc Ash z pomocą pożyczonych od Kronikarza skrzypiec zaczął przygrywać podczas występu, a orkiestra szybko podłapała rytm i dołączyła do niego, także więc całą salę w ciągu paru minut wypełniła piękna melodia, a potem ja zaczęłam śpiewać:
Za ileś lat, przez Nowy Świat
Już inni ludzie wieczorami będą szli.
A jednak wiem na pewno,
Że melodyjką zwiewną
Powrócą nasze dni.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste.
Wrócą piosenką, sukni szelestem,
Błękitnym cieniem nad talią kart
I śmiechem, który kwitował żart.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste
Kiedyś dla wzruszeń będą pretekstem.
Zapachem dawno już zwiędłych bzów,
Poezją skrytą wśród zwykłych słów.
Kolejną zwrotkę wykonał już Ash, który przerywając swoją piękną grę na skrzypcach podszedł do mikrofonu i zaśpiewał:
Wzrok pełen łez, w Łazienkach bez
I blask neonów, co na jezdni mokrej drży.
Po latach zatęsknicie
Za naszym pięknym życiem,
Realnym tak jak my.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste.
Wrócą piosenką, sukni szelestem,
Błękitnym cieniem nad talią kart
I śmiechem, który kwitował żart.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste,
Kiedyś dla wzruszeń będą pretekstem,
Zapachem dawno już zwiędłych bzów,
Poezją skrytą wśród zwykłych słów.
Gdy na to się spojrzy z perspektywy,
Którą dać może, może tylko czas,
Ten nasz kawałek życia był własny, był prawdziwy,
Dlatego będą pamiętać nas...
Wtedy to ja zaśpiewałam:
I nagle coś przypomni się,
Jakiś obraz, jakieś słowo, jakiś rym,
I nagle ktoś upomni się
O trochę miejsca w sercu twym.
A ostatnie słowa zaśpiewaliśmy już razem:
Lata dwudzieste, lata trzydzieste,
Kiedyś dla wzruszeń będą pretekstem,
Zapachem dawno już zwiędłych bzów,
Poezją skrytą wśród zwykłych słów.
Tak oto pożegnaliśmy lato roku 1939 oraz naszych wiernych przyjaciół z tego okresu.
***
Powróciliśmy do naszych czasów tak samo, jak przybyliśmy do tych, czyli poszliśmy do toalety restauracji i stamtąd przenieśliśmy się za pomocą przenośników w czasie do lutego 2008 roku. Wróciliśmy do tego roku jakieś kilka minut po tym, jak go opuściliśmy, a potem wyszliśmy sobie, jak gdyby nigdy nic.
- Ale będzie przygoda do opowiadania - zaśmiałam się wesoło.
- Oj tak, będzie - uśmiechnął się Ash - Ale naprawdę zabawna sytuacja. Przybyliśmy na występy, a wciągnęliśmy się w kolejną zagadkę.
- No widzisz, jak to się dzieje - zachichotałam - Przygody ganiają za nami jak cień. Najwidoczniej taka nasza karma.
- Tak, być może - Ash objął mnie czule za ramię.
Pikachu i Buneary zapiszczeli wesoło i złapali się za łapki.
- To gdzie teraz idziemy? - spytałam.
- Ja idę odwiedzić Clemonta - powiedziała Dawn - Tak długo go nie widziałam. Wiem, że na te czasy to niewiele, ale dla mnie to był ogromny okres czasu.
- Rozumiem - pokiwał głową jej brat - Leć, siostrzyczko. I pozdrów go od nas. Odwiedzimy go jeszcze dzisiaj. A póki co chyba się przejdziemy po okolicy.
Dawn uściskała nas czule i pognała szybko przed siebie, a my powoli poszliśmy w kierunku plaży.
- Ach! To miejsce bez względy na rok zawsze jest i będzie piękne - stwierdziłam po chwili.
- Zgadzam się z tobą - powiedział czule Ash - Tak, to miejsce zawsze pozostanie piękne. Tylko ludzie w nim są inni.
- Tego już nie zmienimy, kochanie.
- Nie, tego nie zmienimy. Ale może zmienimy co innego?
- Co takiego?
- Świat na lepsze, chociaż trochę.
- Czyli myślisz o powrocie do zawodu detektywa?
- Na razie to rozważam. Ostatnia przygoda pokazała mi, że lubię czuć to wszystko, co czuję rozwiązując zagadki. Nie zmienia to oczywiście mego sposobu myślenia i moich obaw, które już znasz, ale mimo wszystko bycie detektywem naprawdę sprawia mi przyjemność i w sumie chyba jednak nie tak do końca się wypaliłem jako śledczy. A poza tym to uczucie, które mi towarzyszy, gdy znowu rozwiązuję jakąś zagadkę i walczę o to, aby tego zła było mniej na świecie, to cóż... Tego uczucia nie da się tak po prostu wyrzec i wyrzucić z serca.
Wtuliłam się w niego czule bardzo zadowolona tym, co usłyszałam. A więc wszystko zmierzało ku lepszemu.
- Ash! Serena! - usłyszeliśmy nagle, jak ktoś nas nawołuje.
Obejrzeliśmy się za siebie i zauważyliśmy, że podchodzą do nas Kiawe i Mallow.
- Hej! Jak się macie?! - zawołał wesoło Ash.
- Dzięki, całkiem dobrze - odparła na to Mallow, podchodząc do nas ze swoim lubym - I jak tam podróż do dawnych czasów?
- Dziękuję, bardzo przyjemna - odpowiedziałam przyjaźnie - A tutaj coś ciekawego się stało pod naszą nieobecność?
- Niewiele - zaśmiał się lekko Kiawe.
- Poza tym, że przyjechała twoja mama - dodała Mallow.
Ash spojrzał na nią zdumiony.
- Moja mama? Tutaj? A co się stało? Czemu przyjechała?
- Nie wiem. Tata dzwonił i mówił tylko, że przyjechała - odpowiedziała mu kuzynka - I to jeszcze przyjechała z panem Meyerem.
- Panem Meyerem, tak? - zaśmiałam się - To ja chyba wiem, w jakim celu tu przyjechała.
- Nie wyciągajmy pochopnych wniosków - odparł z uśmiechem Ash - Najpierw lepiej chodźmy zobaczyć się z moją mamą, upewnijmy się, co do naszych przypuszczeń, a potem świętujmy. Tak postępuje prawdziwy...
- Detektyw? - spytała niewinnym tonem Mallow.
- Raczej miałem na myśli prawdziwego Ketchuma - zaśmiał się lekko mój luby i poczochrał kuzynkę po głowie - Ale nieważne. Chodźmy więc. Z przeszłości pora powrócić do teraźniejszości oraz zainteresować się chociaż trochę przyszłością naszych bliskich.
- Pika-pika-chu! - pisnął wesoło Pikachu.
KONIEC