Powrót detektywów muszkieterów cz. IV
Odczekałyśmy nieco, aż wicehrabia Autumn i jego ludzie odjadą, po czym szybko dojechałyśmy do klifu, z którego właśnie zleciał Ash. Gdy tam dotarłyśmy, zeskoczyłyśmy z koni i wyjrzałyśmy ostrożnie, aby przy okazji nie zaliczyć upadku z tego jakże przerażającego miejsca. A miejsce było naprawdę przerażające - nie dość, że przepaść była po prostu ogromna, to jeszcze w dole majaczył wąski pasek plaży (zaledwie widoczny z naszego miejsca), a także przerażające morskie fale obijające się o spiczaste skały wystające spod morskiej kipieli.
- Myślisz, że spadł na jedną z nich? - jęknęła przerażona Dawn.
- Nawet tak nie mów! - skarciłam ją wściekle - On spadł do wody, zdjął maskę i pewnie zaraz wypłynie.
- A więc gdzie on jest, skoro wypłynął?!
- Może na plaży, a my go nie widzimy?
Dawn próbowała zerknąć w dół, ale zakręciło jej się w głowie i szybko się cofnęła.
- Z tego miejsca nie zobaczymy plaży poza tym wąskim kawałkiem, który widzimy - powiedziała przerażona - Klif za mocno wystaje i nie widać tego, co jest pod nim.
- A więc zejdźmy na dół! Przecież gdzieś tu musi być jakieś zejście - stwierdziłam i rozejrzałam się dookoła.
Ponieważ nie było widocznego w pobliżu zejścia, to przejechałyśmy konno kawałek, aż dostrzegłyśmy zejście na dół. Zeszłyśmy więc po nim, ale ostrożnie, ponieważ stanowiło ono ścieżkę ułożoną z ukosa i łatwo było na niej się poślizgnąć i poturbować, spadając w dół, a zatem musiałyśmy uważać na siebie, ale udało nam się to.
- Dobrze, a teraz tam! - powiedziałam, wskazując palcem przed siebie - Tam spadł Ash.
- Oby tylko żył - jęknęła wściekle Dawn i pobiegła za mną - Ten mój kochany starszy brat i jego pomysły. Jeśli żyje, to go normalnie zabiję.
Pobiegłyśmy szybko w kierunku miejsca, gdzie powinien znajdować się mój ukochany. Im bliżej byłyśmy tego miejsca, tym bardziej zdawało nam się, że widzimy na plaży jakiś kształt długi i podłużny, który jednak wcale nie przypominał skały. Biegłyśmy w jego kierunku coraz szybciej i szybciej, a z każdym krokiem znajdowałyśmy się coraz bliżej tego bardzo tajemniczego kształtu, a im bliżej niego byłyśmy, to tym lepiej zdołałyśmy rozpoznać jego postać. To był wyraźnie kształt ludzkiego ciała ubranego w szlachecki strój. Obok niego leżało coś, co bardzo mi przypominało rycerski hełm.
- Ash! - zawołałam zaniepokojona - Ash!
Mój luby, bo to był on, powoli podniósł głowę z ziemi i spojrzał na nas, wyraźnie z trudem oddychając.
- Dzięki Bogu! Żyjesz! - jęknęłam z ulgą.
Ash powoli stanął na nogi i uśmiechnął się delikatnie.
- Spokojnie... Ze mną jest tak, jak w tej piosence. Rzecz cała w wielkim skrócie, zabili go i uciekł.
Dawn popatrzyła nieco złym wzrokiem na brata, po czym rzuciła mu się na szyję i zaczęła płakać, wołając:
- Nie rób mi tego nigdy więcej! Słyszysz?! Nigdy więcej!
- Och, Dawn - uśmiechnął się do niej delikatnie Ash, całując ją w czoło i lekko się krzywiąc, gdy Dawn za mocno go obejmowała - Moja kochana młodsza siostrzyczko. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że ty i Serena żyjecie. Niewiele brakowało, żebyście...
- Niewiele brakowało, żebyś i ty zginął, braciszku - zauważyła Dawn, wypuszczając go z objęć.
- Och, Ash! Tak ryzykowałeś! - powiedziałam, obejmując go mocno i zachłannie - Nawet nie wiesz, jak się o ciebie bałam, skarbie.
- Też się bałem, ale więcej o ciebie i Dawn niż o siebie - odparł na to mój luby - Mam tylko nadzieję, że nasi przyjaciele ocalili Philippe’a.
- Ja również mam taką nadzieję - odparłam, tuląc się do niego - Ale tak czy inaczej najwięcej się dzisiaj bałam o ciebie.
- A ja o ciebie - powiedział mój luby.
- A ja o mojego brata i o mojego chłopaka - dodała Dawn i nagle coś sobie przypomniała - Ano właśnie, Clemont! Oby tylko nic mu się nie stało!
- Spokojnie, jestem pewien, że nic mu nie jest i pozostałym także nic - stwierdził na to spokojnym tonem Ash, a nagle syknął z bólu i złapał się za ramię.
- Ciężko oberwałeś? - zapytałam zaniepokojona.
- Spokojnie, kula przeszła na wylot - powiedział Ash, odsłaniając lekko swój lewy obojczyk, który był mocno przewiązany kawałkiem jego koszuli - Opatrzyłem ją sobie, może nieco amatorsko, ale zawsze.
- Że amatorsko, to fakt - zaśmiała się Dawn - Mam tylko nadzieję, że u Colbertona znajdziemy jakiegoś dobrego lekarza, aby cię opatrzył w sposób profesjonalny. Ale tak czy inaczej Max ma rację... Ty masz więcej szczęścia niż ktokolwiek inny, kogo znam.
- No widzisz, jakie ze mnie dziecko szczęścia - zachichotał Ash.
- Widzę - pokiwała z politowaniem Dawn - Ale lepiej sprawdźmy, jak się mają nasze inne potomkowie farta. Oby tylko nic im nie było.
- Ja też mam taką nadzieję - rzekł jej brat i poprawił sobie koszulę na ramieniu, aby osłonić ranę - Wierzę, że wyszli z tego cało, jak zawsze. Może nieco mojego szczęścia przeszło też na nich?
- Oby tak było - powiedziałam - Poszukajmy ich. Mam nadzieję, że są już w drodze do pałacu Colbertona.
- Jak już ich znajdziemy, to na pewno tam będą - stwierdziła Dawn i spojrzała zdumiona na Asha - A ty co robisz, braciszku? Po co bierzesz ze sobą to żelastwo?
Zapytała tak, ponieważ Ash podniósł właśnie z ziemi żelazną maskę leżącą tuż obok niego.
- Właśnie, kochanie. Chcesz to zabrać ze sobą? - zdziwiłam się.
- Tak, ponieważ chciałbym, żeby była noszona - odpowiedział z lekkim uśmiechem na twarzy mój ukochany.
Ponieważ znałam filmy o człowieku w żelaznej masce domyśliłam się, co Ash ma na myśli, ale Dawn już tego nie wiedziała, gdyż spytała:
- Noszona? Chcesz ją nosić?
- Nie ja... Ktoś inny będzie ją nosił. Ktoś, kto o wiele bardziej na nią zasługuje.
Dawn nie do końca wiedziała, co jej brat ma na myśli, jednak ja, jako dobrze obeznana z filmami na podstawie powieści Dumasa ojca doskonale zrozumiałam żart Asha i uśmiechnęłam się lekko, mając w duchu wielką nadzieję, że ten pomysł da się zrealizować.
***
Ponieważ wspięcie się na górę tą spadzistą ścieżką, którą wcześniej tutaj zeszliśmy było bardzo trudne, a wręcz sprawiało ono wrażenie zadania niemożliwego, to Ash uwolnił swego Pidgeota z pokeballa, który dał przed akcją mnie i potem Pokemon zabrał nas na górę, gdzie już czekały dwa Rapidashy - mój i Dawn. Rapidash Asha gdzieś pognał w chwili, gdy jego jeździec z niego zleciał i potem zniknął w oddali, dlatego mój luby został na Pidgeocie i lecąc na jego grzbiecie udał się wraz z nami w kierunku pałacu Colbertona. Przy okazji Ash, który cały czas podczas tej wycieczki był w powietrzu i widział wszystko z lotu ptaka, mógł doskonale obserwować całą okolicę. Dzięki temu wypatrzył o wiele szybciej niż my naszych przyjaciół, którzy zatrzymali się po drodze do naszego celu. Gdy już Ash to odkrył, to zadowolony przekazał mnie i Dawn tę informację i skierowaliśmy swoje wierzchowce do naszych przyjaciół, którzy to bardzo się ucieszyli na nasz widok. Szczególnie zrobił to Pikachu - gdy tylko zobaczył swego trenera, to wpadł mu mocno w objęcia, piszcząc przy tym z radości.
- Pikachu! Przyjacielu, tak się cieszę, że cię widzę całego i zdrowego! - wołał Ash ze łzami radości w oczach.
- Ash! Serena! Dawn! Wróciliście! - krzyknął wesoło Max.
- Clemont! - zawołała Dawn, gdy tylko zobaczyła swego chłopaka.
Zeskoczyła z konia i rzuciła mu się mocno w objęcia, obejmując go przy tym zachłannie i całując w oba policzki.
- Mój ukochany! Tak się martwiłam!
- Ja także się martwiłem - odpowiedział jej ukochany i przycisnął ją do siebie - O ciebie, o Asha, o Bonnie... O nas wszystkich.
- Wszyscy się o siebie nawzajem baliśmy - stwierdziła na to Bonnie - Ale jak zwykle przeżyliśmy.
- No właśnie, nie ma innej opcji, skoro dowodził nami Ash! - rzucił wesoło Max.
Chłopiec miał na głowie opaskę z białego materiału, pewnie ze swojej własnej koszuli, co oznaczało, że musiał zostać draśnięty w głowę.
- I jak wam poszło? - zapytałam.
- Doskonale. Wybiliśmy ich wszystkich - odpowiedział mi Francois z uśmiechem na twarzy - Nasi przyjaciele walczyli dzielnie.
Dzielny muszkieter miał lewą rękę na temblaku, a więc i on musiał oberwać podczas tego starcia.
- A gdzie Philippe? - spytał Ash.
- Tutaj - odezwał się młodzieniec, który akurat siedział z boku za skałą.
Miał wręcz załamaną minę na twarzy i domyślaliśmy się, co jest tego przyczyną.
- Martwisz się śmiercią swego przyjaciela? - zapytał Ash.
- Tak - odpowiedział smutno Philippe - Chociaż bardziej mnie martwi śmierć księdza Salve’a i jego gospodyni, pani Marat, o której powiedzieli mi już wasi przyjaciele.
Bonnie otarła pot z czoła i podała mu manierkę wody.
- Masz... Napij się. Poczujesz się lepiej.
Philippe spojrzał na nią smutno i pokręcił przecząco głową.
- Nie, moja droga. Nie poczuję się lepiej dzięki wodzie. Trzech ludzi, których dobrze znałem i których kochałem już nie żyje. A wy? Wy dzisiaj narażaliście swoje życie dla mnie, chociaż mogliście za mnie zginąć. Jeżeli chcecie, abym poczuł się lepiej, to proszę, odpowiedzcie mi teraz na jedno pytanie. Dlaczego?
- Co dlaczego? - spytała Bonnie.
- Dlaczego tamci ludzie zginęli z mojego powodu? I dlaczego wy dla mojego życia i wolności narażaliście swoje życie? Dlaczego to wszystko się stało?
Bonnie chciała już coś powiedzieć, ale Ash podszedł do niej i lekko położył jej rękę na ramieniu, więc odsunęła się i ustąpiła mu miejsca.
- Pragniesz się tego dowiedzieć, przyjacielu? - zapytał Ash - Dobrze, więc ci powiem. Gdy ksiądz Salve umierał, to był w malignie i wziął mnie za ciebie. Szepnął mi wówczas coś na ucho. Coś, co wyjaśniało, dlaczego to wszystko się dzieje i teraz powtórzę ci te słowa. Chcesz wiedzieć, dlaczego? Odpowiem ci. Jesteś prawdziwym królem Johto.
Philippe spojrzał na Asha zdumionym wzrokiem. Czego jak czego, ale takiej odpowiedzi z całą pewnością się nie spodziewał. Gdyby tak mój luby powiedział mu, że zaraz nastąpi koniec świata, to młodzieniec byłby tym faktem z pewnością mniej zdumiony niż teraz.
- Królem Johto? O czym ty mówisz?
Spojrzał na nas wszystkich, jakby oczekując zaprzeczenia lub też może potwierdzenia tych słów, ale jeśli spodziewał się tego pierwszego, to cóż... Musieliśmy go zawieść, gdyż jedyne, co mogliśmy wówczas zrobić, to tylko potwierdzić słowa Asha, co też oczywiście zrobiliśmy.
Philippe zaś popatrzył na nas wszystkich i zdumiony zerwał się z ziemi i jęknął załamany.
- Nie! To po prostu niemożliwe! Niby w jaki sposób mogę być królem? Przecież nie jestem Louisem XIV!
- Nie, ale jesteś kimś bliskim mu niczym jego własny cień - odrzekła Dawn poważnym tonem.
- Nie inaczej - poparł ją Clemont - Ale sądzę, że rozmawianie tutaj nie jest ani przyjemne, ani tym bardziej bezpieczne.
- On ma rację - powiedział Francois - Powinniśmy już wracać do domu mojego ojca chrzestnego. Tam będziemy bezpieczni, a przy okazji jeszcze opatrzymy swoje rany.
- Słuszna uwaga - zgodziłam się z nim - Część z nas została podczas tej walki ranna i lepiej będzie szybko opatrzyć te rany.
- Te rany to i tak pestka w porównaniu z tymi rany, które otrzymali nasi przeciwnicy - powiedział zadowolonym tonem Max - Jaka szkoda, że tego nie widziałaś, Sereno. To była zażarta walka.
- Tak! Wszyscy dzielnie walczyliśmy! - zawołała Bonnie i pokazała trzymanego w dłoniach Dedenne - Mój Dedenne raził drani prądem jak się patrzy!
- De-ne-ne! - zgodził się jej Pokemon.
- Właśnie, a my wszyscy rąbaliśmy z pistoletów oraz ciachaliśmy tych drani szpadami i też jak się patrzy - dodał bojowo Max - Było ich chyba z dziesięciu. Walczyli zażarcie, ale daliśmy im radę.
Francois skinął głową potakująco.
- Tak. Wpadłem na pomysł, żeby zasadzić się na nich niedaleko stąd i gdy się zbliżyli, zaczęliśmy ich ostrzeliwać, a potem jeszcze ja i Clemont natarliśmy na nich i naznaczyliśmy wszystkich swoimi szpadami. Zabiliśmy kilku z nich, a w każdym razie ja zabiłem, bo twoi druhowie woleli ich ranić niż zabijać.
- Nie lubujemy się w zabijaniu - powiedział gniewnie Clemont.
- Wybacz, nie chciałem cię urazić, przyjacielu - rzekł przepraszającym tonem Francois - Ale chyba sam wiesz, jak to jest na wojnie. Im mniej jest ich, tym więcej nas.
- Tak czy siak dobrze, że udało nam się wygrać - odpowiedział na to Clemont - Około pięciu czy sześciu z nich zginęło, a reszta uciekła z ranami od naszej broni, a więc wygraliśmy.
- No i to jest najważniejsze - zakończył tę rozmowę Ash - Uważam więc, że najlepszym, co możemy teraz zrobić, to przybyć do pałacu ministra Colbertona. Tam zaś opatrzymy swoje rany i dokończymy rozmowę, którą rozpoczęliśmy na temat twego pochodzenia, Wasza Wysokość.
Ostatnie słowa oczywiście skierował on w kierunku Philippe’a, który patrzył na niego wyraźnie zaintrygowany.
- Wolałbym, abyś tak do mnie nie mówił, a przynajmniej chwilowo - odpowiedział na to Philippe - Chodźmy zatem do domu tego Colbertona, kimkolwiek on jest.
- Twoje życzenie jest dla nas rozkazem - rzekł Ash, lekko kłaniając się przed młodzieńcem.
- A więc komu w drogę, temu widły w nogę... - zaśmiał się lekko Max - Znaczy, chciałem powiedzieć, temu czas.
- Tak, czas już najwyższy - uśmiechnęła się Dawn - Jak to dobrze, że mamy tę niebezpieczną przygodę już za sobą.
- Tak! Najgorsze już za nami! - dodała Bonnie, wzdychając wesoło.
- Za nami? - spytałam ponuro - Obawiam się, że jeszcze nie.
Dojechaliśmy już bez żadnych przygód do pałacu Colbertona. Był już wtedy późny wieczór, co Ash i Francois uznali za bardzo dogodną dla nas sytuację, ponieważ dzięki temu nie byliśmy aż tak widoczni jak w dzień, a jeśli ktoś chciałby obserwować sobie pałac naszego przyjaciela, to miałby naprawdę bardzo spory problem w rozróżnieniu twarzy każdego z nas. Co prawda nie byliśmy wcale pewni, iż ktoś obserwuje Colbertona, ale mimo wszystko woleliśmy być ostrożni, a zwłaszcza po tym, jak nie tak dawno próbowano nas zabić.
Jak więc już wspomniałam, dotarliśmy bezpiecznie i bez przeszkód na miejsce, po czym weszliśmy do środka pałacu, gdzie już oczekiwał na nas Colberton wyraźnie bardzo przejęty.
- Och, moi kochani! - zawołał na nasz widok uradowany i z wyraźną ulgą w głosie - Tak strasznie się o was bałem! Nie byłem pewien, co się może stać, ale na szczęście jesteście cali i zdrowi.
- No, z tym zdrowiem, to nie do końca tak - uśmiechnął się lekko Max, wskazując palcem bandaż na swojej głowie.
Colberton spojrzał na chłopca i jęknął zaniepokojony.
- Och, widzę, że wam się trochę dostało. Żywię tylko nadzieję, że nie są to jakieś poważne rany. Mieliście przygody w drodze?
- Istotnie - odpowiedział mu Francois - Ale cóż... Daliśmy sobie z nimi radę, choć wcale nie było to łatwe.
- Ale dzięki Ashowi się udało - powiedziała dumnym tonem Bonnie, a jej Dedenne zapiszczał potakująco.
- Lepiej będzie, jeśli zaraz was wszystkich obejrzy medyk - stwierdził Colberton - Spodziewałem się, że może być potrzebny i wezwałem go tutaj. Czeka w sąsiednim pokoju.
Nagle minister dostrzegł Philippe’a. Spojrzał na niego wyraźnie bardzo zaszokowany. Potem podszedł do niego, dotknął lekko dłońmi jego ramion i powiedział:
- A więc to ty... To ty jesteś tym młodzieńcem, po którego posłałem moich przyjaciół.
- Pan ich posłał? - zapytał zdumiony Philippe - Dlaczego?
- Prawdę mówiąc to my sami się posłaliśmy - zauważyła Bonnie.
- To słuszna uwaga - dodała przyjaźnie Dawn - Nikt nie musiał nas do ciebie posyłać, przyjacielu, choć w pewnym sensie zostaliśmy posłani przez ministra Colbertona, ale najważniejszym przełożonym dla nas było nasze własne poczucie honoru.
- Nie inaczej - zgodził się z nią Clemont - Gdy tylko dowiedzieliśmy się o twoim losie, zdecydowaliśmy, że nie możemy cię tak zostawić.
- To szlachetne z waszej strony, ale powiedzcie mi, proszę, co dalej? - zapytał Philippe - Co będzie teraz ze mną? I dlaczego to nazywacie mnie królem Johto?
- Wszystkiego się dowiesz, ale najpierw niech obejrzy cię lekarz i moja służba - powiedział Colberton przyjaznym tonem - Musisz się ogolić oraz umyć. Mam wrażenie, że już dawno tego nie robiłeś.
- Istotnie, to sama prawda - uśmiechnął się lekko Philippe i dotknął delikatnie swego gęstego zarostu - A czy potem wyjaśnicie mi to wszystko?
- Oczywiście - odpowiedział mu minister - Ale najpierw wszyscy się musimy doprowadzić do porządku.
Przeszliśmy do sąsiedniego pokoju, w którym czekał już na nas nieco znudzony lekarz. Mężczyzna był wyraźnie niezadowolony z tego powodu, iż musiał czekać, ale przestał narzekać, kiedy Colberton obiecał mu wysoką zapłatę w zamian za czas, jaki poświęcił w tym miejscu. Potem obejrzał on dokładnie każdego z nas i stwierdził, że nasze rany nie zagrażają naszemu życiu. Ash miał przestrzelony obojczyk, ale kula tylko lekko nadwyrężyła mu kość i uszkodziła skórę i mięśnie. Maxowi kula drasnęła skroń, Bonnie (która podczas walki spadła z konia) lekko obiła sobie kolano, jednak oboje trzymali się dzielnie uważając takie rany za powód do dumy. Clemont był lekko ranny w udo i delikatnie poobijany, bo podczas walki z napastnikami jego koń spłoszony strzałem wierzgnął wręcz niespodziewanie i strącił go ze swojego grzbietu, ale i tak mniej oberwał niż Francois, który dostał szpadą mocno lewe w ramię, a w dodatku jeden z napastników próbował strzelić mu w twarz i tylko fakt, że w tej samej chwili Philippe (osłaniany wtedy przez Maxa i Bonnie) strzelił do tego napastnika i strzaskał mu ramię, to ów napastnik zabiłby naszego przyjaciela, a tak wypalił do niego w chwili, gdy sam oberwał i kula lekko tylko musnęła mu policzek.
- Będzie szrama na pięknej twarzyczce - powiedział ironicznym tonem lekarz, kiedy go opatrywał - Ale jak widzę panowie uważają to za dowód swojego wielkiego męstwa.
To mówiąc spojrzał na Asha, który uśmiechnął się lekko i rzekł:
- Dokładnie tak. Sam bym tego lepiej nie ujął.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał Pikachu.
Lekarz opatrzył nas wszystkich, założył kilku z nas opatrunki, a potem wyszedł otrzymawszy swoją zapłatę i to sowitą. Potem sługa ministra wziął Philippe’a do osobnego pokoju, umył go, ogolił, przebrał w ładny strój oraz zabrał do salonu, w którym siedzieliśmy. Ledwie go wtedy zobaczyliśmy, a doznaliśmy lekkiego szoku. Przed nami oto stał bowiem człowiek łudząco podobny do samego króla Louisa XIV. Widzieliśmy to aż nadto dokładnie. Max i Bonnie aż wstali z krzeseł na widok Philippe’a, zaś Colberton tylko uśmiechnął się, jakby upewnił się teraz w swoich oczekiwaniach.
- Zapraszamy, przyjacielu - powiedział i wskazał on dłonią na wolne krzesło przy stole.
Philippe usiadł zaintrygowany i rzekł:
- A więc... Obiecaliście państwo wyjaśnić mi zaistniałą sytuację. Czy mogę się zatem spodziewać od państwa owych wyjaśnień?
- Oczywiście - odpowiedział mu Colberton i wyjął złożony w czworo papier - Treść tego dokumentu wszystko wyjaśnia.
Następnie rozłożył papier i zaczął głośno czytać:
Ja, król Louis XIII, władca Johto, będąc zupełnie zdrów na ciele oraz umyśle ogłaszam wszem i wobec, że w dniu, w którym to urodził się mój pierworodny syn Louis czternasty tego imienia w naszej dynastii, żona moja i królowa po wydaniu na świat syna, nie całe pół godziny później wydała na świat drugie dziecko płci męskiej. Z obawy o to, aby obaj moi synowie, tak łudząco do siebie podobni, nie zaczęli się bić ze sobą o tron, postanowiłem coś zrobić. Każdy z moich synów mógł wszak śmiało powiedzieć, że to on się urodził pierwszy i uważać, że tron należy się jemu, a to zaś mogłoby się zakończyć wojną domową. Musiałem więc coś zrobić i zdecydowałem się na ukrycie drugiego syna na prowincji, u mojego osobistego spowiednika, któremu ufam nad życie. Ów spowiednik nosi miano księdza Salve i będzie przechowywał dokument, który oto teraz właśnie spisuję jako potwierdzenie pochodzenia mojego drugiego syna. Jeśli więc ty, który teraz czytasz ten dokument spotkasz u księdza Salve młodzieńca wręcz łudząco podobnego do mojego syna, to wiedz, iż jest to mój drugi syn i należy go traktować z należnym mu szacunkiem.
Dokument ten należy również traktować jak swego rodzaju testament, ponieważ oświadczam w nim wszem i wobec, że jeśli mój pierworodny syn okaże się człowiekiem niegodnym korony, to żądam, aby tron Johto objął mój drugi potomek, o ile oczywiście również będzie człowiekiem godnym korony. Wolę moją niniejszym zatwierdzam podpisem oraz pieczęcią.
Louis XIII tego imienia, władca Johto.
- A poniżej jest jeszcze podpis księdza Salve jako świadka - dokończył Colberton.
- Ciekawi mnie, czy królowa matka wiedziała o wszystkim? - spytałam - Jeśli tak, to dziwne, że zgodziła się na taki projekt, który nie omieszkam nazwać wręcz szalonym.
- Oczywiście, że to jest szalony projekt i bezmyślny moim zdaniem - odezwała się Dawn.
- Proszę się liczyć ze słowami, młoda damo - rzekł na to Colberton dość cierpkim tonem - Mówisz wszak o królu, któremu służyłem i którego kochałem. Był on mądrym człowiekiem, ale przecież nawet mądry człowiek nie może podejmować samych mądrych decyzji. Kierowało nim tylko dobro dynastii i dobro Johto i dlatego też spisał on ten dokument, który powierzył księdzu Salve.
- Ale ksiądz Salve nigdy mi o tym dokumencie nie wspominał - odparł ponuro Philippe, patrząc na swoje dłonie - Przy okazji... Czy ja mam wobec tego rozumieć, że jestem synem króla Louisa XIII?
- Tak i bratem bliźniakiem Louisa XIV - odpowiedziała mu Bonnie.
- Dlatego twój brat, gdy tylko dowiedział się o twoim istnieniu, kazał cię uwięzić - wyjaśnił Max - A my cię odbiliśmy.
- Nie... To po prostu nie do wiary... To niemożliwe.
- Nie? - uśmiechnął się Francois - To sam zobacz.
Muszkieter wstał od stołu i zaprowadził nas wszystkich do jednego z pokoi, w którym wisiał portret króla Louisa XIV. Philippe spojrzał bardzo zaszokowany na ów portret, a potem na swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie. Kilka razy spoglądał na portret i na odbicie, nie wiedząc przez chwilę, co ma powiedzieć. Opadł załamany pod ścianę i jęknął:
- To wszystko dla mnie za trudne! Tego jest dla mnie zdecydowanie zbyt wiele! Proszę, zostawcie mnie samego! Muszę to wszystko przemyśleć.
- Słusznie - zgodził się Colberton - Zresztą wszyscy powinniśmy teraz wypocząć w samotności. Jutro porozmawiamy.
Ash, ja i Pikachu pomogliśmy się pozbierać Philippowi z podłogi, zaś Dawn i Bonnie z uśmiechem na twarzach wzięły go za ręce i zaprowadziły do przeznaczonego pokoju w towarzystwie służącego Colbertona.
Noc spędziliśmy spokojnie, a na rano zjedliśmy wszyscy śniadanie, ale bez naszego gospodarza, który zjadł posiłek znacznie wcześniej niż my i potem wraz z towarzyszącym mu Francois pojechał do pałacu króla, żeby wypełniać swe obowiązki. Pan de Sauve z kolei chciał zobaczyć się z żoną, która towarzyszyła ciągle księżniczce Sylvii. Musieliśmy więc czekać na ich powrót, przy okazji zajmując się też Philippem, który był wciąż w wielkim szoku po tym, co się stało. Dowodem tego stało się pewne bardzo smutne wydarzenie, którego byłam świadkiem wraz z moim lubym. Zaszliśmy w południe do pokoju Philippe’a i wówczas oboje zauważyliśmy coś, co nas zaszokowało. Tym czymś był nasz pretendent zakładający sobie na twarz żelazną maskę. Gdy nas zobaczył, powoli ją z siebie zdjął i powiedział:
- Wybaczcie... To głupie, ale dziwnie się chwilami czuję bez tej maski.
- Jestem w stanie cię zrozumieć - powiedział smutno Ash.
- Pika-pika - pisnął ponuro Pikachu.
- Poważnie? - zapytał smutno Philippe.
- Tak, w końcu sam przez pewien czas nosiłem to żelastwo.
Philippe lekko parsknął śmiechem.
- Tak, to prawda, ale to był o wiele krótszy czas niż mój. Ja to nosiłem około trzy miesiące i stała mi się niemalże drugą skórą na twarzy.
- Tak, zgadzam się z tobą, ale mimo wszystko naprawdę rozumiem, co musiałeś czuć nosząc to żelastwo. Jest okropnie ciężkie i nieprzyjemne.
- Właśnie - pokiwał smutno głową Philippe - I co teraz ze mną będzie?
- Colberton, gdy tylko powróci, to przedstawi ci dalszy plan działania - powiedziałam pocieszającym tonem - Myślę, że jego pomysły mogą ci się spodobać, w każdym razie mam taką nadzieję.
Pomyliłam się nieco, ponieważ plany pana ministra niezbyt przypadły do gustu naszemu przyjacielowi, gdy o nich usłyszał, to zaś nastąpiło po południu tego samego dnia. Colberton wrócił, jednak bez Francois, który to wraz z żoną towarzyszył właśnie księżniczce Sylvii na jakieś przejażdżce po okolicy. Pan minister powrócił więc sam do swojego domu, a potem zebrał nas wszystkich w salonie, aby się z nami rozmówić.
- Pozostaje zatem sprawa, co zrobić dalej - powiedział minister, aby rozpocząć rozmowę - Philippie, wiem doskonale, że się przejmujesz tym, co masz dalej zrobić i co my planujemy względem ciebie. Wiedz jednak, iż my nic nie planujemy bez twojej wiedzy ani zgody. Mamy pewną koncepcję, a raczej ja ją mam, chociaż myślę, że i nasi przyjaciele również posiadali dość podobne pomysły. Jeśli tak, to z całą pewnością okażą zainteresowanie tym, co powiem. Zanim to jednak powiem, to chcę cię o coś zapytać. Powiedz mi, czy ufasz nam?
- Cóż... Uratowaliście mi życie i wyciągnęliście mnie z opałów - rzekł smutnym głosem Philippe - Komu więc mam ufać, jeśli nie wam?
- Słuszna postawa - zaśmiał się Max.
- A więc jaki ma pan plan, panie ministrze? - zapytał Clemont.
- Ja się chyba domyślam, jaki to plan - rzekł Ash - Ale wolę wysłuchać najpierw pana ministra zanim sam coś powiem.
Colberton uśmiechnął się delikatnie, po czym powiedział:
- Sprawa więc wygląda następująco... Johto jest w zagrożeniu. Jego lud żyje pod jarzmem podatków, które wielu ludziom, zwłaszcza chłopom oraz mieszczanom odbiera możliwość godnego życia. Podatki tutaj płacą przede wszystkim biedni, bogaci w wielu przypadkach są z nich zwolnieni, a już zwłaszcza Fouquetini, który jest właściwym władcą tego kraju. Fouquetini okrada ten kraj, ale król nie ma nic przeciwko temu, dopóki sam ma zawsze dość pieniędzy na wszelkie zaspokajanie swoich kaprysów. Jednym słowem, Johto grozi prędzej czy później rewolucja, jeśli ktoś coś z tym nie zrobi. Ja próbuję pomóc ludowi tego kraju, ile tylko mogę, ale niestety, moja władza jest znikoma wobec władzy króla, który jednak nie przejmuje się losem tego ludu. Ponieważ wpadł nam teraz w ręce testament twojego ojca, to możemy wyciągnąć wnioski z tego, co jest w nim napisane. Twój rodzic chciał, abyś zastąpił swojego brata na tronie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jak widzisz, ta potrzeba właśnie zaszła.
- Ja? Na miejscu Louisa? - zapytał zadziwionym tonem Philippe.
Oparł się o krzesło i pomyślał przez chwilę o tym wszystkim.
- A gdybym chciał zostać królem, to czy mógłbym liczyć na wsparcie pana, panie Colberton? Pana i pańskich przyjaciół?
- Naturalnie - odpowiedział na to minister - To się rozumie samo przez się. Wszyscy cię w tej sprawie wesprzemy.
- Nie zostawimy cię samego w potrzebie - powiedziała Dawn.
- Oczywiście, że nie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - dodał radośnie Max.
- A więc... kiedy upomnimy się o mój tron?
- Spokojnie, mój przyjacielu - rzekł Colberton - Nie zrozumiałeś mnie. Oficjalne domaganie się tronu nie wchodzi w grę. Nic nam to nie da, a do tego narazi ciebie i nas wszystkich na utratę życia.
- A więc... Zamach stanu?
- Coś w tym rodzaju. To będzie zamiana królów na tronie i będzie ona tak szybka, że nikt poza nami jej nie zauważy.
- Jakże to?
- Będziesz więc rządzić jako Louis XIV.
Philippe spojrzał w szoku na Colbertona i potem na nas.
- Jak to? Jako Louis?
- Do końca swoich dni.
- A moje prawa do tronu?
- Są znikome. Autentyczność tego dokumentu król łatwo podważy i nie dowiedziesz, że wasz ojciec to pisał.
- A więc co robić?
- Dokonamy cichej podmiany braci. Louis zostanie uprowadzony przez nas, a ty zajmiesz jego miejsce. I będziesz rządził jako on.
- Jak to? - zapytał gniewnie Philippe - Czy to oznacza, że będę już do końca życia udawał kogoś, kim nie jestem?! No, a co ze mną?! Co z moim życiem?! Czy już nigdy nie będę sobą?! O nie! Odmawiam udziału w takiej farsie! Jeśli mam się ubiegać o tron, to chcę to robić w sposób godny mego pochodzenia!
Nie wiedzieliśmy przez chwilę, co powiedzieć, aż w końcu zrobił to za nas Colberton.
- Co ze mną? Co z moim życiem? Biedny Philippe! Mdli mnie, kiedy muszę słuchać takiego użalania się nad sobą!
- Jakiego użalania się?! - zawołał gniewnie Philippe - Czyż ja nie mam prawa żyć jako ja sam?
- Masz prawo, ale masz również prawo do tronu, o który jednak musisz ubiegać się w sposób odpowiedni - odpowiedział Ash spokojnym tonem - Naprawdę jestem w stanie cię zrozumieć, ale zrozum też pana Colbertona i nas. Chcemy jedynie dobra Johto.
- Pika-pika-chu! - pisnął potwierdzająco Pikachu.
- Ale mojego dobra już nie, prawda? - spytał Philippe - Moje dobro już się dla nikogo nie liczy?
- Liczy, jednak w przeciwieństwie do ciebie ja myślę także o innych - zauważył Colberton.
- Ja też myślę o innych.
- Tak? To pozwól, że coś ci pokażę.
- Co takiego?
- Chodź ze mną, musimy się przebrać.
- Możemy iść z wami? - spytałam.
- Tak, ale nie wszyscy. Może niech idzie pani i pani narzeczony. Reszta niech pozostanie tutaj.
Zgodziliśmy się i poszliśmy do innego pokoju, w którym to Colberton uszykował dla nas bardzo biedne ubrania, przypominające niemal chłopskie stroje.
- Co to takiego? - zapytałam zdumiona.
- Pika-pika? - zapiszczał Pikachu pytająco.
- To pewne stroje, które kiedyś zdobyłem - odpowiedział nam minister - Jako dziecko lubiłem się przebierać i do dzisiaj pozostała mi do tego mała słabość. A więc załóżcie to. Pokażę wam coś.
Nie rozumieliśmy postępowania pana ministra, ale wyraziliśmy zgodę na jego propozycję i założyliśmy na siebie te stroje, po czym pojechaliśmy konno do najbliższej wsi. Tam natomiast przywiązaliśmy konie do drzewa i przeszliśmy się po okolicy.
- Po co nas pan tu przywiózł? - zapytał przygnębionym tonem Philippe.
- Chciałem ci tylko pokazać coś, co ja nazywam „smutnym, ale jakże prawdziwym życiem“ - odpowiedział ironicznie minister.
Szliśmy obok chłopskich chat, mijając pracujących i zajmujących się różnymi swoimi sprawami ludzi ubranych bardzo biednie. Widok, jaki to wówczas ukazał się naszym oczom był po prostu przerażający. Biedna, stare oraz zrujnowane chaty, ludzie chodzący boso i to nawet po kałużach, dzieci bawiące się w błocie... Jednym słowem, obraz nędzy i rozpaczy.
- Co to jest? - zapytał przerażony Philippe.
- To się nazywa „prawdziwe życie“. A dokładniej rzecz ujmując, to jest efekt rządów twojego brata króla - wyjaśnił dość smutnym głosem minister - To wieś leżąca na ziemiach królewskich. Takie widoki tutaj to codzienność. I cóż ty na to? Podoba ci się to?
Philippe nie odpowiedział, tylko widząc jakąś małą dziewczynkę, całą brudną i do tego jeszcze w podartym ubraniu, która to z zainteresowaniem podeszła do niego, wzięła go za rękę i zaczęła ją oglądać, załamany uciekł w kierunku Rapidashów, które zostawiliśmy przed wioską. Gdy już je dopadł, to odwiązał swego wierzchowca, wskoczył na niego, po czym pognał przed siebie zawzięcie.
- O rany! I co? Znowu musimy za nim ganiać? - jęknęłam.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał Pikachu.
- Lepiej to zróbmy zanim wpadnie w jakieś kłopoty - powiedział na to Ash.
Wskoczyliśmy na swoje konie i pognaliśmy za Philippem. Miał on nad nami pewną przewagę, ale dość szybko dogoniliśmy go, a wówczas oczom naszym ukazał się kolejny niesamowity widok, a stanowił go... Philippe rozmawiający z jakąś kobietą ubraną w elegancki i bogaty strój do jazdy konnej. Tej kobiecie towarzyszył jakiś mężczyzna w mundurze muszkietera z ręką na temblaku oraz jakaś dama. Żeby było jeszcze lepiej, to całą trójkę doskonale znaliśmy.
- Nie zapieraj się! To ty! Z plebanii księdza Salve! - zawołała młoda kobieta, patrząc uważnie na Philippe’a, który próbował ją wyminąć, ale ona skutecznie zajeżdżała mu drogę i nie pozwalała na to, aby się oddalił.
- Pani mnie z kimś pomyliła.
- Z nikim cię nie pomyliłam! Ty jesteś Philippe, wychowanek księdza Salve! Przecież rozmawialiśmy ze sobą! Byłeś mi bardzo miłym rozmówcą! Jak możesz mnie nie pamiętać?!
Francois i Madeline, bo to oni towarzyszyli księżniczce, nie wiedzieli, co mają powiedzieć ani zrobić, podobnie jak i my. Wreszcie to Colberton postanowił przerwać zmowę milczenia.
- Sądzę, mój przyjacielu, że nie musisz już dłużej zapierać się przed Jej Wysokością swojej tożsamości - powiedział.
- Och, pan minister! - zawołała radośnie księżniczka - Cieszę się, że pana tu spotykam.
- I ja się cieszę, choć bardzo zaskoczyło mnie to, że spotykamy tutaj Waszą Wysokość - rzekł minister przyjaznym tonem.
- Mnie również zaskakuje obecność pana ministra... O! Wicehrabia de Bragelonne i panna d’Artagnan! Państwo także tutaj?! I to jeszcze w tych dziwnych przebraniach?!
- Życie stawia przed nami różne zadania, a niejedno z nich wymaga niekiedy przebrań - odpowiedział jej Ash dość filozoficznym tonem - Żywię jednak nadzieję, że nasze stroje nie gorszą Waszej Wysokości.
- Ależ bynajmniej - uśmiechnęła się do niego księżniczka - Po prostu mnie one dziwią i nic poza tym. A najbardziej dziwi mnie tutaj obecność mojego przyjaciela z plebanii księdza Salve, który to przyjaciel wyraźnie zapiera się znajomości ze mną, czego nie jestem w stanie zrozumieć.
- Ależ wcale nie zapiera, broń Boże. On po prostu nie wie, czy może Waszej Wysokości zaufać, a to nie to samo - wyjaśnił Colberton.
- Sądzę, że Wasza Wysokość rozumie doskonale, iż obecność osoby podobnej do króla nie jest mile widziana w tych stronach - zauważyła na to Madeline - Wszak chyba dobrze Wasza Wysokość pamięta nasza rozmowę, w której brała także udział panna d’Artagnan?
- Istotnie, pamiętam ją doskonale - powiedziała Sylvia - Pamiętam, co powiedziałam o sobowtórze króla, którego miałam przyjemność poznać i niestety... Nie miałam potem nigdy możliwość odnowienia tejże znajomości, ponieważ...
To mówiąc spojrzała na Philippe’a i powiedziała:
- Ponieważ nagle zniknąłeś, mój przyjacielu razem ze swoim drogim opiekunem. Skąd więc nagle znalazłeś się tutaj?
- Wasza Wysokość...
- Ostatnio rozmawialiśmy mówiąc do siebie po imieniu i prosiłabym uprzejmie, abyś także teraz nazywał mnie „Sylvią“, a nie „Jej Wysokością“.
- Skoro tego sobie życzysz...
- Tak, właśnie tego sobie życzę. I życzę sobie wyjaśnienia, co się tutaj dzieje. Dlaczego ty oraz twój opiekun zniknęliście tak nagle? Mam poważne obawy na temat tego, iż moje gadulstwo mogło wam zaszkodzić, ale...
- Niestety, to sama prawda - powiedziałam ponuro - Gadulstwo Waszej Wysokości... Pardon... Twoje, Sylvio... Twoje gadulstwo doprowadziło do tego, że król i jego prawa ręka Fouquetini zainteresowali się tym wszystkim i co odkryli? Sobowtóra króla na wsi. Wystarczyło potem porozmawiać z królową matką (bo podejrzewam, że od niej się tego Louis dowiedział) która przyznała się do istnienia bliźniaka króla, którego to potem nasz drogi król postanowił się pozbyć.
- Chwileczkę! Bliźniak króla?! - zawołała zdumiona Sylvia i spojrzała na Philippe’a - Louis to twój bliźniak?!
- Tak - potwierdził młodzieniec - I cóż... Twoje słowa sprawiły, że na trzy miesiące wylądowałem w więzieniu na wyspie Saint Margot w żelaznej masce na twarzy, a mój opiekun i jego gosposia zginęli.
Sylvia zasłoniła sobie przerażona usta dłonią.
- Boże święty! W żelaznej masce?! A ksiądz i gosposia... nie żyją?!
- Tak, nie żyją - odpowiedział jej bezlitośnie Philippe.
- I ty sam w masce z żelaza...?
- O tak, w masce z żelaza - Philippe dalej pastwił się nad nią tak, jak chwilę przedtem nad nim Colberton - Mam ją w swoim pokoju. Chcesz ją może zobaczyć?
Sylvia jęknęła załamana i zawróciła konia, po czym pognała szybko przed siebie.
- Umiesz ty rozmawiać z kobietami - mruknęła Madelina ironicznie.
- Istotnie - pokiwał lekko głową Francois - Posiadasz w tej kwestii prawdziwy talent.
- Być może - rzekł Colberton - Ale lepiej już jedźcie, moi kochani, bo księżniczka nie powinna jeździć sama po tej okolicy.
- Racja - pokiwał głową jego chrześniak - Ale co dalej?
- Dalej się zobaczy. Przyjedziecie wieczorem?
- Postaramy się.
Po tych słowach muszkieter oraz jego żona odjechali za księżniczką.
***
Powróciliśmy do domu Colbertona i zostawiliśmy Philippe’a samego z jego własnymi myślami. Chcieliśmy, aby młodzieniec miał czas i możliwość przemyśleć sobie to wszystko i zastanowić się nad tym, co mu kilka godzin wcześniej zaproponowaliśmy, a także rozważyć to wszystko, co zobaczył we wsi. Wiedzieliśmy, że ten obraz zrobił na nim bardzo duże wrażenie, tak samo zresztą jak i na nas. Colberton był naprawdę bystrym politykiem. On dobrze wiedział, w jaki sposób zrobić wrażenie i to bardzo silne wrażenie na Philippie i pokazać mu możliwość naprawienia tego, co było mu solą w oku, a tą solą była ludzka bieda oraz nędza w kraju pośród biedoty i to, że taka sytuacja sprzyja rewolucji. Jako osoby z przyszłości doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że słynna Wielka Rewolucja Francuska z końca XVIII wieku wybuchła z naprawdę podobnych przyczyn, jakie widzieliśmy tutaj i wiedzieliśmy także, co z tej rewolucji wynikło. Jeżeli więc Colberton chciał powstrzymać podobnego rodzaju rzeź, musiał podjąć taką właśnie grę, jaką zamierzał podjąć. Od niej mogło zależeć życie wielu ludzi, setek lub nawet tysięcy, a my zamierzaliśmy mu w tym pomóc. Nawet nie musiałam pytać Asha, co o tym sądzi. Jego mina i zachowanie mówiło samo za siebie, poza tym zbyt dobrze go znałam, abym miała nie wiedzieć, iż posiadamy w tej sprawie takie samo zdanie.
Czasu daliśmy Philippe’owi naprawdę wiele i dzięki niemu nasz drogi przyjaciel miał czas przemyśleć sobie wszystkie te sprawy, które ostatnio z nim poruszyliśmy. Zajęło mu to dużo czasu, także więc następną rozmowę odbyliśmy dopiero następnego dnia, gdy młodzieniec siedział na łące przed pałacem Colbertona i obserwował on okolicę, po której szły akurat młode kobiety przeganiające stado owiec. Cała nasza sześcioosobowa drużyna (nie licząc kroczących u naszego boku Pokemonów) usiadła obok Philippe’a, ale nie rozpoczęliśmy rozmowy spodziewając się, że może on sam, jeśli zechce, porozmawia z nami, co też się stało.
- Siedziałem trzy miesiące w więzieniu, a teraz chcecie, abym znów dał się aresztować i wsadzić do więzienia - rozpoczął rozmowę.
- Pałac to nie więzienie - zauważył Max.
Philippe zignorował go i spojrzał w kierunku kobiet z owcami.
- Widzicie te wieśniaczki? A tę, która trzyma jagnię? Mógłbym zaszyć się między ludźmi takimi jak ona i z nią samą paść owce do końca życia i byłbym bardziej wolny niż teraz.
- Będziesz wolny, kiedy już na zawsze zniknie nad tobą zagrożenie w postaci twego brata - zauważył Clemont.
- Zrozum, masz szansę zostać królem - dodała Bonnie.
Philippe pokręcił przecząco głową.
- Nie. Mam tylko szansę udawać króla, który doprowadził ten kraj do obrazu nędzy i rozpaczy. Króla, którego lud Johto nienawidzi.
- Nie musisz taki być - powiedziałam - Możesz być lepszym królem, a wręcz powinieneś.
- Tak, ale najpierw musisz udawać Louisa, a on jest po prostu złym człowiekiem, a do tego również i żałosnym - dodał Ash - Jeśli nie chcesz wrócić do więzienia, to musisz choć przez krótki czas udawać swego brata, aby nikt, a już zwłaszcza Fouquetini w niczym się nie zorientował. A kiedy już twoja pozycja na tronie będzie pewną, będzie mógł być sobą.
- Ale z imieniem mego brata.
- Tak, to nieuniknione.
Philippe bardzo zasmucony spojrzał na bawiących się wesoło na trawie Pikachu, Buneary, Piplupa i Dedenne.
- Oni są szczęśliwe ode mnie, bo są wolni, zaś mnie czeka wszędzie, dokąd pójdę jakaś niewola.
- A co powiesz o ludziach żyjących w niewoli biedy? - spytałam - Czy ich los cię nie obchodzi?
- Obchodzi, jednak mam wątpliwości, czy dam sobie radę. Skąd macie pewność, że będę lepszym królem niż mój brat?
- Takiej możliwości to my nie posiadamy - odpowiedział Clemont - Ale wierzymy, że możesz dać sobie radę.
- Tak! A poza tym pomyśl o korzyściach! - zawołał Max wręcz bardzo zadowolonym tonem - Jako król będziesz miał tyle wieśniaczek, ile tylko zechcesz.
Clemont trącił go delikatnie w ramię.
- Przyjacielu, nie rozumiesz.
- Czego nie rozumiem?
- Tego, o czym tu mówimy. Tutaj nie chodzi o korzyści osobiste, ale o sprawę i o to, żeby Johto nie zostało ogarnięte rewolucją.
- No właśnie - powiedziała Dawn - Philippie, ty może ocalić całe Johto przed rewolucją, jeśli tylko odpowiednio weźmie się do rzeczy.
- Ale właśnie problem w tym, że ja nie wiem, jak to zrobić. A co, jeżeli będę gorszy od Louisa?
- Od niego nie możesz być gorszy - odezwał się jakiś kobiecy głos.
W naszą stronę szła księżniczka Sylvia w towarzystwie Colbertona i swego Fennekina. Na ich widok wszyscy szybko zerwaliśmy się z miejsca, po czym ukłoniliśmy się narzeczonej króla.
- Nie musicie mi się kłaniać - powiedziała z uśmiechem Sylvia - Pan minister był uprzejmy wyjawić mi, na czym polega wasz plan i jestem całym sercem z wami.
- Powiedział jej pan?! Przecież to ryzykowne! - zawołała Dawn.
- No właśnie! Przecież to straszne pleciuga! - pisnęła Bonnie.
Syknęłam na nią, aby była cicho, ale księżniczka nie obraziła się za to słowo, prawdopodobnie dlatego, że nie wiedziała, co ono oznacza.
- Macie prawo uważać mnie za osobę nieodpowiednią, ale mogę was zapewnić, że skoro mój ojciec mógł zaufać wam w sprawie tego naszyjnika i godności swojej żony, to i ja mogę wam zaufać, a skoro tak, to i wy możecie zaufać mnie. Poza tym mierzi mnie wszelka niesprawiedliwość, nie mówiąc już o tym, że Louis i mnie zaszedł za skórę.
- Aha, a więc Wasza Wysokość chce tutaj przy okazji załatwić swoje prywatne porachunki? - zapytał ironicznie Max.
- A cóż by w tym było złego, gdybym tak chciała połączyć przyjemne z pożytecznym? - odpowiedziała pytaniem na pytanie księżniczka.
- Ano właśnie - zaśmiał się Colberton i podszedł bliżej - Ale też nie musicie nic robić. Równie dobrze możemy postąpić inaczej.
- To znaczy jak? - zapytał Philippe.
- Możesz wyjechać z Johto do pewnego niewielkiego majątku w Kalos. Pełno w nim zwierzyny, piękna okolica, dużo lasów i jezior. Nie będziesz narzekać na biedę. Księżniczka Sylvia wszystko przygotuje. Wystarczy więc jedno twoje słowo, a opuścisz Johto na zawsze. Nikt ci nie tego będzie miał za złe, że opuściłeś ten kraj i wybrałeś dla siebie bezpieczniejszą drogę, z dala od wielkiej polityki.
- A więc z jednej strony bezpieczne życie, a z drugiej ryzyko związane z byciem władcą? - spytał Philippe.
- Tak, ale spójrz na to też inaczej - odparł Colberton - Z jednej strony gnuśnienie na prowincji bez wpływu na cokolwiek, z drugiej zaś możliwość wsparcia kraju, uratowania wielu ludzi i pomszczenia twoich przyjaciół, że już nie wspomnę o sławie i wpływach.
- No i tłumie pięknych wieśniaczek - zaśmiał się Max, ale dostał sójkę w bok od Bonnie, która spojrzała na niego groźnym wzrokiem.
Philippe wstał i zaczął chodzić dookoła nas, pogrążony we własnych myślach, aż w końcu zapytał:
- Jeśli jednak upomnę się o tron i swoje prawa do niego w taki sposób, jaki mi proponujecie, to czy mogę liczyć na wasze wsparcie?
- Naturalnie - odpowiedziałam.
- I czy w razie wpadki nie porzucicie mnie na pastwę losu?
- Nigdy! - zawołała Dawn.
- Z tobą do samego końca, mój królu - rzekł Ash.
- Pika-pika! Pika-chu! - pisnął Pikachu, skacząc mu na ramię.
- I jako król będę miał pańskie wsparcie, panie Colberton, jeżeli zechcę zreformować ten kraj?
- Tak, Wasza Wysokość - odpowiedział minister z uśmiechem.
- I moje także, jeśli zechce je przyjąć - dodała przyjaźnie Sylvia.
- Wobec tego... Wyrażam zgodę.
- Przyjaciele! - powiedział Colberton głosem pełnym zachwytu - Niech Bóg chroni króla! Prawdziwego króla Johto!
- Niech chroni! - powtórzyliśmy wszyscy.
- A zatem ruszajmy, młodzieńce - Colberton objął delikatnie swojego przyszłego władcę za ramiona - Masz jeszcze wiele do nauczenia się, a więc pora rozpocząć naukę.
Obaj ruszyli w kierunku pałacu, a księżniczka szła powoli za nimi.
- Przyjaciele - rzekł do nas Ash uroczystym tonem - Chcę, żebyście wiedzieli, że jeśli przegramy, a naprawdę bardzo wiele na to wskazuje, to ja nie opuszczę Philippe’a.
- A my nie opuścimy ciebie - powiedziałam do niego czule.
- Jesteśmy z tobą, braciszku - dodała czule Dawn.
- Do samego końca - rzekł Clemont.
- Pika-pika! - pisnął Pikachu.
- Prowadź nas do zwycięstwa, wodzu! - zawołał Max.
- Z tobą nie mamy się czego bać! - dodała Bonnie.
Ash popatrzył na nas wzruszony i rzekł:
- Miło mi to słyszeć, ale jeśli mimo wszystko coś pójdzie nie tak, to wiedzcie, że z radością umrę ze szpadą w dłoni, walcząc do samego końca z tak wspaniałymi przyjaciółmi u boku jak wy.
C.D.N.