Powrót detektywów muszkieterów cz. II
I tak oto znaleźliśmy się na terenie regionu Johto, na przedmieściach jednego miasta, w którym to kiedyś znajdował się pałac letni królewskiego rodu. W pobliżu nie było nikogo, co nas ucieszyło, bo przecież raczej byśmy kiepsko wyglądali, gdybyśmy tak nagle wyskoczyli nie wiadomo skąd przed grupką ludzi. Zaraz zaczęłyby się niewygodne pytania, na które przecież nie moglibyśmy odpowiedzieć, bo co byśmy powiedzieli? Że dzięki pomocy wynalazku Clemonta i profesora Oaka przeskoczyliśmy z regionu Kanto do regionu Johto? To by dopiero było! Albo byśmy zostali uznani za wariatów, albo co gorsza by nam jeszcze uwierzono i zechciano by poznać wynalazek naszego kochanego wynalazcy i co wtedy? Lepiej nie wiedzieć.
A więc, ponieważ niezauważeni dotarliśmy do regionu Johto, to bez trudu przenieśliśmy się w tym miejscu z naszych czasów do początku XVIII wieku, a konkretnie do lata roku 1703, który to okres jako pierwszy został w kronikach historycznych zanotowany w związku z człowiekiem w żelaznej masce. Mieliśmy nadzieję, że wszelkie źródła mówiły prawdę i to właśnie w tym oto roku został aresztowany tajemniczy więzień X z maską z żelaza na twarzy. Uznaliśmy, że zdecydowanie lepiej będzie wybrać rok, w którym to więzień ledwo co trafił do więzienia. Chcieliśmy, aby musiał w celi spędzić jak najmniej czasu, aby mu oszczędzić cierpień, a przy okazji wyszliśmy z założenia, że jeśli mamy szukać wiadomości o Żelaznej Masce, to tylko i wyłącznie wtedy, kiedy jeszcze będzie on świeżym tematem, a nie już dość zapomnianym.
- Już jesteśmy w XVIII wieku? - spytała Bonnie, rozglądając się wokół siebie z uwagą.
- De-ne-ne? - zapiszczał jej Dedenne, także z uwagą oglądając tereny wokół siebie.
- Tak sądzę - odpowiedział jej Clemont i spojrzał na przenośnik w czasie - W każdym razie tak wskazuje mój wynalazek.
- No właśnie - uśmiechnął się zadowolony Ash - A twoim wynalazkom przecież możemy ufać.
- Tak... Pomijając te, które skończyły jako złom - mruknęła złośliwie Bonnie.
- Proszę cię, nie masz lepszych tematów do rozmowy? - spytała Dawn - Przecież dobrze wiesz, że twój starszy brat bardzo się stara, kiedy tworzy swoje dzieła.
- Twój starszy brat też się bardzo stara, a ostatnio sobie z niego kpiłaś - odgryzła się jej Bonnie.
Piplup i Buneary, które kręciły się przy nogach Dawn, zapiszczały z lekkim wyrzutem w głosie.
- Tak, to prawda - pokiwała smutno głową panna Seroni - Macie rację, ale wiecie... Ja tylko chciałam, żeby mój brat w końcu wziął się w garść i przestał się nad sobą użalać.
- Skoro tak, to niezbyt ci się to udało - rzuciłam zgryźliwie.
- To teraz bez znaczenia - uciął temat Ash - Nie przybyliśmy tutaj, aby robić sobie nawzajem wyrzuty. Mamy zadanie do wykonania.
- No właśnie, a propos tego zadania - powiedział Max, patrząc na Asha z wielką uwagą - To od czego zaczynamy, szefuńciu?
- Myślę sobie, że powinniśmy spróbować dostać się na królewski dwór i zasięgnąć języka - odpowiedział mu mój luby - Tam na pewno czegoś się dowiemy. Musimy tylko właściwie zadawać pytania.
- Właśnie, żeby przypadkiem nie trafić samemu do lochu - stwierdziła Dawn - Ale spokojnie, dopóki mamy przenośniki w czasie, to nawet z celi zdołamy uciec.
- Tak, ucieczka w najlepszym stylu. Edmund Dantes może się schować - zaśmiałam się lekko, a Ash i Pikachu parsknęli śmiechem.
- No, jakby Edmund Dantes miał taki przenośnik jak jeden z naszych, to by raczej w celi nie spędził ani jednego dnia - zauważył Ash.
- Wątpię, bo przenośnik tylko przenosi do miejsca, w którym jesteś, ale w innym czasie - zauważył Clemont naukowym tonem - Dlatego właśnie nie jestem pewien, czy by tak łatwo uciekł z jego pomocą.
- Nieważne, to bez znaczenia - powiedziała Dawn - Lepiej chodźmy do miasta i spróbujmy dostać się na królewski dwór.
- Tak, tylko jak my tam wejdziemy? - zapytał Max.
- Spokojnie, wejdziemy tam. Zapominasz chyba, braciszku, kim my jesteśmy, a jesteśmy przecież potomkami słynnych czterech muszkieterów. To nie byle jakie pochodzenie. Otwiera nam ono drzwi wszystkich salonów - zauważyła Dawn, a Piplup i Buneary zapiszczeli lekko.
- Mam nadzieję, że masz rację - powiedziałam.
Ruszyliśmy więc w kierunku miasta, śpiewając sobie po drodze wesołą piosenkę z serialu „Dogtanian i muszkieterowie“, która szła tak:
Muszkieterów dzielnych trzech
Świat wspaniały dziś poznamy.
Jeden tu za wszystkich,
A wszyscy za jednego!
Oddać życie każdy z nich
Gotów jest dla sprawy.
Przykład dają nam, jak żyć
I jak wiernym być.
Muszkieterów dzielnych trzech,
Zawsze zwarci i gotowi.
Muszkieterów dzielnych trzech,
Wierni słudzy króla.
Oddał serce dzielne swe
Każdy z nich dla sprawy.
Każdy z nich dla kumpla w dym
Gotów rzucić się.
Przysięga jest świętością.
Ojczyzna jest miłością.
Krzyżują miecze, żeby
Słabszym pomoc nieść.
Gdy trzeba zjawią się
Gotowi bronić cię.
Kochają honor i
Kochają śpiew.
Muszkieterów dzielnych trzech
Świat wspaniały dziś poznamy.
Jeden tu za wszystkich,
A wszyscy za jednego!
Oddać życie każdy z nich
Gotów jest dla sprawy.
Przykład dają nam, jak żyć
I jak wiernym być.
Muszkieterów dzielnych trzech,
Zawsze zwarci i gotowi.
Muszkieterów dzielnych trzech,
Wierni słudzy króla.
Oddał serce dzielne swe
Każdy z nich dla sprawy.
Każdy z nich dla kumpla w dym
Gotów rzucić się.
Ledwie tylko skończyliśmy śpiewać, a zaraz usłyszeliśmy trzask bicza i tętent końskich kopyt dobiegający zza naszych pleców. Odwróciliśmy się za siebie i wtedy zauważyliśmy karocę zaprzęgnięta w cztery kare Rapidashe. Na koźle karocy siedział woźnica, strzelający batem w powietrze. Gdy tylko nas zauważył, to krzyknął gniewnie:
- Z drogi, durnie! Dawać drogę!
- Durnie?! Też mi coś! - zawołał oburzony Max, biorąc się za ręce pod boki i patrząc z gniewem na woźnicę - Ja ci zaraz dam durnia, ty...
Nie dokończył, bo Dawn złapała go za rękę i odciągnęła szybko od dróżki, którą właśnie pędziła karoca. Wszyscy bowiem zdążyliśmy szybko uskoczyć na bok i tylko Max jeszcze bezczelnie stał na drodze, kpiąc sobie w oczy śmierci, a także swojemu zdrowemu rozsądkowi. Dlatego też Dawn dobrze zrobiła ściągając go z drogi, bo inaczej jeszcze zostałaby z niego tylko mokra plama pokryta kurzem.
- Zwariowałeś czy co?! - zawołała panna Seroni z gniewem w swoim głosie - Naprawdę chcesz, żeby cię rozjechali?!
- A co?! Ma prawo koleś nazywać mnie durniem?! - warknął wściekle Max.
Karoca nagle zatrzymała się, a chwilę później z pojazdu, w którym to właśnie otworzyły się drzwi, wyskoczył jakiś młody człowiek. Był ubrany w niebieski strój z epoki, białe pończochy i czarne buty. U boku miał szpadę, a jego głowę nie zdobiła peruka (tak bardzo lubiana przez panów z tamtych czasów), lecz piękne, czarne włosy zapięte w warkoczyk. Jego oczy miały niebieską barwę, a pod nosem twarz zdobiły go delikatne wąsiki.
- Strasznie państwa przepraszam za zachowanie mojego woźnicy. Nie jest on co prawda wzorem grzeczności, ale cóż... Mam nadzieję, że nic się państwu nie stało.
- Proszę być spokojnym, nic nam nie dolega - odpowiedziałam.
- Ale tego swojego woźnicę, to możesz pan posłać na galery za brak dobrych manier! - zawołał z gniewem w głosie Max - A najlepiej to każ go pan wychłostać, bo inaczej ja to zrobię!
- Naprawdę strasznie państwa przepraszam w imieniu swoim i mojego woźnicy.
Nagle młody mężczyzna spojrzał na nas z uwagą, po czym jego twarz rozjaśnił ogromny uśmiech.
- A niech mnie kule biją! Wicehrabia de Bragelonne!
Następnie złapał mocno Asha w objęcia i ucałował go radośnie w oba jego policzki.
- Witam, panie - odpowiedział mu mój luby, bardzo mocno zdumiony jego zachowaniem - Ale proszę mi wybaczyć... Czy my się znamy?
- Jakże to?! Nie poznajesz mnie?! To ja, Francois!
Ash od razu go sobie przypomniał.
- Kawaler Francois de Sauve?! O Boże! To naprawdę ty?! Witaj, mój przyjacielu! Tak się cieszę, że cię widzę!
Obaj wpadli sobie mocno w objęcia, a potem Francois uściskał i mile powitał każdego z nas, okazując wielką radość z powodu spotkania z nami.
- Tak się cieszę, że was znowu widzę, przyjaciele! Dwa lata! Całe dwa lata was nie widziałem! Gdzie żeście bywali przez ten cały czas?
- Jak to? Nie wiesz? - spytałam wesoło - Wykonywaliśmy swoją misję.
- Tak! Walczyliśmy o to, aby tego zła mniej było na świecie - dodał Ash, a Pikachu radosnym piskiem potwierdził słowa swego trenera.
- I jakże się wam powodziło?
- Póki co odnosimy same sukcesy.
Z karocy powoli wyszła jakaś młoda kobieta. Była to młoda szatynka o zielonych oczach i różowych policzkach, a ustach tak delikatnych, że trudno było szukać delikatniejszych. Była ona ubrana w białą suknię z niebieskimi dodatkami, a jej szyję zdobił ładny naszyjnik.
- Madeline! Podejdź do nas, proszę! - zawołał radośnie Francois, kiedy kobieta wyszła - Zobacz tylko, kogo tu spotykamy!
Madeline de Sauve, gdyż to była ona podeszła do nas i rozpromieniła się na sam nasz widok.
- Och, Serena! Dawn! Bonnie! - zawołała ze szczerą radością żona naszego przyjaciela, ściskając każdą z nas i całując powietrze obok naszych policzków (zgodnie z tamtejszą modą) - Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że was widzę. Was również, moi szlachetni panowie. I wasze kochane stworki także miło mi widzieć.
- Nam również miło cię widzieć, Madeline - powiedział Ash, całując delikatnie podaną mu dłoń pani de Sauve.
Clemont i Max uczynili podobnie.
- A dokąd to się wybieracie? - spytałam po chwili - Czy aby nie do miasta?
- Ależ naturalnie, ale nie tyle do miasta, co do pałacu - odpowiedział Francois - Zaprosił nas tu mój ojciec chrzestny, pan Jean Pierre Colberton, który to na dworze Jego Królewskiej Mości króla Johto sprawuje funkcję ministra spraw wewnętrznych.
- Ministra spraw wewnętrznych? - zapytał bardzo zainteresowany Ash - To bodajże jedna z najwyższych funkcji w kraju, mam rację?
- Istotnie - odpowiedział przyjaźnie Francois - Choć nie myślcie sobie, że to taki malowany minister, który musi tylko dobrze wyglądać i nic innego poza tym nie posiada.
- W życiu byśmy tak nie pomyśleli - powiedział Clemont - Jesteśmy pewni tego, że jest jednym z najlepszych ministrów w historii Johto.
- Byłby nim, gdyby król więcej go słuchał, ale cóż... - westchnął bardzo smutnym tonem Francois - Prawda jest taka, że nie może w pełni rozwinąć skrzydeł przez tego łajdaka Fouquetiniego.
- A któż to taki? - spytała Dawn.
- Lepiej jest nie rozmawiać o tym na drodze - powiedziała Madeline, z lekkim strachem rozglądając się dookoła siebie - Proponuję teraz, abyśmy wszyscy tę rozmowę kontynuowali w powozie.
- Może i racja - zgodził się Francois - Poza tym na dworze z pewnością już na nas oczekują.
- Nie każmy więc im czekać! - zadecydował Ash - Wsiadajmy więc i jedźmy. O ile oczywiście zechcesz nas zaprosić do swego powozu.
- Ty jeszcze o to pytasz, przyjacielu?! - zawołał Francois - Pomogliście mi tak bardzo, że gdybyście zażądali teraz ode mnie połowy mego majątku, to z radością bym wam go dał i jeszcze bym się wam nie odwdzięczył za to, co zrobiliście.
- Nie musisz nam dawać aż tyle - powiedziała wesoło Bonnie.
- Chociaż, skoro jesteś taki hojny, to może... - Maxowi zabłyszczały się lekko oczy z zachłanności, ale Dawn spojrzała na niego groźnie i chłopak umilkł w pół słowa.
- Dobrze, a więc ruszajmy! - zawołała radośnie Madeline.
Wsiedliśmy więc do karocy. Ponieważ pojazd był bardzo szeroki, to cała nasza szóstka zmieściła się w nim razem z państwem de Sauve.
- Ruszaj! - zawołał Francois do woźnicy, kiedy już wsiedliśmy, a on właśnie powoli do nas dołączał.
Świsnął bicz i karoca ruszyła dalej w drogę.
- A więc opowiadaj - powiedział Ash do pana de Sauve - Kim jest ten cały Fouquetini?
- To minister finansów - wyjaśnił nam nasz przyjaciel - Prawdziwy łotr i nędznik. Kradnie z pieniędzy państwowych tyle, ile tylko się da. Mój ojciec chrzestny ma kilku ludzi pośród jego służby i zdobył z ich pomocą na to dowody w postaci choćby sfałszowanych raportów na temat wydatków na dwór w ciągu całego roku. Ten łajdak fałszuje raporty pokazywane królowi i zabiera z kasy państwowej tyle, ile tylko zdoła, a za to wszystko postawił sobie prywatny pałac.
- To bezczelność! - zawołała wściekle Bonnie, a Dedenne poparł ją.
- Czy król nic z tym nie robi? - spytała Dawn.
- Nie, chociaż mój ojciec chrzestny przedstawił mu to wszystko bardzo dokładnie - mówił dalej Francois - Najwidoczniej Jego Królewska Mość nie uważa to za żadną dla siebie przeszkodę, byleby zawsze miał dość pieniędzy na swoje kaprysy.
- Król Louis XIV to prawdziwe dziecko swojej epoki - powiedziała na to Madeline - Z całym dla niego szacunkiem, ale jego ojciec przewraca się w grobie widząc to, co on wyprawia.
- Czy jego ojciec był innym człowiekiem niż on? - spytałam.
- Ba! Jak ogień i woda, tak się mocno od siebie obaj różnią! - zawołała Madeline oburzonym tonem - Mój mąż służył będąc dzieckiem jako paź na służbie u jego koniuszego i dobrze pamięta...
- Koniuszego? - parsknęła śmiechem Bonnie - Czy to taki gość, co to zajmuje się końmi?
- Akurat nie o takim koniuszym mówię - odpowiedziała jej Madeline,delikatnie się przy tym śmiejąc - Chodzi o takiego koniuszego, który pełni funkcję dowódcy wojsk królewskich.
- Ach, przepraszam... - zaśmiała się Bonnie niewinnym tonem - Ale mów dalej, proszę.
- A więc mój drogi mąż jako dziecko był paziem koniuszego ojca Króla Jegomości - mówiła dalej Madeline - I widział on osobiście władcę i może poświadczyć, jak wielki to był człowiekiem.
- Jeden z najwaleczniejszych na świecie - powiedział Francois - Sam się narażał na ryzyko oraz niebezpieczeństwo wraz ze swoimi ludźmi. Co prawda nie brał udziału w bitwie, ale siedział zawsze w obozie, układał ze swoim koniuszym plany bitwy, odwiedzał rannych w lazarecie i dodawał im otuchy. To był wielki człowiek. Niestety, poważnie zachorował i zmarł, a jego żona, królowa Marie bojąc się, iż ich dziesięcioletni wówczas synek podzieli los swojego ojca, wychowała go chuchając i dmuchając na niego, jak również pilnując, aby się nawet nie zaziębił. Pieściła go na wszystkie możliwe sposoby i czuwała, żeby nie brał udziału w żadnych bitwach, aby się wręcz nimi nie interesował i proszę... Oto, jakiego Johto ma obecnie króla. Ale mój ojciec chrzestny liczy na to, że zdoła go jakoś odmienić.
- Nadzieja matką głupich - rzuciła ironicznie Dawn.
- Też tak sądzę - powiedziała Madeline - Ale mój mąż również jest pełen dobrych myśli.
- Być może nie są one wcale bezpodstawne - uśmiechnął się Ash.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał Pikachu.
***
Zajechaliśmy przed królewski pałac zbudowany w stylu barokowym i wyglądem przypominający Wersal. Przed pałacem znajdowała się ogromna fontanna z rzeźbą przedstawiającą Neptuna w otoczeniu kilku nimf, a prócz tego piękny plac, jak również labirynt złożony z wysokiego żywopłotu. Jednym słowem, widać było wyraźnie, że osoby żyjące tutaj żyły po pańsku i nie miały zamiaru tego ukrywać.
- Jesteśmy już na miejscu - powiedział Francois, wysiadając z karocy i podając dłoń swej żonie, która dołączyła do niego.
Każde z nas potem wysiadło z pojazdu i stanęło przed wielkim pałacem rodem z powieści Dumasa ojca. Widzieliśmy już podobny w królestwie Kalos podczas naszej poprzedniej wizyty w XVIII wieku, ale mimo to ten budynek zrobił na nas naprawdę ogromne wrażenie.
- Wow! Ale chata! - jęknął Max, jednak szybko trącony w ramię przez Dawn zachichotał i poprawił się: - Znaczy się chciałem powiedzieć, że to naprawdę przepiękny pałac.
- Nie inaczej - pokiwał głową Francois ze smutkiem w swych oczach - Choć, kiedy tak na niego patrzę, to zastanawiam się, ile wiosek chłopskich zostałoby wykarmione z pieniędzy niezbędnych do utrzymania takiego oto miejsca?
- Wolałbyś, żeby nie było takich pałaców? - spytała Bonnie.
- Niekoniecznie... Ale widzicie, ja wychowałem się w dość skromnych warunkach bytowych, ojciec stracił na wojnach sporą część majątku i ja sam potem, dzięki służbie wojskowej odzyskałem nasz dawny status społeczny poprzez znaczne powiększenie naszego majątku. Stałem się dzięki temu tym człowiekiem, którym jestem teraz. Reasumując doskonale wiem, jak to jest nie mieć wiele i zawsze współczuję tym, którzy nie mają nic lub też prawie nic. I chcę jakoś w miarę możliwości ulepszyć ich dolę.
- My robimy podobnie w swojej misji - powiedział Ash - W końcu nasza walka o sprawiedliwość i o to, aby tego zła mniej było na świecie też jest ulepszaniem ludzkiej doli.
- Istotnie - zgodziła się z Madeline - Choć mam obawy, że taka walka jest strasznie trudna, a do tego zawsze was będzie smucić rzecz, która smuci też i mojego męża.
- A jakaż to rzecz?
- A taka, że wszystkim nie zdołasz pomóc. Do Francois mówię to samo. Nieraz mu mówię, iż nie zdoła wszystkich ocalić. Może w końcu wybrać tylko kilku, ale za nimi staną inni, a za nimi jeszcze inni i wszyscy będą się domagać pomocy i będą oburzeni, że tej pomocy nie mogą otrzymać. Będą czuli się potraktowani niesprawiedliwie. Podobnie jest i z waszą misją, która wszak nie usunie całego zła z tego świata i nie ocali przed nim wszystkich ludzi.
- Czy to oznacza, że należy się wyrzec tej walki? - spytałam.
- Tego nie mówię i nigdy tego nie powiem. Chodzi mi tylko o to, żeby walczyć z głową na karku, a nie tylko z sercem na dłoni.
- Pochwalam takie podejście - odezwał się Clemont - Ale chyba już powinniśmy iść. Chociaż... Może nie ma co się spieszyć, bo nie sądzę, żeby ktoś na nas czekał.
- A ja tak sądzę i zaraz wam dowiodę, że mam rację - uśmiechnął się Francois i dodał wesoło: - Chodźcie więc, moi przyjaciele. Chcę wam kogoś przedstawić.
Weszliśmy więc do pałacu, a służba i straż wpuściły nas bez żadnego wahania, z pewnością dlatego, że Francois i Madeline byli tutaj doskonale znani, a my jako osoby im towarzyszące byliśmy równie mile widziani, co oni.
Państwo do Sauve poprowadzili nas szerokim korytarzem do jednej z komnat, przed którym stał wierny sługa w czarnej liberii i białej peruczce na głowie. Był tak sztywny, jakby co najmniej kij połknął.
- Jest pan? - zapytał Francois.
- Tak, ale zajęty - odpowiedział służący.
- Idź zatem do niego i przekaż mu, że jego chrześniak przybył i chce z nim mówić.
Sługa ukłonił się i wszedł do środka pokoju.
- Myślisz, że nas wpuści? - spytała Dawn.
- Oczywiście - uśmiechnął się Francois - Wszak sam mnie tu zaprosił.
Sługa po chwili wrócił i oznajmił, że pan minister prosi. Weszliśmy więc do środka i lokaj zamknął za nami drzwi. Wówczas ujrzeliśmy całkiem piękny, choć zarazem skromny pokój, w którym znajdowało się łóżko, para foteli, dwa obrazy na ścianach, popiersie przedstawiające chyba Juliusza Cezara, żerdź, na której siedział Hoothoot (Pokemon sowa), a naprzeciwko nas stało biurko, przy którym to siedział jakiś człowiek ubrany skromnie i na czarno. Był to mężczyzna niezbyt wysoki, czarnowłosy, z dość sporym nosem i szarymi oczami. Patrzył na nas bardzo przyjemnym wzrokiem.
- Ach, Francois! - zawołał wesoło i odszedł od biurka, po czym mocno uściskał swego chrześniaka - Strasznie się cieszę, że cię widzę! Witaj, moja droga. Twój widok również raduje moje serce.
Te słowa skierował do Madeline, którą ucałował w obie dłonie.
- A państwo to kto?
- Wybacz mi, ojcze chrzestny, nie zdążyłem przedstawić - powiedział Francois - Są to moi wierni przyjaciele, którzy pomogli mi w ciężkich dla mnie chwilach. Uratowali mi kiedyś życie, kiedy jadąc lasem napadli mnie bandyci. Zabili mi Rapidasha, zranili mojego Raichu, a ja zginąłbym tam niechybnie, gdyby nie ci oto ludzie.
To mówiąc przedstawił nas po kolei, a minister uśmiechnął się z wielką radością od ucha do ucha.
- Ach, zaszczyt to dla mnie poznać was! W całym Kalos już mówią o waszych dokonaniach, moi państwo! Nie spodziewałem się, że będzie mi dane państwa poznać. Pozwólcie, że się państwu przedstawię. Jestem Jean Pierre Colberton, minister spraw wewnętrznych i ojciec chrzestny waszego przyjaciela.
- Dla nas również zaszczytem jest poznanie pana - powiedział Ash w imieniu swoim i nas wszystkich, a wszyscy mu przytaknęliśmy.
Pikachu zapiszczał przyjaźnie, a Buneary, Piplup i Dedenne także to uczynili, okazując szacunek naszemu rozmówcy.
- Mam tylko nadzieję, że ci nie przeszkadzamy - powiedziała Madeline do Colbertona.
Minister uśmiechnął się tylko, gdy to usłyszał.
- Ależ nie! W żadnym razie! A zresztą nawet gdyby, to ja bardzo lubię, kiedy wy mi przeszkadzacie. Gdybyście tego nie robili, to wtedy całe moje życie byłoby jedną wielką pracą. Ale wybaczcie mi, mój pokój nie nadaje się na miejsce do prowadzenia rozmowy. Jak widzicie, w tym pałacu, to ja mieszkam raczej skromnie i nie domagam się więcej aniżeli to, co widzicie. W pałacu moich przodków to są już większe wygody, ale tutaj panują raczej spartańskie warunki. Ale dość o tym. Czy dacie mi się zaprosić na spacer po królewskich ogrodach?
- Ależ naturalnie - odpowiedziałam, lekko dygając.
Już po chwili wszyscy razem spacerowaliśmy po królewskim ogrodzie i opowiadaliśmy (na wyraźne życzenie naszego jakże miłego gospodarza) o całej przygodzie z diamentowym naszyjnikiem królowej Anne Marie. Rzecz jasna przedstawiliśmy mu jedynie tyle, ile mogliśmy mu przedstawić, bo w końcu pewne szczegóły tej historii nie miały prawa nigdy ujrzeć światła dziennego.
Max najchętniej opowiadał o tym, jak to dzielnie biliśmy się z naszymi przeciwnikami, choć rzecz jasna ubarwił on kilka faktów, aby cała opowieść była o wiele ciekawsza. Bonnie i Dedenne wtórowali mu w tym potakując i czasami panienka Meyer dodawała coś niecoś od siebie, co jednak wcale nie miało miejsca, ale my kulturalnie nie zaprzeczyliśmy temu uznając, że lepiej będzie, aby mieli oni swoje pięć minut i się tym nacieszyli.
- I wtedy właśnie jeden z przeciwników natarł na mnie, a ja wtedy łapię za moją szpadę i zaczynam odpierać atak. Mówię panu, panie ministrze... On mnie tak, a ja mu tak. Ja mu tak, a on mnie tak. Ja go raz, on mnie dwa. On mnie raz, a ja go dwa. Znudziło mnie to wreszcie, dlatego też natarłem na niego zaciekle i jak na niego nie uderzę, to wtedy...
Max opowiadając całą tę historię gestykulował mocno rękami i równie mocno wymachiwał niewidzialną szpadą. Robił to tak dziko, aż w końcu stracił on równowagę od tych wygibasów i wpadł prosto na jakąś kobietę, która lekko westchnęła na jego widok.
Była to młoda kobieta w wieku około dwudziestu lat, ubrana w piękną, białą suknię i lekkim diadem na głowie. Miała czarne włosy upięte w lekki kok, brązowe oczy, delikatny nosek i białe dłonie. Z miejsca przypomniała mi ona Sylvię Kristel grającą Marię Teresę w „Piątym muszkieterze“ z 1979 roku.
- Och, strasznie panią przepraszam - jęknął załamanym głosem Max, zrywając się na równe nogi i rumieniąc się na twarzy ze wstydu.
- Ależ nic mi się nie stało, mój młody człowieku - odpowiedziała mu z anielskim uśmiechem młoda kobieta - Nic się przecież nie stało.
Colberton, Francois i Madeline ukłonili się jej, a my szybko poszliśmy w ich ślady.
- Wasza Wysokość, bardzo przepraszam zarówno w imieniu swoim i mojego przyjaciela, gdyż nie chciał jej urazić - rzekł Francois.
- Ależ proszę, kapitanie - odparła z uśmiechem urocza osóbka - Nic się przecież nie stało. Ja się wcale nie gniewam, choć na pana to ja powinnam się pogniewać, bo obiecałeś mi pan przedstawić mi swoją małżonkę ledwie tylko pan tu przyjedziesz. A tu proszę, przyjechałeś pan i nie przyszedłeś się nawet ze mną przywitać.
- Proszę mi wybaczyć, Wasza Wysokość, ale względy rodzinne przede wszystkim. Musiałem odwiedzić mego ojca chrzestnego, lecz odwiedziłbym wraz z moją żoną Waszą Wysokość, tylko trochę później.
Po tych słowach Francois dokonał prezentacji naszych osób, a także dodał, iż oto mamy przed sobą księżniczkę Sylvię, córkę króla Kalos Louisa XXIII, ciotecznego wuja Króla Jegomości władcy Johto.
- Księżniczka Sylvia? - jęknęłam zdumiona - Córka Jego Królewskiej Mości, władcy Kalos? Nie wiedziałam, że on ma córkę.
- To prawda, ponieważ przebywając na dworze waszego ojca ja i moi przyjaciele nie mieliśmy okazji poznać Waszej Wysokości - powiedział Ash.
- Pika-pika! - poparł go Pikachu.
- Nic dziwnego, gdyż na dworze mego ojca bywam niezmiernie rzadko od czasu śmierci mej matki - wyjaśniła księżniczka Sylvia - Jego druga żona jest mi przyjaciółką, ale nie naciskała na mnie w sprawie mojej obecności na dworze i słusznie, gdyż jakoś nie ciągnęło mnie do bali i zabaw i to jeszcze wtedy, gdy ja wciąż nosiłam żałobę.
- Widzę jednak, iż już Wasza Wysokość jej nie nosi - zauważyła Dawn, a jej Pokemony zapiszczały lekko.
- Istotnie, ale trudno nosić ją wtedy, gdy ma się wyjść za mąż.
- Za mąż?! - zawołaliśmy zdumieni.
- Istotnie - pokiwała lekko głową księżniczką - Trzy miesiące temu mój ojciec przysłał mnie tu na dwór mego dostojnego kuzyna, którego żoną mam zostać. Mam także poznać moje przyszłe królestwo i jak na razie bardzo mi się ono podoba, w przeciwieństwie do narzeczonego.
- Wasza Miłość, błagam... - jęknął Colberton - Gdyby tak ktoś to teraz usłyszał...
- A kto to niby może usłyszeć? - spytała księżniczka ironicznie - Wasi przyjaciele, którzy są (jak mniemam) wzorem dyskrecji? Wątpię, żeby mieli oni komuś to powtórzyć. A jeśli nawet powtórzą, to cóż z tego? Co mnie do tego, że ktoś się o tym dowie? Nie ukrywam, że mój drogi narzeczony nie przypadł mi wcale do gustu! Gdyby było inaczej, przebywałabym teraz wraz z nim na polowaniu, a nie tutaj, w tym oto ogrodzie. A przy okazji... Panie kapitanie, zdaje mi się, że mam coś, co należy do pana.
To mówiąc wskazała ona dłonią na sporego, pomarańczowego stworka wyglądającego trochę jak Pikachu, ale znacznie większego i o innej barwie niż wierny kompan Asha. Stworek ów wysunął się nagle zza jej sukni, po czym pisnął delikatnie w stronę naszego przyjaciela muszkietera.
- Raichu! - zawołał radośnie Francois na widok Pokemona.
Stworek z równie wielką radością wskoczył w jego objęcia i mocno go uściskał.
- Był mi on niezwykle miłym towarzyszem podczas spacerów, kiedy pana tu nie było - rzekła z uśmiechem księżniczka Sylvia, wyraźnie bardzo wzruszona tym widokiem.
Po tych słowach spojrzała na nas i powiedziała:
- Musicie państwo wiedzieć, że to pan kapitan de Sauve wiózł mnie do mojego przyszłego królestwa. Dowodził on eskortą, która ochraniała moją szacowną osobę, o ile istotnie jest ona szacowna. Obiecał mi przedstawić swoją przyszłą małżonkę, kiedy tylko tu znowu przyjedzie, ale jak widzę oprócz niej poznać mam zaszczyt prawdziwie szlachetnych kawalerów, jak również szlachetne damy ich serc. Będzie to dla mnie zaszczytem, jeśli na dzisiejszym wieczornym balu zaszczycicie nas państwo swoją jakże mi miłą obecnością.
- Nie omieszkamy się zjawić - powiedział Ash, kłaniając się nisko, a Pikachu zapiszczał przyjaźnie i wykonał podobny ukłon.
- Liczę na to - odrzekła z uśmiechem księżniczka - A zatem, panie Colberton, proszę znaleźć naszym jakże dostojnym gościom komnaty godne ich osób.
- Uczynię to z prawdziwą przyjemnością - powiedział minister, lekko się przy tym kłaniając księżniczce.
- A panią, pani de Sauve poproszę, aby mi pani asystowała przy mojej kąpieli i przy szykowaniu się na bal. Jako, iż pochodzi pani z Kalos z całą pewnością posiada pani lepszy gust do kreacji niż miejscowe służki.
- To dla mnie wielki zaszczyt, Wasza Wysokość - Madeline ukłoniła się delikatnie księżniczce.
Narzeczona króla z przyjaznym uśmiechem spojrzała na mnie, Dawn i Bonnie i wyraziła życzenie, abyśmy i my jej towarzyszyły podczas kąpieli i szykowania się na bal obiecując, iż w zamian za tę fatygę udostępni nam część swoich kreacji, jeżeli te tylko będą na nas pasować. Rzecz jasna nie mogłyśmy odrzucić tak wielkiego zaszczytu, dlatego go przyjęłyśmy.
Służące przygotowały dla księżniczki gorącą kąpiel, po czym wyszły one odprawione przez Sylvię jednym ruchem jej ręki. Ukłoniły się swej pani i odeszły, a księżniczka rozebrała się i weszła powoli do wanny. Musiałam przyznać, że dziewczyna miała naprawdę zgrabną figurę i gdybym sama nie była szczupła, to poczułabym ogromne kompleksy na widok tak doskonale zbudowanego ciała.
- Sereno... Pomożesz mi w myciu? - spytała księżniczka przyjemnym tonem, gdy Madeline podeszła do niej i zaczął pomagać jej się myć.
- Oczywiście, że tak, jeżeli tylko Wasza Wysokość mi tak rozkaże - odpowiedziałam jej usłużnym tonem.
- Ależ ja nie rozkazuję, ja proszę - odparła z uśmiechem księżniczka - Nie umiałabym rozkazywać kobiecie, która ocaliła życie kapitana de Sauve oraz reputację jego obecnej małżonki Madeline, którą mam nadzieję od dziś nazywać serdeczną przyjaciółką.
- To będzie dla mnie zaszczyt - odpowiedziała jej Madeline, kłaniając się nisko.
- Bardziej to zaszczyt dla mnie aniżeli dla niej, ponieważ posiadanie prawdziwej przyjaciółki w dzisiejszych czasach nie jest wcale czymś, co się łatwo trafia - odrzekła księżniczka i zaczęła powoli myć swoje ręce gąbką - A skoro już zostałyśmy przyjaciółkami, to proszę, mówmy sobie wszystkie po imieniu.
- Nie wiem, czy się ośmielę - powiedziałam.
- Albo ja - dodała Madeline.
- Spokojnie, z czasem przywykniecie do mówienia mi po imieniu, moje drogie - uśmiechnęła się lekko Sylvia, próbując bezskutecznie dosięgnąć ręką swoich pleców.
Podeszłam do niej i wraz z Madeline zaczęłam myć jej plecy, zaś Dawn i Bonnie na polecenie księżniczki zaczęły czesać oraz pieścić jej Fennekina, który siedział na puchowej poduszce w komnacie swej pani.
- Jaki uroczy lisek - powiedziała Bonnie zachwyconym tonem.
- Jaki podobny do twojego, Sereno - dodała Dawn - To znaczy, zanim on ewoluował.
- Ty też masz Fennekina? - spytała Sylvia.
- Tak, a raczej miałam, bo potem ewoluował w Braixena - wyjaśniłam księżniczce - To mój pierwszy Pokemon w życiu.
- A to mój jedyny Pokemon - odparła księżniczka, patrząc na swojego liska, którego pieściły Bonnie i Dawn - Widzę, że was polubił.
- My też go polubiłyśmy - odpowiedziała Dawn.
Piplup rozglądał się dookoła całej komnaty z zainteresowaniem i to wielkim, zaś Buneary usiadła wygodnie na krześle i popatrzyła na stworka księżniczki, który był czesany przez moje przyjaciółki.
- Moja droga Madeline - powiedziała po chwili księżniczka - Powiedz mi, proszę, czy powierzyłabyś pannie d’Artagnan i jej towarzyszkom nawet największą tajemnicę?
- Tajemnicę? - uśmiechnęła się Madeline - Wasza Wysokość, ja bym i życie im powierzyła.
- Tym lepiej, bo życie więcej warte niż tajemnica - rzekła Sylvia i lekko się obróciła w moją stronę - Chciałabym o coś zapytać pannę d’Artagnan. Twoje życie dobrze znam, moja droga, bo przyjaźnisz się zarówno ze mną, jak i z moją macochą, która to jest jedną z najszlachetniejszych kobiet na tym świecie i która wiele mi o tobie mówiła... choć nie wspominała mi, że wyszłaś za mąż za pana de Sauve.
- A może wspomniała, tylko Wasza Wysokość...
- Prosiłam o coś.
- Och, wybacz... Tylko TY nie znałaś jeszcze wtedy mojego męża i nie było jego nazwisko dla ciebie takie ważne, aby je zapamiętać.
- Chyba faktycznie - księżniczka lekko się zmieszała - Ale mniejsza z tym. Tak czy inaczej ciebie znam, choć tylko z opowieści, natomiast panna d’Artagnan... Pardon, Serena... Jest mi jeszcze obca, a chciałabym poznać zarówno coś z jej życia, jak i jej zdania na różne tematy.
To mówiąc Sylvia spojrzała na mnie i rzekła:
- Droga panno d’Artagnan... Sereno... Czy mogę zapytać cię o coś?
- Naturalnie, proszę Waszej Wysokości.
- Chciałabym o coś zapytać... Jak długo znasz swego narzeczonego?
- Asha? Od dziecka.
- I kochałaś go od swych najmłodszych lat?
- Dokładnie tak.
- Ja miałam tak samo z Francois - dodała Madeline.
Sylvia uśmiechnęła się delikatnie, gdy to usłyszała.
- A więc obie znacie swoich obecnych ukochanych od dawien dawna i wiecie, czego możecie się po nich spodziewać i wiecie, że jesteście bratnimi duszami. Ja jednak...
Księżniczka zastanowiła się przez chwilę, zanim coś powiedziała.
- Co czułaś, Sereno, kiedy zakochałaś się w swoim ukochanym?
Uśmiechnęłam się delikatnie na samo wspomnienie tego wydarzenia.
- Nie jestem pewna, czy dobrze to opisuję, ale wiem, że serce mi biło bardzo mocno w piersi, pociłam się, zaś w brzuchu miałam dziwne ruchy, jakby mi tam uwięzło stado Vivillonów albo Butterfree.
- Butterfree? W brzuchu? O czym ty w ogóle gadasz? - spytała bardzo zdumiona Bonnie.
- Nie przeszkadzaj jej! - skarciła ją Dawn i obie powróciły do swojego zajęcia.
- Każdy inaczej widocznie odczuwa uczucie miłości - powiedziała z uśmiechem na twarzy księżniczka - Ale ja nie czułam ani Butterfree, ani też Vivillonów. Nie biło mi wówczas serce jak szalone, nie pociłam się ani nic z tych rzeczy, o jakich mi mówisz, Sereno. A jakie były twoje uczucia, Dawn?
Dawn uśmiechnęła się lekko i po chwili namysłu odparła:
- Prawdę mówiąc, to... miałam tak samo jak Serena.
- Rozumiem - odparła księżniczka - Madeline miała podobnie, prawda?
- Tak, Wasza Wysokość - potwierdziła moja przyjaciółka.
- Właśnie, a ja nie. Nie miałam tak na widok Louisa. Wręcz przeciwnie, miałam uczucie, które nazwałabym naprawdę wielkim szokiem po tym, gdy zobaczyłam mego przyszłego męża.
- Jest aż tak brzydki? - zaśmiała się Bonnie.
- Nie, przeciwnie. Jest nad wyraz przystojny - odpowiedziała jej Sylvia - Prawda jednakże jest taka, że mogłabym pokochać tę twarz, ale nie tego człowieka.
- Nie bardzo rozumiem - powiedziałam zdumiona.
Księżniczka spojrzała w moją stronę i odparła:
- Wiem, że mogę wam to śmiało powiedzieć, w końcu zostałyśmy dziś przyjaciółkami. Chodzi o to, że gdy podróżowałam do pałacu króla Louisa XIV pod eskortą kapitana de Sauve’a, to zatrzymaliśmy się oboje w małym probostwie na prowincji. Mieszkał tam pewien bardzo sympatyczny ksiądz ze swoją gosposią, Pokemonem kotem, a także wychowankiem, na którego wołali Philippe. Był to młodzieniec nad wyraz miły i sympatyczny. Kapitan de Sauve, aby uniknąć ewentualnych niebezpieczeństw czyhających na moje życie powiedział im, że jestem arystokratką wiezioną do swego przyszłego męża. W sumie to była prawda, więc nie skłamał, co wszak byłoby sporym grzechem, zwłaszcza wobec osoby duchownej. Tak czy inaczej Philippe wywarł na mnie nad wyraz przyjemne wrażenie, a ja widząc go poczułam to uczucie, które było bardzo podobne do tego uczucia, jakie czułyście wy na widok swoich przyszłych mężów.
- O! To ciekawe! - uśmiechnęłam się do niej - I cóż było dalej?
- Spędziłam nieco czasu w towarzystwie tego młodzieńca, który wydał mi się nad wyraz miłym i sympatycznym człowiekiem. Przyznaję, że bardzo go polubiłam i żałowałam, kiedy musiałam się z nim rozstawać. Potem zaś dotarłam do pałacu i doznałam wielkiego wręcz szoku, gdy poznawszy króla odkryłam, że jest on łudząco podobny do Philippe’a.
Czego jak czego, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewaliśmy. Każda z nas spojrzała więc z uwagą na księżniczkę, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej.
- Łudząco podobny? - spytała Madeline.
- Tak - potwierdziła księżniczka - Wiem, to było niezwykłe, dlatego też nie umiałam tego ukryć i wspomniałam o tym Jego Królewskiej Mości, który uznał to za ciekawy zbieg okoliczności.
- Czy spotkała pani jeszcze tego człowieka? - spytała Dawn.
- Niestety... Gdy próbowałam wymknąć się z pałacu w asyście wiernej dwórki i pojechałam zobaczyć to probostwo, to zastałam je puste, bez jego właścicieli. Okoliczni chłopi powiedzieli mi, że jacyś ludzie w czerni po nich przyjechali i zabrali ich ze sobą. I tak właśnie zniknęli z tego świata Philippe i dobry ksiądz Salve.
- Ksiądz Salve? Tak się nazywał? - spytałam z zainteresowaniem.
- Tak. Nie wiem, dlaczego zniknęli ani co im się stało. Wiem jednak, że ten człowiek, który zasiada na tronie nie jest zdolny zdobyć mojego serca. Razi mnie jego arogancja i pycha, a ten Fouquetini... To okropny człowiek. Budzi on we mnie wstręt. Ale o ile sługę i jego zachowanie można jeszcze tolerować, to zachowanie pana już nie. Te jego ciągłe bale, zabawy i uczty... Nie mam nic przeciwko temu, nie jestem jakąś hugenotką, która wyrzeka się zabaw i bali, bo to niby marność nad marnościami. Ale te zabawy króla rażą niekiedy tym, jakie są żałosne, a do tego jeszcze te królewskie faworyty, jedna po drugiej... Gdy wspomniałam raz królowi o tym i zażądałam, aby po ślubie z nimi zerwał, wyśmiał mnie odpowiadając mi, że król bez faworyty, to tak, jak bez korony. Zapytałam więc złośliwie, co by było, gdybym i ja miała takiego faworyta. Odpowiedział mi wówczas, że jego kazałby skrócić o głowę, a mnie wychłostać.
- Ciekawe - powiedziała ironicznie Dawn - Mężowi wolno, a żonie nie.
- Tam, skąd pochodzę jest takie przysłowie... Co wolno wojewodzie, to nie tobie... Ekhem... księżniczko - zacytowała słynne przysłowie Bonnie, ale słowo „smrodzie“ zastąpiła słowem „księżniczka“.
- Tam, skąd i ja pochodzę również znamy to powiedzenie - odrzekła Sylvia, powoli wstając z wanny.
Madeline narzuciła jej szybko szlafrok na ramiona, a Sylvia podeszła do lustra i usiadła przy nim.
- Nie zamierzam jednak udawać, że mi się to podoba, zwłaszcza przed Jego Królewską Mością.
- Ja bym mu dała faworyty - mruknęła Dawn.
Uśmiechnęłam się lekko.
- Spokojnie, twój narzeczony nie gania za innymi - powiedziałam.
- No, jeszcze by spróbował - zachichotała panna Seroni - To bym mu dopiero pokazała.
- Tak... A ja pokazać nie mogę - rzekła księżniczka wesoło - Ale nic się nie bójcie. To, co mogę zrobić zrobię, jakem Sylvia z Kalos, córka króla Louisa XXIII! Jeszcze zobaczycie, co potrafię! Jeszcze zobaczycie!
***
Bal odbył się zgodnie z zapowiedzią wieczorem, a my byliśmy na nim gośćmi ministra spraw wewnętrznych, który to z największą radością przy pierwszej okazji przedstawił nas królowi. Ten zaś spojrzał na nas z uwagą i powiedział:
- Potomkowie czterech muszkieterów... Ich wnukowie. Słyszałem już o tym, jakiej dokonaliście w królestwie mojego wuja! Muszę powiedzieć, że dawnom nie uśmiał się tak, jak wtedy, kiedym ją słuchał.
Król nie sprawił na nas zbyt dobrego wrażenia. Był to wysoki, młody mężczyzna w wieku około dwudziestu paru lat, niebieskooki, z ogromną, szarą peruką uczesaną w loczki na głowie i w fioletowym stroju ze złotymi zdobieniami, białymi pończochami oraz czarnymi butami. Przypominał mi bardzo Richarda Chamberlaina w roli Ludwika XIV w filmie z 1977 roku.
- Zaszczyt to dla nas gościć państwa u siebie - rzekł król po krótkiej chwili - Mam wielką nadzieję, że będziecie się państwo u mnie dobrze czuć i życzymy wam dobrej zabawy na dworze.
Po tych słowach stracił on wszelkie zainteresowanie nami i zwrócił się w kierunku jednej z dam, która zaczęła się do niego mizdrzyć.
- A więc jesteście teraz oficjalnymi gośćmi króla - powiedział do nas przyjaznym tonem Colberton - Mam nadzieję, że dwór wam przypadnie do gustu, choć prawdę mówiąc, nie każdemu on się może podobać.
- Póki co jedyne, co mi przypadło do gustu, to pan i pana chrześniak, jak również i jego żona - powiedział Ash.
- Pika-pika! - pisnął potakująco Pikachu.
- No i oczywiście księżniczka - powiedziała Dawn - Przyznasz chyba, braciszku, że to bardzo miła osoba.
- O tak, bardzo miła i sympatyczna - uśmiechnął się delikatnie Ash - W przeciwieństwie do tego tam.
To mówiąc wskazał on na jakiegoś młodego mruka stojącego w kącie sali i wpatrującego się w nas wręcz morderczym spojrzeniem. Był on ubrany na czerwono, na lewym policzku miał lekką bliznę, jego czarne włosy były krótko obcięte, zaś jadowicie zielone oczy ciskały wręcz gromy w naszym kierunku.
- Cóż to za indywiduum? - spytała Dawn.
- Nie wygląda na zbyt sympatycznego - powiedział Clemont.
- To wicehrabia Autumn - odpowiedział nam Colberton - Niezbyt miły jegomość. Poza Fouquetinim, któremu służy nikogo nie lubi. Nie zwracajcie na niego uwagi. Nie jest tego wart.
- Wicehrabia Autumn? - zapytałam zdumiona, zaś moje zdziwienie dosięgło także i moich przyjaciół.
- A tak - odpowiedział Colberton - Z pewnością znacie państwo jego matkę, która to brała udział w kradzieży naszyjnika królowej Kalos.
- Hrabina Autumn jest jego matką? - zapytał Ash ze zdumieniem.
- A jego ojcem któż jest? - dodał Clemont.
- Hrabia Autumn, oczywiście - wyjaśnił Colberton.
- A gdzież on teraz? Czyżby nie żył?
Colberton uśmiechnął się ironicznie.
- Żyje, tylko nie wiadomo z kim, bo grasuje obecnie gdzieś za granicą i nie specjalne interesuje go los zarówno żony, jak i syna. Ale cóż chcecie? To w końcu jest już wiek XVIII... Nowy wiek, nowe obyczaje. A zresztą... Czy kiedykolwiek było lepiej w tych sprawach? Zawsze byli i będą ludzie porządni i ludzie lekceważący sobie wszelkie zasady i tego nie zmieni już żadna rewolucja kulturowa.
Wicehrabia Autumn dalej się w nas wpatrywał, po czym podszedł w kierunku jakiegoś mężczyzny w średnim wieku. Był to człowiek wysoki, z kilkoma zmarszczkami na twarzy i w siwej peruce z lokami na głowie. Jego ubiór stanowił w ciemno-niebieski strój ze złotymi zdobieniami. U jego nóg kręcił się Persian, złowieszczo przy tym mrucząc. Poczułam niechęć na sam jego widok. Ten oto człowiek strasznie przypominał mi Giovanniego, który również posiadał takiego Pokemona. Najwidoczniej łajdaki lubią posiadać takich kompanów.
- Przepraszam, panie ministrze, ale któż to taki? - spytałam, z uwagą patrząc na niesympatycznego jegomościa.
Colberton spojrzał z niechęcią na człowieka i rzekł:
- To Fouquetini, minister finansów, największy złodziej, jakiego ziemia Johto kiedykolwiek nosiła.
- Nie lubi go pan? - spytał Max.
- A dziwi cię to, mój młody człowieku? - odpowiedział mu pytaniem na pytanie Colberton - Musiałem mocno się namęczyć, aby dopilnować, żeby po śmierci króla Louisa XIII Johto nie pogrążyło się w chaosie, bo królowa matka niezbyt o te sprawy dbała zajęta wychowaniem swego syna, a ten syn co robi? Mianuje ministrami protegowanych swojej mamuni, a wśród nich tego łajdaka! Okradł on skarb państwa na takie sumy, że wystawilibyśmy za nią armię zdolną podbić pół Europy i na co ją przemienił? Na bogactwo swojego prywatnego pałacu. Ale nie bójcie się! On jeszcze za to zapłaci, macie na to moje słowo!
Po tej wypowiedzi Colberton uchylił lekko przed nami głowę i powoli poszedł w swoją stronę, a tańce się rozpoczęły i nikt nie miał ochoty, aby rozmawiać, dlatego też wszyscy zaczęliśmy podrygiwać na całej sali i my też to zrobiliśmy. Tańczyliśmy radośnie przy dźwiękach przyjemnej muzyki, ale co jakiś czas mój wzrok uciekał w kierunku Fouquetiniego, który to z obojętnością i wyraźną pogardą patrzył na tańczące pary, a stojący u jego boku wicehrabia nie odrywał wzroku ode mnie i Asha.
- On chyba chce nas zabić wzrokiem - powiedziałam do Asha.
- Może sobie próbować - zaśmiał się ironicznie mój luby - Jeśli nie jest bazyliszkiem, to nie zdoła tego dokonać.
- Obawiam się go, Ash - szepnęłam głośno - Uważaj lepiej na niego. On wyraźnie ma w oczach miarę na twoją trumnę.
Asha rozbawiło to stwierdzenie i dalej tańczył ze mną, a tuż obok nas Pikachu i Buneary wesoło sobie podrygiwali.
Kątem oka dostrzegłam księżniczkę Sylvię siedzącą na tronie i lekko się do mnie uśmiechającą. Wyglądała przepięknie i nic dziwnego, w końcu ja i moje przyjaciółki wykąpałyśmy ją, uczesałyśmy oraz pomogłyśmy jej wybrać odpowiednią kreację na bal, a nasz gust w tej sprawie chyba nie jest jeszcze najgorszy, abyśmy się miały go wstydzić.
Bal trwał dalej, a kiedy nastąpiła mała przerwa w tańcach, a Ash na chwilę odszedł na bok, aby porozmawiać z Francois, to zbliżył się do mnie wicehrabia Autumn z wyraźnym uśmiechem na twarzy.
- Czy pozwoli pani zaprosić się do tańca? - spytał.
Jego głos posiadał w sobie coś, co nazwałabym jadem i przez chwilę się bałam, że ten człowiek zaraz przemieni się w jadowitego Arboka, który mnie zaatakuje i ugryzie.
- Pan wybaczy, ale mam już tancerza - odpowiedziałam mu z pogardą.
Sama się sobie dziwiłam, bo nigdy nie mówiłam do ludzi takim tonem, ale cóż... Ten człowiek w pełni na niego zasłużył.
- Tego pana de Bragelonne? - spytał z ironią Autumn - Cieszy mnie to, że będę mógł mu ukraść tancerkę.
- Ukraść? - zapytałam z gniewem - Uważa mnie pan za rzecz, którą można sobie tak po prostu skraść?
- Bynajmniej, ale nie będę ukrywać, że sprawi mi wielką przyjemność dokuczenie panu wicehrabiemu.
- Doprawdy? A mnie jakoś nie, dlatego też daruje pan, ale...
Chciałam już odejść, ale wicehrabia Autumn nagle zagrodził mu drogę. Chciałam go ominąć, jednak on nie pozwolił mi na to.
- Proszę zejść mi z drogi! - powiedziałam wściekle.
- Proszę dać mi najbliższy taniec, a ustąpię pani z drogi - odpowiedział z ironią wicehrabia Autumn.
- Nie dam go panu!
- Więc ja nie ustąpię.
- Zawołam o pomoc!
- Tylko się pani ośmieszy.
- Proszę mi zejść z drogi!
- Dasz mi pani taniec, a zejdę.
Na całe szczęście, pomimo wielkiego gwaru Ash usłyszał moje słowa i zdołał dostrzec to, co się dzieje, więc podszedł do nas prędko.
- Co się tu wyprawia?! - zapytał z gniewem w głosie.
- Ta pani nie chce mi ustąpić jednego tańca - odpowiedział ironicznie wicehrabia Autumn - Może pan ją przekona, aby to zrobiła?
- Proszę jej dać spokój.
- Nie mogę. Ja zawsze dostaję to, czego chce i teraz też tak musi być.
- Teraz obejdzie się pan smakiem. Chodź, Sereno.
Ash wziął mnie za rękę i chcieliśmy odejść, ale wicehrabia zagrodził nam drogę i powiedział:
- Nie możecie odejść zanim nie spełnicie mojego oczekiwania.
- A idź pan do diabła! - wysyczał wściekle Ash, a na twarzy żyły mu nabrzmiały z gniewu.
- Zmuś mnie pan - zachichotał wicehrabia.
Nie spodziewał się, że Ash naprawdę to zrobi, bo złapał go on ręką za twarz i popchnął go mocno przed siebie. Wicehrabia Autumn upadł ciężko na podłogę, po czym spojrzał w naszym kierunku i zawołał:
- To zniewaga!
Na sali zapanowała kompletna cisza i wszystkie pary oczu zwróciły się w naszym kierunku.
- Co się tutaj dzieje? - zapytał Fouquetini, podchodząc do nas wraz z królem.
- Ten człowiek obraził mnie! - zawołał wściekle wicehrabia Autumn - Ja żądam od niego satysfakcji!
- Pan wicehrabia obraził moją narzeczoną i był wobec niej nachalny - wyjaśnił mój luby - Nie mogłem pozwolić na to, aby ją napastował.
- Zaraz tam napastował! Chciałem z nią tylko zatańczyć!
- Ale ja tego nie chciałam - zawołałam.
- Dość tego! - zawołał groźnie Fouquetini - Pojedynki w tym kraju są zakazane i nie życzymy sobie podobnych zachowań!
- Ależ przeciwnie, życzymy sobie - odezwał się nagle król, wzbudzając wielkie zdumienie w nas wszystkich.
Młody władca wyglądał na wyraźnie zadowolonego z całej tej sytuacji.
- Wreszcie coś ciekawego wydarzy się w tym nudnym pałacu! Z wielką chęcią zobaczę pojedynek obu panów! Uwielbiam takie widowiska.
Fouquetini spojrzał na króla i powiedział:
- A zatem życzy sobie Wasza Królewska Mość, aby mój protegowany i jego rywal starli się ze sobą w pojedynku?
- Tak, życzę sobie tego - odpowiedział król z uśmiechem na twarzy.
- A więc zmierzmy się! - zawołał wicehrabia i złapał za szpadę.
- Nie dzisiaj! Dzisiaj mamy bal! - przerwał im władca - Zamiast się bić bawcie się, panowie, a jutro o drugiej po południu stoczycie pojedynek na dziedzińcu, w obecności całego dworu.
- Ależ Wasza Królewska Mość... - Colberton zbliżył się do władcy z niespokojną miną na twarzy - Przecież dobrze wiesz, jakim szermierzem jest wicehrabia Autumn!
- Właśnie i bardzo chętnie zobaczę, jak ktoś mu dorównuje - zaśmiał się wesoło król Louis XIV - A więc postanowione. Pojedynek odbędzie się jutro. A żeby było ciekawiej, to tutaj, przy wszystkich ogłaszam, że ten, kto wygra tę walkę będzie mógł mnie prosić o co tylko zechce, a ja spełnię jego życzenie.
- Czy każde życzenie? - zapytał Ash, którego twarz ozdobił tajemniczy uśmiech.
- Każde... Chyba, że zażyczysz sobie głowy Jana Chrzciciela. Wtedy to będę musiał ci odmówić, ponieważ taki dar wart jest tylko i wyłącznie tańca kobiety godnej samej Salomei - zażartował sobie król, śmiejąc się przy tym mocno, a cały dwór mu zawtórował.
Jedynie Colberton, Francois, Madeline, księżniczka Sylvia oraz nasza kompania zachowaliśmy powagę, ale władca Johto nie zwrócił na to uwagi.
- A więc wracajmy do zabawy! - zawołał król i już po chwili porwał do tańca jedną ze swych licznych wielbicielek.
- O Boże... Trzeba mieć farta takiego jak ty, młody człowieku - rzekł załamanym głosem Colberton - Przecież wicehrabia Autumn to jeden z najlepszych szermierzy w Johto! Zabił już czterech przeciwników!
- Spokojnie, nie zna pan Asha i jego umiejętności - powiedział Max z wielką dumą w głosie - To najlepszy szermierz w całym Kanto.
- I Kalos - dodała z dumą Bonnie.
- A wicehrabia Autumn jest jednym z najlepszych szermierzy, jakich widziałem - zauważył Colberton.
- Widocznie nie zna pan za wielu - zażartowała sobie Bonnie.
- Albo rzadko wychodzi pan z domu - dodał dowcipnie Max.
Colberton parsknął delikatnym śmiechem, ale szybko spoważniał.
- Obyście mieli racje, moi kochani, bo inaczej zamiast zabawy jutro odbędzie się pogrzeb.
- Pogrzeb zgoda, ale na pewno nie mojego brata - zauważyła Dawn.
Ash tymczasem uśmiechnął się do mnie delikatnie i powoli odeszliśmy na stronę.
- Dlaczego przyjąłeś wyzwanie? - spytałam - Słyszałeś przecież, jaki to zabijaka! Chcesz ryzykować swoim życiem?
- Aż tak nie wierzysz w moje umiejętności? - uśmiechnął się Ash.
- Przestań, to nie jest zabawne! Mogłeś wymigać się od tego i nikt nie miałby ci tego za złe!
- Nie zapominaj, że jestem wnukiem Atosa, a on nigdy by nie odmówił wyzwaniu i ja też nie mogę. No, a poza tym można jeszcze wyciągnąć z tego pożytek dla nas wszystkich.
- Niby jaki?
- Pamiętasz, jak mówiłaś o tym księdzu i jego wychowanku tak bardzo podobnym do króla?
- Tak i co? Sądzisz, że on jest człowiekiem w żelaznej masce?
- Właśnie. Poprosiłem więc Colbertona, aby poszukał tego księdza i jego wychowanka, jak również ich gosposię. Być może przebywają gdzieś tutaj w pobliżu w miejscowym więzieniu. Jeśli tak, to obietnica króla spada nam jak z nieba. Możemy dzięki niej ocalić Żelazną Maskę.
- Najpierw musisz wygrać pojedynek, a to może nie być takie proste.
Ash uśmiechnął się do mnie czule i rzekł:
- Bądź spokojna. Wygram go.
Powróciliśmy z Ashem do naszej komnaty, a wraz z nami przyszli tam także Pikachu i lepiąca się do niego Buneary, która nie chciała go opuścić. Oboje przygotowywaliśmy się do snu, a właściwie ja się przygotowywałam stojąc za parawanem, gdyż Ash wyjął swoją szpadę i zaczął nią wykonywać ciosy i pchnięcia.
- Musiałeś się godzić na ten pojedynek? - spytałam.
- Mówiłem ci już przecież, że to sprawa mojego honoru. Nie mogę tak po prostu odmówić, zwłaszcza, że jestem wnukiem Atosa.
- Wiesz, że nie jesteś nim naprawdę - powiedziałam, przebierając się w nocną koszulę.
- Ale oni o tym nie wiedzą i póki tego nie wiedzą, póty będą traktować nas bardzo poważnie i dlatego ja też muszę traktować poważnie wszystko, co robimy.
- Ash, proszę cię... Jeśli on cię zabije...
- Nie zabije.
- Skąd to wiesz? Dotąd miałeś szczęście w pojedynkach, ale co będzie, jeśli tym razem powinie ci się noga?
- Gdy walczyliśmy z Giovannim, to mówiłaś podobnie i popatrz, oboje jeszcze żyjemy.
Wyszłam zza parawanu i popatrzyłam na Asha smutno.
- Ash, kochanie... Wiesz doskonale, że ja po prostu się o ciebie martwię i chcę dla ciebie jak najlepiej.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał Pikachu.
- On także - wskazałam na Pokemona - Dlatego może daj sobie z tą walką spokój?
- Jeśli chcę coś osiągnąć w tych czasach, nie mogę na wstępie okryć się hańbą. Poza tym ten pojedynek nie musi wcale toczyć się na śmierć i życie. Król zapewne zarządzi, aby był do pierwszej krwi.
- A jeśli nie?
- To wtedy coś wymyślimy.
- O tak, coś wymyślimy - prychnęłam ze złością - I to jest twój plan działania?
- Lepszego póki co nie mam.
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Ash szybko schował swoją szpadę, a ja zarzuciłam na siebie szlafrok.
- Proszę - powiedział Ash.
Pikachu wskoczył na ramię swego trenera i nastroszył lekko futerko w gotowości bojowej.
Do pokoju wszedł Francois. Wyglądał na wyraźnie przygnębionego. Obok niego szedł jego wierny Raichu, który też nie miał na pyszczku zbyt zadowolonej miny.
- Ach, to ty - powiedział Ash uspokojonym tonem - Coś się stało?
- Nie, chciałem tylko się zapytać, jak czujesz się przed pojedynkiem z wicehrabią Autumn? - odparł Francois.
- Czuję się bardzo dobrze, ale Serena się niepokoi - wyjaśnił Ash.
- Pika-pika. Pika-chu - zapiszczał Pikachu.
Raichu podszedł do naszego Pokemona i klapnął wygodnie obok niego na podłodze, piszcząc przy tym delikatnie. Pikachu przyglądał mu się ze sporą uwagą, podobnie jak my jego trenerowi.
- Wcale mnie nie dziwi, że Serena się niepokoi - rzekł smutno Francois - W końcu pan wicehrabia to jeden z najlepszych szermierzy w całym Johto. Wiem, że i ty nie jesteś złym szermierzem, ale przecież każdy może trafić na lepszego od siebie.
- Wiem o tym, ale jestem spokojny. Poza tym król nie mówił nic o tym, że walka ma być na śmierć i życie.
- Ale może to zarządzić. Pamiętaj, że jest władcą absolutnym i może zrobić, co tylko zechce. Na jeden jego rozkaz obaj będziecie musieli zabić się nawzajem i nikt nie wystąpi w waszej obronie.
- Widzę, że masz negatywne zdanie o królu - powiedziałam.
- Nie ja jeden - odpowiedział na to de Sauve - Co druga osoba na tym dworze źle się wypowiada o królu, a on o tym doskonale wie i bawi go to wszystko, ponieważ jest panem ich życia i śmierci, więc ich gadanie nic go nie obchodzi. Mogą sobie mówić, słowa nie ranią.
- To dowodzi, że król jest ponad plotki.
- Nie, Sereno. To tylko dowodzi, że Louis XIV wie doskonale, że jest nie tylko królem, ale wręcz boskim pomazańcem i może robić, co chce, więc ludzkie gadanie go nie dotyka. I robi, co tylko chce.
- Ale chyba danego nam przy wszystkich słowa nie cofnie, prawda? - zapytał Ash.
- Nie, ale z pewnością postara się o to, abyś miał pod górkę, że się tak wyrażę - odpowiedział Francois - Nie wiesz, Ash, do czego on jest zdolny. Nie wiesz, co potrafi zrobić.
- A ty wiesz?
- A wiem i jestem tego najlepszym dowodem.
- Nie rozumiem.
Francois spojrzał na Raichu, który pokiwał potakująco łebkiem, jakby utwierdzał naszego przyjaciela w jego decyzji.
- Powiem wam, ale obiecajcie, że nie będziecie mówić o tym nikomu. Chyba, że waszym kompanom, którzy są również ludźmi godnymi zaufania.
Obiecaliśmy mu to, a Francois usiadł na krześle i zaczął mówić.
- Przyjaciele... Pamiętacie chyba doskonale, że niedługo po tej aferze z diamentowym naszyjnikiem królowej Anne Marie otrzymałem propozycję objęcia stanowiska zastępcy kapitana muszkieterów króla Louisa XXIII. Zastępcy w stopniu porucznika.
- Pamiętamy to doskonale - odpowiedział Ash.
- Otóż w ciągu roku i kilku miesięcy miałem okazję dokonać kilku naprawdę walecznych czynów, ale nie będę o tym mówić, bo nie jestem z tych, co to się chwalą swoim bohaterstwem. Tak czy inaczej, kiedy kapitan muszkieterów awansował na pułkownika, to ja zostałem awansowany na kapitana i jako kapitan eskortowałem księżniczkę Sylvię do Johto.
- Wiemy o tym - powiedziałam - Ale jaki ma z tym wszystkim związek król Louis XIV?
- Jego Królewska Mość wezwał mnie niedługo po przybyciu do Johto i powiedział, iż nie ma zaufania do swoich ludzi, a chce zlecić pewne bardzo ważne zadanie, które wykonać może tylko ktoś bardzo zaufany. Poczułem się zaszczycony tymi słowami, dlatego też podjąłem się wykonać to zadania. Król więc dał mi rozkaz na piśmie, a także pewne polecenia. Miałem jechać do więzienia znajdującego się niedaleko stąd i zabrać z niej więzienia w aksamitnej masce na twarzy, a potem przewieźć go do twierdzy więziennej Saint Margot, która znajduje się na wyspie na Morzu Śródziemnym. Miałem zadbać o to, żeby żaden z przydzielonych mi przez króla ludzi ani też ja nie widział twarzy tego człowieka.
Kiedy Francois zaczął to opowiadać, poczułam się wręcz niesamowicie podniecona. W końcu dowiedzieliśmy się czegoś niezwykle ważnego dla naszego śledztwa i to nawet nie szukając, ale też nie wiedzieliśmy jeszcze wszystkiego, dlatego też uważnie słuchaliśmy z Ashem, Pikachu i Buneary tej historii. Raichu piszczał delikatnie parę razy, jakby ponaglając Francois, aby dalej mówił.
- I co? Wykonałeś zadanie? - zapytał Ash.
- Tak, wykonałem je - odpowiedział ponuro Francois - Pojechałem do więzienia i zabrałem z niego tego więźnia. Na twarzy miał on coś w rodzaju aksamitnego worka z dziurami na oczy i usta. Zabrałem go wraz z moimi ludźmi, a potem pojechaliśmy nad morze, a stamtąd łodzią na wyspę Saint Margot. Tam zaś zgodnie z rozkazem króla wykuto żelazną maskę, którą to potem założono temu biedakowi. Celowo zabrano go wtedy do cienia, abym nie widział jego twarzy. Więzień krzyczał z rozpaczy, wyrywał się swoim oprawcom, próbował się ich dopytywać, co takiego zrobił, a ja musiałem ze stoickim spokojem to znieść. Nie było to łatwe, ale wykonałem zadanie i chciałem wrócić do pałacu. Zmieniłem jednak zdanie, odesłałem tam moich ludzi, a sam szybko opuściłem Johto mając ogromne wyrzuty sumienia. Nie wiedziałem, czy postępuje słusznie, ale wiem jedno... Ten człowiek, który zasiada na tronie Johto to okrutnik i nie można temu zaprzeczyć.
- A co się stało z tym więźniem? - spytałam.
- Nie wiem, pewnie dalej tam siedzi.
- A kiedy go tam osadziłeś?
- Jakieś dziesięć tygodni temu. A czemu pytacie?
- Mamy swoje powody - uśmiechnęłam się do niego - Ale dziękuję, że nam to powiedziałeś. Obiecujemy ci, że nie powiemy o tym nikomu.
- Możecie powiedzieć o tym swoim kompanom, o ile oczywiście nie znienawidzą mnie po tym, co usłyszą.
- My cię nie znienawidziliśmy i oni także tego nie zrobią - powiedział na to Ash, podchodząc do Francois i kładąc mu dłonie na ramionach - Bądź więc spokojny. Wiadomości, które nam teraz przekazałeś mogą być wręcz na wagę złota.
- Wątpię... Ale nieważne. Tak czy inaczej miałem duże szczęście, bo ci, którzy mi towarzyszyli podczas tej wyprawy, po powrocie do pałacu nagle zniknęli w tajemniczych okolicznościach.
Ta ostatnia wiadomość przeraziła nas, co Francois ani też Raichu rzecz jasna nie umknęło.
- Widzicie więc, że Louisowi XIV nie powinniście ufać. Ja sam żyję chyba tylko dlatego, iż po wykonaniu zadania załamany wróciłem do Kalos nawet nie składając raportu królowi, nawet nie zabierając z pałacu mojego Raichu, którym zaopiekowała się księżniczka Sylvia do czasu, aż po niego tu przyjechałem, kiedy zaś przyjechałem tutaj na wezwanie mojego ojca chrzestnego, to dowiedziałem się o zaginięciu tych pięciu ludzi, którzy mi towarzyszyli. Nikt więcej ich nie widział. Nie dziwi was to?
- Nie, bo domyślamy się, co się z nimi stało - odparł Ash.
- Pika-pika! - pisnął zaniepokojony Pikachu.
- Właśnie. Dlatego radzę wam, nie rozmawiajcie o tym z nikim. Ja sam zamierzam opuścić to miejsce najszybciej, jak to tylko możliwe i wam też radzę to zrobić. Przybyłem tu pełen dobrych myśli, ale odkąd kilka godzin temu dowiedziałem się o zaginięciu tych żołnierzy, którzy wtedy ze mną byli na wyspie Saint Margot, nie umiem się uspokoić. Madeline jest teraz z moim ojcem chrzestnym, więc idę do niej. Wam natomiast radzę, abyście po pojedynku natychmiast opuścili ten pałac i nigdy tu nie wracali. Nie chcę, żebyście i wy zaginęli w tajemniczych okolicznościach.
Po tych słowach Francois i Raichu wyszli, pozostawiając nas w jeszcze większym niepokoju niż przed rozmową.
C.D.N.