piątek, 12 stycznia 2018

Przygoda 103 cz. V

Przygoda CIII

Demon i Mrok cz. V


Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn c.d:
Przypłynęliśmy najbliższym statkiem do Alto Mare. W porcie czekali na nas mój tata, a także Bianka i Lorenzo. Cała trójka machała nam radośnie rękami, okazując nam swoją radość.
- Hej, witajcie! - wołała wesoło Bianka.
- Witajcie! - odkrzykiwałam jej, machając przy tym ręką.
Potem, gdy już zeszliśmy na ląd, to wpadłam mocno w objęcia mojego ojca.
- Tato! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że nic ci się nie stało!
- Dawn, moja mała córeczka - uśmiechał się do mnie tata - A ty nie umiesz sobie wyobrazić, jak bardzo jestem szczęśliwy, że mnie posłuchałaś i nie narażałaś niepotrzebnie swojego życia w tej całej przygodzie.
- Jak mogłabym cię nie posłuchać? - zachichotałam lekko, po czym puściłam oczko Clemontowi, który właśnie zszedł ze mną.
- Dokładnie, proszę pana - powiedział mój chłopak, który zszedł na ląd zaraz za mną - Mówię panu, Dawn spełniła pana życzenie i nie mieszała się w tę sprawę.
- Dokładnie - dodał Kenny, schodząc za nim wraz z Zoey - Wszystko było tak, jakby pan sobie tego życzył. A może nawet jeszcze lepiej.
Gdy mój tata wypuścił mnie już z objęć, to uściskałam mocno Biankę, a potem jej dziadka.
- Bianko... Panie Lorenzo... Miło mi was znowu widzieć.
- Nam ciebie również, Dawn - odpowiedział staruszek wzruszonym głosem - Każdy gość w naszym domu jest mile widziany. Zwłaszcza, jeśli mowa o przyjaciołach, z którymi walczyliśmy w Bitwie o Kanto.
- No! Daliśmy im popalić, co nie?
- A żebyś wiedziała - zaśmiał się staruszek, zaciskając bojowo pięści - Pokazaliśmy im, co to znaczy siła przyjaciół zjednoczonych w jednym celu!
- Dokładnie! I musisz przyznać, że dziadek bił się naprawdę bardzo świetnie! - zawołała radośnie Bianka - Jak niejeden młodzieniec... A ma czelność narzekać na reumatyzm.
Lorenzo parsknął śmiechem, gdy to usłyszał.
- Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Reumatyzm naprawdę czasem mi dokucza, ale wciąż umiem się jeszcze dobrze bić, o czym miałaś okazję przekonać się podczas bitwy.
- To prawda - poparł go tata - Bił się pan naprawdę wspaniale. Jestem pod wielkim wrażeniem i pragnę dodać, że walczyć u pana boku to był dla mnie zaszczyt.
- Dziękuję. I wzajemnie - odpowiedział mu Lorenzo, po czym spojrzał na Kenny’ego i Zoey - A może przedstawicie nam swoich przyjaciół?
Z przyjemnością dokonałam ich prezentacji. Tata natomiast uważnie wpatrywał się w Zoey.
- A więc to ciebie, biedactwo, inspektor Jenny z Twinleaf oskarżyła o to zamieszanie z narkotykami?
- Niestety, ale na szczęście już wszystko w porządku i to dzięki panu - odpowiedziała mu z szacunkiem Zoey - A przy okazji... Bardzo pragnę za to panu podziękować. Gdyby nie pan, to...
- To pewnie moja córka sama by ci pomogła - uśmiechnął się mój tata - Cała sprawa wydaje się być naprawdę skomplikowana, ale prawdę mówiąc była prostsza niż by ktoś pomyślał. Żadne zadanie dla detektywa, raczej dla dobrego aktora.
- A ty okazałeś się być jednym i drugim - powiedziałam.
Tata zachichotał lekko.
- No, nie przesadzajmy. Aktorem może się okazałem całkiem dobrym, ale detektyw ze mnie żaden. Po prostu miałem możliwość dostać się do tych drani i na tym polega mój sukces.
- A właśnie! Jak się to panu udało? - spytał Clemont.
- Właśnie! Może nam pan to opowiedzieć? - poprosił Kenny.
- Dobrze, kochani, ale chyba nie tutaj? - zaśmiał się lekko mój ojciec - Może lepiej w domu pana Lorenza?
- No właśnie! U mnie jest najlepsze miejsce do prowadzenia rozmów i snucia opowieści - powiedział wesoło staruszek - Dlatego proponuję wam, żebyśmy przeszli do mnie i właśnie tam wysłuchali razem opowieści pana Ketchuma. Myślę, że będzie miał on nam sporo do powiedzenia.
- Jestem tego pewna - stwierdziłam dowcipnie.
- A więc na co jeszcze czekamy?! Chodźmy! - zawołała Bianka.

***


Poszliśmy wszyscy razem do domu pana Lorenza. Nigdy wcześniej nie miałam możliwość zobaczyć tego miejsca i byłam nim naprawdę bardzo zachwycona. To był bardzo uroczy dom mający z jednej strony wyjście na kanał, a z drugiej przepiękny ogród, w którym bawiło się wiele niewielkich i uroczych Pokemonów.
- Wow! - zawołała zachwycona Zoey, gdy tam weszliśmy.
- Jak tu pięknie! - dodałam, podziwiając ogród.
- To wszystko wasze Pokemony? - spytał Clemont.
- Nie, to są dzikie Pokemony, które przybywają do naszego ogrodu od czasu do czasu, aby tutaj miło spędzić czas - odpowiedział mu Lorenzo - Pokemony ptaki, Pokemony owady i Pokemony robaki kochają takie tereny. Czasami przylatują one tu do nas z okolicznych lasów lub przebijają się pod ziemią, bo bardzo im się tutaj podoba.
- Zachwycające - powiedziałam, rozglądając się dookoła.
Ogród był po prostu wielki i przestronny. Znajdowała się w nim mała fontanna, parę ogromnych drzew, jak również zegar słoneczny oraz kilka innych drobiazgów, jakie to często bywają w ogrodach, a zwłaszcza w tych wielkich. Jednym z nich była huśtawka, na której ktoś się huśtał. To była dziewczyna łudząco podobna do Bianki - ubrana nawet tak samo, jak ona, czyli w zieloną bluzkę i białą spódniczkę.
- Zaraz! Dwie Bianki! - zawołał zdumiony Kenny.
- Właśnie! Co się tutaj dzieje?! - dodała Zoey, przecierając sobie oczy - Czy ja dobrze widzę?
Parsknęłam śmiechem i odpowiedziałam:
- Tak, dobrze widzisz, ale nie wiesz, co widzisz. Bo widzisz... To nie jest Bianka, ale Latias...
- Latias?!
- Tak. Latias w ludzkiej postaci. Wychowanica Bianki i pana Lorenza.
- Właśnie - pokiwała lekko głową Bianki - To właśnie ona. Długi czas przebywała w Alabastii, ale chwilowo powróciła tutaj.
Latias tymczasem dostrzegła nas i uśmiechnęła się do nas delikatnie, pomachała nam ręką, a następnie wróciła do dalszego huśtania.
- Odkąd przybyła do Alto Mare, spędza w tym miejscu sporo czasu - powiedział smutnym głosem Lorenza - Mocno przeżywa śmierć Asha.
- Nie dziwię się jej. Ash był dla niej jak brat - rzekłam.
- I tak właśnie go kochała, Dawn. Tak właśnie go kochała. Nic więc chyba dziwnego w tym, że dzisiaj mocno to przeżywa.
Piplup zeskoczył mi z ramienia i powoli podszedł do Latias, delikatnie przy tym ćwierkając. Ta popatrzyła na niego czule, po czym wzięła go na kolana i zaczęła się z nim huśtać.
- Spokojnie... Jeszcze znajdzie ukojenie, jestem tego pewna.
- Tak... Ale minie jeszcze dużo czasu, zanim zdoła tego dokonać.
- Minie wiele czasu, zanim wszyscy tego dokonamy - rzekł smutno mój tata, opuszczając lekko głową - A co do niektórych, to obawiam się, że oni nigdy z tego nie wyjdą.
Następnie westchnął lekko i powiedział:
- No dobrze... Lepiej już chodźmy. Pora na moją opowieść.
- Tak i na obiad - dodał Lorenzo - Nasze panie chyba już skończyły wszystkie przygotowania.
- Nasze panie? - zdziwił się Kenny.
Weszliśmy do środka domu i skierowaliśmy swe kroki do jadalni. Tam zaś na stole już czekały nakrycia gotowe do użycia. Z kuchni natomiast wydobywały się dźwięki dowodzące, iż ktoś tam się krząta. Chwilę później wyszły z niej... Cindy i Taylor w narzuconych na swoje ubrania fartuchach kuchennych.


- Dawn! - zawołała radośnie Taylor, wpadając mi w objęcia.
Uściskałam ją czule i pogłaskałam po włosach, po czym spojrzałam zdumiona na jej matkę, pytając:
- Co wy tutaj robicie?
- No, a jak ci się wydaje? - spytała mnie wesoło Cindy - Że zostawię mojego faceta samego z jego problemami? Nie ma mowy! Pojechałam z nim tutaj!
- Tłumaczyłem jej, że to bardzo niebezpieczne i się naraża, ale nie chciała mnie słuchać - powiedział tata.
- A co ty sobie myślisz?! - zawołała Cindy, łapiąc się za boki - Że sam będziesz zbawiał świat? Bez mojej pomocy? O nie! Nie ma mowy! Żadnych takich! Jeśli chcesz to robić, to rób to razem ze mną!
- A Taylor? - spytał Clemont - Nie bałaś się jej tu zabierać?
- Bałam się, ale spokojnie... Zostawiłam ją pod opieką mojej znajomej w Melastii. Dzisiaj natomiast sprowadziłam ją tutaj dzięki temu waszemu wynalazkowi, który jest u profesora Oaka. Tego do otwierali portali.
- Ach... Teraz już rozumiem - zaśmiał się zadowolony mój chłopak, przybierając dumną minę - Widzicie, kochani? Nauka jest naprawdę bardzo pożyteczna.
- Weź się tak już nie chwal, kujonku - rzucił złośliwie Kenny.
- Dobra, dość gadania! - klasnęła w dłonie Cindy - Siadamy i jemy! Ale najpierw myjemy ręce! Pamiętajcie!
- Spokojnie, ja zawsze o tym pamiętam - zaśmiałam się lekko - To ktoś inny zawsze miał problem z zapamiętaniem tego.
Ledwie to powiedziałam, a zaraz posmutniałam, gdyż przypomniałam sobie, że ta osoba niestety już nie żyje. Poczułam się zła na siebie i miałam ochotę skarcić się za swoją głupotę. Jednak darowałam to sobie i po prostu umyłam ręce wraz ze wszystkimi i potem razem z nimi zjadłam obiad.
Po skończonym przepysznym posiłku umyłam wraz z Cindy, Taylor, Lartias i Piplupem naczynia, a potem wszyscy usiedli razem w salonie, aby wysłuchać opowieści mojego ojca na temat jego przeżyć w Alto Mare. Byliśmy ich bardzo ciekawi, a najbardziej to już chyba ja.
Tata zaś wygodnie rozsiadł się w fotelu i zaczął mówić.

***


Kiedy przybyłem do Alto Mare, oczywiście z miejsca skontaktowałem się z panem Lorenzo, aby mieć gdzie przechować Cindy. Chciałem mieć pewność, że mojej ukochanej nic się nie stanie i że będzie pod dobrą opieką, gdyż moją misję musiałem wykonać sam. Miałem już w tym celu pewien plan.
Lorenzo bez wahania wyraził zgodę na udzielenie mi pokoju w swoim domu. Bianka także była uradowana, gdy to zrobiłem.
- I tak nikt do nas nie przychodzi, dlatego może pan śmiało u nas się rozgościć z panią Cindy - powiedziała przyjaznym tonem.
- Skoro moja wnuczka nie ma nic przeciwko temu, to ja tym bardziej nie mam - zaśmiał się wesoło Lorenzo.
Po tych jakże przyjemnych słowach radośnie skorzystałem z gościny obojga, zjadłem z nimi i Cindy posiłek, po czym postanowiłem odnowić swoje dawne, niezbyt porządne kontakty zawarte jeszcze w czasach, kiedy byłem dzieciakiem i musiałem żyć z moją szanowną mamusią i jej rodzinką, jeśli oczywiście można było ich tak nazywać. Przyznam, że nienawidziłem tego całego brudnego i ohydnego towarzystwa, w którym obracała się moja matka, dlatego zerwałem z nimi relacje, gdy tylko miałem ku temu okazję. Nie sądziłem więc, że kiedykolwiek mi się te relacje jeszcze przydadzą.
Na całe szczęście miałem kilka relacji, których nie zerwałem pomimo moich wielkich chęci. Jedno z nich znajdowało się tutaj, na terenie Alto Mare. Była to kobieta w moim wieku, moja dawna, szkolna miłość, córka znanego gangstera, panna Janet Averon. Nie jest mi o tym mówić łatwo, ale ostatecznie należy się wam całkowita szczerość. Ja i ta paniusia mieliśmy kiedyś romans. Niby nic poważnego, ale zawsze. Janet miała do mnie kiedyś swego rodzaju słabość, a przynajmniej sama tak mówiła. Pomyślałem więc, że może mi się to teraz przydać. Co prawda Janet po aresztowaniu ojca zerwała z dawnym procederem, a w każdym razie tak mi mówiła, gdy dwa lata temu o tym rozmawialiśmy, jednak ja miałem pewne przeczucia, że nie jest ze mną w tej sprawie szczera. A jeśli nawet jest, to przecież wciąż może mieć dojścia do dawnych kumpli. Jej tatuś oraz ona sama zajmowali się w czasach świetności swojego rodu właśnie handlem narkotykami. Uznałem więc, że jeśli ktoś może coś o tym wszystkim wiedzieć, to tylko ona.
Udałem się zatem do miejscowej portowej kantyny, gdzie zawsze zbierają się wszystkie męty z całej okolicy. To było najlepsze miejsce, w którym można było zasięgnąć języka. No, a poza tym liczyłem na spotkaniu z kilkoma starymi kumplami. Co prawda nigdy nie brałem udziału w ich nielegalnych akcjach, ale wystarczał sam fakt, że miałem z wieloma z nich kiedyś całkiem dobre relacje. Pewnie zdziwi was to, iż miałem tak dobre stosunki z mętami, skoro jak już sam mówiłem, nienawidziłem tego świata. Wyjaśnię to tak: nienawidziłem tego świata, ale mimo wszystko wolałem mieć tak podejrzanych przyjaciół niż nie mieć ich wcale. Wszak na mojego brata nigdy nie mogłem liczyć, a poza nianią nikogo bliskiego nie miałem, zaś człowiek w młodym wieku bardzo potrzebuje przyjaciół, to chyba lepiej, aby miał takich kumpli niż żeby jedynie kumplował się ze swoją nianią, prawda? Pokręcona logika, ale wtedy właśnie tak myślałem.
Poszedłem więc teraz do portowej kantyny, usiadłem sobie przy barze i zamówiłem kieliszek czegoś mocniejszego.
- Jak tam, Joe? - spytałem barmana, którego dobrze znałem.
Trudno było zapomnieć tę gębę. Wielka, łysa pała z lekkimi, czarnymi zakolami, sumiaste wąsy, czerwone oczy i wielka blizna po prawej stronie gębie. Kto raz taką facjatę zobaczy, ten nigdy jej nie zapomni. To więcej niż pewne.
- Interes się kręci? - dodałem po chwili.
- Jako tako - odparł ponuro Joe - A ty skąd mnie znasz?
- Już zapomniałeś? - zachichotałem złośliwie - Jestem Josh Ketchum z Kanto. Pamiętasz? Młodszy syn Madame Boss. Farciarz. Już kojarzysz?
Przywołałem z pamięci swoją ksywkę z dawnych lat. Wszyscy moi dawni kumple nazywali mnie Farciarz, chyba jak na ironię, bo przeżyłem jako niemowlę bardzo poważną chorobę tropikalną - tę samą, która to zabiła mojego ojca. Zaraziłem się niechcący od niego, ale jakoś przeżyłem. Jak? Nie wiem, ale na pamiątkę tego wydarzenia mówili na mnie Farciarz.
- Farciarz! - zawołał barman, uśmiechając się od ucha do ucha - To naprawdę ty?! To niesamowite! Dawno cię tu nie było. Co ty tu robisz?
- Szukam starych kumpli - odparłem, powoli pijąc drinka.
- Skoro tak, to chyba pozwolisz postawić sobie kolejkę, prawda?
- Pewnie, skoro tak miło zapraszasz.
Oczywiście barman postawił mi kolejkę i zaczął ze mną rozmawiać.
- Opowiadaj, Farciarz. Co tam u ciebie?
Wyjawiłem mu to i owo ze swojej przeszłości. Przede wszystkim, że mnie kobita rzuciła, że dzieciak poszedł spać z rybkami, zaś ja łażę bez celu po świecie. Wiedziałem, iż taka historia chwyci go za serce, bo sam miał podobne przygody, choć szczegóły tych wydarzeń diametralnie różniły się od tego, co ja przeżyłem.
- Widzisz, tak to już jest - powiedział ponuro, pociągając z kieliszka - Baba cię zostawi, dzieciak przez psy do piachu pójdzie... Jak ja cię dobrze rozumiem.
- Przykro mi, bo wolałbym, abyś mnie nie rozumiał, a nie miał takich przygód - odparłem - A tak z innej beczki... Janet pojawia się tutaj?
- Ostatnio nie. Jest bardzo zajęta. Podobno wróciła do dawnej branży.
- Poważnie? Mówiła mi, że ją porzuciła.
- He he he! I ty głupi uwierzyłeś?! Oj, Farciarz. Ja ci zawsze mówiłem, że babom ufać nie można. One zawsze się zarzekają, że są aniołami, ale jak im zajrzeć do życiorysu, to...
- To też ja jej nie wierzyłem, ale wolałem się upewnić. Nie wiesz, gdzie ona mieszka?
- A gdzie ma mieszkać? Tam, gdzie zawsze. A co? Szukasz jej?
- Owszem. Mówisz, że wróciła do dawnej branży?
- Z pewnością. Inaczej skąd by miała na remont chałupy?
- Zrobiła remont?
- Ano zrobiła i to wielki.
- Super. Tym chętniej ją zobaczę.


Napiłem się z nim trochę, a raczej więcej on pił, zaś ja słuchałem jego ględzenia, po czym poszedłem sobie. Pamiętałem doskonale, gdzie mieszka moja dawna znajoma, więc bez trudu tam trafiłem i zapukałem do jej drzwi. Zanim mi otworzyła obejrzałem sobie z zewnątrz jej dom. Rzeczywiście, przeprowadziła spory remont, bo dom się prezentował lepiej niż ostatnio.
Po około minucie Janet otworzyła mi. Bez trudu ją poznałem. Wysoka, szczupła, piegi, zielone oczy, ciemno-zielone włosy, zadarty nos, markowe ciuchy - tym razem markowe dżinsy z podartymi kolanami, a także biała podkoszulka.
- Josh? - zdziwiła się na mój widok - Proszę, proszę... Kogo jak kogo, ale ciebie bym się tutaj nie spodziewała. Co cię sprowadza z tak daleka?
- Mogę wejść? Mam do ciebie sprawę.
- Jasne. Śmiało, wejdź.
Wpuściła mnie i wszedłem do środka. Zauważyłem wtedy, że wnętrze jej domu też się zmieniło na lepsze, a po domu kręciło się kilka Pokemonów typu roślinnego, takie jak Bulbasaur, Chikorita i kilka innych.
- Jak widzę, wciąż lubisz ten sam typ Pokemonów - powiedziałem - Miło wiedzieć, że upodobania zachowałaś te same.
- A mnie miło cię znów widzieć - odparła Janet - Napijesz się czegoś?
- Chętnie, byle nie alkohol. Wypiłem już z Joe i wolę zachować choć częściową trzeźwość umysłu.
- Więc niech będzie kawa.
Jeden z jej pomocników zaraz uszykował dla nas kawę, a potem oboje usiedliśmy sobie przy stoliku, gdzie zaczęliśmy rozmawiać.
- Co cię tu sprowadza, Josh? - spytała Janet - Bo chyba nie powiesz mi, że sentyment do mej skromnej osoby? Na to się nie nabiorę, dlatego lepiej mów szczerze.
Zaśmiałem się lekko i powiedziałem:
- I dobrze, że prosisz mnie o szczerość, bo ja nie zamierzam kłamać ci w niczym. A więc słuchaj... Wiesz na pewno, że mam syna i córkę.
- To wszyscy wiedzą. To, że nie interesujesz się starymi kumplami nie oznacza, że oni nie interesują się tobą.
- Tym lepiej. Przyjaciółka mojej córki została oskarżona o przemyt narkotyków w brzuchu swego Pokemona. Według mej córki ta dziewczyna jest niewinna. Chcę wyjaśnić tę sprawę.
- Bawisz się w detektywa? A może pracujesz dla psów?
- Ani jedno, ani drugie. Chcę po prostu pomóc mojej córce i tyle.
- Zawsze byłeś sentymentalny, Josh - rzuciła Janet, popijając kawę - Skąd pewność, że ja coś o tym wiem?
- Ponieważ handlarze narkotyków pochodzą stąd, z Alto Mare. To nie ulega wątpliwości. Pomyślałem więc sobie, że skoro oni są stąd, to musisz coś o nich wiedzieć.
- A niby co ja miałabym o nich wiedzieć?
- Nie zgrywaj się, Janet. Siedziałaś już kiedyś w tym po uszy razem ze swoim tatusiem.
- To było dawno. Kiedy zamknęli ojca, ja rzuciłam tę fuchę. Obecnie pracuję w miejscowej aptece.
- Poważnie? I za pensję pomocnicy aptekarza wyremontowałaś sobie chałupę? Masz mnie za idiotę? Joe twierdzi, że wróciłaś do branży.
- Joe ma za długi język. To go kiedyś zgubi.
- Więc nie zaprzeczasz?
- Przeciwnie, zaprzeczam. Remont zrobiłam z oszczędności.
- Aha... A ja mnie na dłoni rośnie kaktus, wiesz?
Janet spojrzała na mnie groźnym wzrokiem i powiedziała:
- Uważasz, że kłamię?
- Mam w nosie to, czy ćpasz, czy też nie! To twoja prywatna sprawa! - zawołałem wściekle - Ale zapewniam cię, że moja córka i jej przyjaciółka liczą na mnie, więc muszę znaleźć dojście do tych ludzi. Chcę znaleźć ich i ocalić przed nimi niejednego człowieka.
- Aha... A ja mam ci pomóc w tym samobójstwie? Nigdy! Przez wzgląd na dawne nasze relacje nie zrobię tego.
- Przeciwnie. Przez wzgląd na nie zrobisz to.
Janet widziała, że nie ustąpię i dlatego też w końcu sama uległa moim argumentom.
- No dobrze... Idź jutro o godzinie 18:00 do baru Joego i zapytaj go o kolesia o nazwisku Martin Show. To jest członek tego gangu oraz mój dobry kumpel. Pogadasz z nim i wtedy może wprowadzi cię do nich. Słyszałam, że szukają nowego kuriera do pilnowania rozwożonego towaru.
- Poważnie? Ty jesteś dobrze poinformowana. Może nawet zbyt dobrze poinformowana jak na osobę, która nie ma z tym nic wspólnego.
- Martin to mój kumpel.
- Poważnie? Tylko kumpel czy coś więcej?
- Nie twój interes. Chciałeś, żebym ci pomogła, więc ci pomagam. Nie musisz mi za to dogryzać.
- Przepraszam. To ostatecznie twoja sprawa, z kim się zadajesz i w jaki sposób. Oby tylko to była pewna informacja.
- Pójdziesz, to sam się przekonasz.


Była to jak najbardziej słuszna uwaga, dlatego też posłuchałem jej rady i następnego dnia o godzinie 18:00 byłem w barze u Joego, gdzie zapytałem go o Martina Showa. Ten wskazał mi go bez żadnej krępacji. Siedział on jak zwykle przy stoliku i popijał drinki. Był to człowiek niewiele starszy ode mnie, bardzo wysoki, czarnowłosy, z brązowymi oczami, złamanym nosem, wielkim wąsem i kilkudniowym zarostem. Pokemon Electabuzz, służący tu za kelnera, podał mu kolejną butelkę, a ten częstował nią jakiegoś kolesia, który jednak dość szybko odrzucił ofertę, podobnie jak parę innych osób zaraz po nim. Uznałem więc, że nadeszła moja chwila, więc przysiadłem się do jego stolika i powiedziałem:
- Ja byłbym zainteresowany pana propozycją.
Martin spojrzał na mnie uważnie i rzekł:
- Ty? A skąd wiesz, o jakiej propozycji mówię?
- Chyba wszyscy w barze o tym mówią. Szukacie gościa, który by wam przewoził towar przez ocean i dopilnował jego dotarcie do celu. Mam rację?
- Blisko. Gości wożących towar mamy. Tutaj chodzi o kogoś innego. Kogoś, kto będzie pilnował tego, kto przewozi towar.
- Nie ma do tego kogoś zaufania?
- Powiedzmy.
- Ja na anioła stróża nadaję się w sam raz, tylko chciałbym wiedzieć coś więcej o tej pracy. Najlepiej, jakie są jej warunki.
- Siedzieć cicho, kiedy trzeba, dużo nie gadać, to i forsa się znajdzie, a może nawet skapnie ci coś więcej niż było w naszej umowie. Tylko uważaj, bo jakbyś chciał pisnąć słówko glinom, to twoje truchło znajdą w kanale. Rozumiesz, czy mam wyjaśnić?
- Rozumiem doskonale. To jak? Mam tę robotę?
- Spoko, spoko! Tylko nie tak nerwowo i bez pośpiechu. Nie jest wielu chętnych, więc mogę cię wziąć, ale muszę cię sprawdzić. Ktoś cię tu zna?
- Wielu, choćby barman Joe. Kiedyś byłem dość znany. W dawnych czasach nazywali mnie Farciarz.
- Farciarz? A to ciekawe. Brzmi zachęcająco - bandyta uśmiechnął się lekko - Pogadam z szefem i dam ci jutro odpowiedź. Ale być może przez ten czas lepiej nie próbuj żadnych sztuczek, bo wiesz...
- Wiem. Moje truchło znajdą w kanale. Tak, już mi to mówiłeś.
- Więc to sobie lepiej dobrze zapamiętaj... No, na mnie pora. Pamiętaj... Jutro o tej samej porze.
To mówiąc rzucił on na stół zapłatę za butelkę i wyszedł, natomiast ja bardzo zadowolony nalałem sobie resztkę napoju z niej, po czym spokojnie ją wypiłem. Czułem, że zaczyna mi się powodzić.

***


Następnego dnia spotkałem się z Martinem w tym samym miejscu, a on przekazał mi informację, że szef jest mną bardzo zainteresowany i z wielką chęcią ze mną porozmawia w swojej siedzibie, ale to już dopiero jutro w południe, dlatego lepiej, abym ubrał się elegancko. Obiecałem to zrobić i wróciłem do domu Lorenza bardzo zadowolony, ale zanim tam dotarłem, to miałem dość ciekawe spotkanie. Podeszło do mnie nagle dwóch ludzi po cywilnemu, po czym zapytali mnie:
- Pan Josh Ketchum?
- Tak, to ja - odpowiedziałem - A czego panowie sobie życzą?
- Policja - rzekł jeden, machając mi blachą przed nosem - Pan dzisiaj widział się z Martinem Showem?
- Być może - odparłem podejrzliwie - A co to panów interesuje?
- Pan Show nas interesuje - rzekł drugi z nich - I ciekawi nas, czemu taki człowiek jak pan zadaje się z takim śmieciem.
- To chyba moja prywatna sprawa, prawda?
- Prawda, ale ponieważ ten pan nie cieszy się naszym zaufaniem, to chcemy uprzejmie pana prosić, aby zechciał pan nam coś o nim powiedzieć.
- Panowie wybaczą, ale ja nigdy nie rozmawiam o moich znajomych z nieznajomymi, a zwłaszcza po nocach i po ciemku.
- Szkoda. To zabierzemy pana na komendę, a wtedy wszystko się panu rozjaśni w głowie.
- Jak sobie panowie życzą. Ale może nie na komendę? Może jednak oszczędzimy sobie komendę?
- Oszczędzimy, jeśli sypniesz nam parę nazwisk i informacji.
- Wybaczą panowie, ale z natury nigdy nikogo nie sypię.
- To jednak nie oszczędzimy sobie komendy. Idziemy.
Czułem, że coś jest nie tak, dlatego nim się obejrzeli, jeden dostał kopa między nogi i w gębę, a drugi pięścią w brzuch i poprawkę w nos. Obaj nie byli ułomkami, ale nie wiedzieli, że trenowałem boks przez tak długi czas, iż umiałem się obronić. Gdy już wili się na ziemi z bólu, a ja podniosłem jednego, aby mu poprawić, jęknął:
- Uspokój się! Jesteśmy od Martina!
- Co to ma znaczyć? Dowcipy sobie urządzacie? - warknąłem na nich wściekle - Wynocha stąd! Ale już!
Na do widzenia dostali ode mnie po kopniaku w tylną część ciała, a gdy już zniknęli mi z oczu, to zadowolony powróciłem do domu. Jak to dobrze, że jednak zapoznałem się z tym światem od mych najmłodszych lat, pomyślałem sobie. Inaczej dałbym im się nabrać na te ich numery, a wtedy to byłyby nici z całej mojej konspiracji.
W domu Cindy, Lorenzo i Bianka byli ciekawi moich odkryć, ale ja wolałem zachować szczegóły dla siebie, gdyż uważałem, iż lepiej będzie, jeżeli nie będą wiedzieli zbyt wiele. Dla ich własnego dobra, oczywiście. Ostatecznie im mniej wiesz, tym krócej będziesz przesłuchiwany, jak mówi przysłowie.
Tak czy inaczej w samo południe byłem w barze u Joego, gdzie czekał już Martin Show. Zadowolony powiedział mi, że szef oczekuje mnie dziś w swoim domu, a on ma mnie tam osobiście zaprowadzić. Poszedłem z nim, choć też nie omieszkałem mu wspomnieć o wizycie rzekomych policjantów.
- Dziękuję panu serdecznie za tych miłych panów, którzy dotrzymali mi wczoraj towarzystwa podczas powrotu do domu - powiedziałem tak ironicznie, jak tylko umiałem - Ale następnym razem o własnych nogach do siebie nie wrócą.
- Wybacz mi, proszę, ten drobny incydent, ale musisz mnie zrozumieć - odpowiedział mi Martin przyjaznym tonem - W końcu nie znałem cię i nie zdążyłem cię jeszcze w pełni sprawdzić.
- A teraz pan sprawdził?
- Teraz wszystko sprawdziłem i wiem, że jesteś w porządku gość. Poza tym znasz naszego szefa.
- Twojego szefa? Przecież ja go nie znam.
- Znasz, tylko o nim zapomniałeś. Ale widzisz... On wciąż cię pamięta i bardzo miło wspomina.
- Nic nie rozumiem.
- Zrozumiesz na miejscu. Chodź.
Poszedłem za nim aż do sporego i całkiem pięknego domu. Tam zaś zaprowadzono mnie do jednego z pokoi, przed którym stała bardzo wysoka, zielonowłosa kobieta o ciemnych oczach.
- Kto idzie? - spytała.
- My do szefa. Oczekuje nas - rzekł Martin.
- Chwileczkę.
Weszła do środka i wróciła po chwili, mówiąc:
- Zapraszam.
Weszliśmy do pokoju i zamknęliśmy za sobą drzwi. Ujrzałem wówczas pięknie urządzone wnętrze z biblioteką z prawej strony, kilkoma roślinkami z lewej, a także sporym biurkiem, przy którym siedział jakiś gruby facet z brązowymi włosami, beżowymi oczami, małym, bulwiastym nosem oraz wzdętymi ustami przeciętymi z lewej strony niewielką blizną. Po tej bliźnie go rozpoznałem.
- A niech mnie - jęknąłem - Gruby Brett!
- He he he! Poznałeś mnie, Farciarzu, co?! - zawołał wesoło grubas, wstając z miejsca i ściskając mnie mocno - Jakże się cieszę, że cię znowu widzę! Kto by pomyślał?! Po tylu latach znowu się spotykamy?!


Mężczyzna posadził mnie w fotelu naprzeciwko siebie i poczęstował cygarem. Z zasady nie palę, ale tym razem zrobiłem dla niego wyjątek. On również zapalił cygaro, mówiąc:
- Kiedy dowiedziałem się, że Farciarz jest w mieście, pomyślałem sobie zaraz: „To chyba zrządzenie losu. Zabijają nam w bójce ulicznej człowieka i to kuriera, a tu nagle zjawia się Farciarz Josh. To nie może być przypadek“. Powiedz no... Zająłeś się ostatnio mokrą robotą?
- Pogięło cię?! - rzuciłem - Mam za miękkie serce do takich rzeczy.
- Wiem o tym, stary. Tylko żartowałem - zaśmiał się grubas, paląc dalej cygaro - Niesamowite... To prawdziwy traf, że zjawiłeś się w mieście akurat wtedy, gdy mój drogi Martin poszukiwał nowego kuriera.
- A nie macie zastępstwo na jego miejsce?
- Jak widzisz, nie... Mamy mało ludzi tutaj i kilku w Sinnoh. Nasz gang nie jest zbyt wielki i dlatego tak dobrze działa. Precyzyjność naszej firmy polega na tym, że mamy niewielu ludzi. Twój braciszek upadł dlatego, iż miał ich za wielu i w końcu kilku z nich go ponoć zdradziło. Podobno nawet twój własny synek był w to zamieszany, prawda?
- Owszem, był.
Grubas zarechotał zadowolony.
- Winienem jemu i tobie wręcz wielką wdzięczność, stary. Nie dość, że pozbyłeś się tego snoba, twego braciszka, to jeszcze udostępniłeś mi rynek. Dopóki on żył, musiałem działać po cichu, a teraz się rozkręcił nasz biznes i to nieźle.
- Tak... Ale wybacz, to nie moja zasługa, tylko mego syna.
- Ja wiem, ja wiem... Ale przecież to ty dałeś mu życie, a więc to twoja zasługa także... Pośrednio co prawda, ale zawsze. No, jednak wróćmy do tematu. Podobno szukasz roboty i to właśnie u mnie. Dlaczego?
- Poleciła mnie znajoma.
- Doprawdy? A ja ją znam?
- Myślę, że znasz. To Janet.
Grubas uśmiechnął się radośnie i rzucił:
- Janet! Nasza kochana Janet! Ty i ona byliście kiedyś nierozłączni, pamiętasz?
- Kiedy to było, Brett? Mieliśmy wtedy szesnaście lat. Szczeniaki z nas były.
- Ale to podobno ona była twoją pierwszą laleczką, prawda? He he he! Przede mną takich faktów nie ukryjesz. Zresztą wcale się nie dziwię! Piękna paniusia. Jej tatusia mi szkoda, był doskonałym chemikiem. Takiego towaru, jakiego on robił, to nie robił nikt. Na szczęście córuchna ma jego talent i godnie go zastępuje.
- Wiem, mówiła mi - powiedziałem czując, że wiem już, skąd Janet stać na bardzo dobry remont swojego domu, na który rok temu jeszcze nie było jej stać.
- Więc mówisz, że to Janet cię poleciła? No, skoro tak i skoro mam do czynienia ze starym kumplem, to myślę, że coś się znajdzie dla ciebie.
- Ja bym chętnie został tym waszym kurierem.
- Aż tak ci na tym zależy? A nie wolałbyś lżejszej roboty?
- Wiesz... Ja to bardzo lubię podróżować, a taka fucha to oznacza sporo podróżowania, prawda?
Brett zaśmiał się ponownie i powiedział:
- Zawsze ten sam... Podróże... Piękne kraje... Codziennie nowe miasto. Nic się nie zmieniłeś, Farciarz. Nic a nic. Tym milej będzie dla mnie dać ci tę fuchę. Zwłaszcza, że wczoraj pięknie załatwiłeś tych dwóch rzekomych policjantów. Jak tylko się o tym dowiedziałem, to niemal połknąłem cygaro z radości. Ta sama pięść! Tylko Farciarz tak bije! Nie miałem już żadnych wątpliwości. Musisz dla nas pracować! Przy okazji odegrasz się na glinach, które nie upilnowały twojego syna przed tak przykrą śmiercią.
- O niczym innym nie marzę. To kiedy zaczynam?
- Za kilka dni. Nasza chemiczka wyprodukuje dla nas towar, a potem nasz człowiek zapakuje go do mułów, po czym ty ruszysz za nimi. A Martin z tobą.
- A on po co? - zdziwiłem się - Znowu chcecie mnie sprawdzać?
- Coś ty! To po prostu pragmatyzm - powiedział Brett - Przecież ty nie znasz terenu. Jak chcesz skontaktować się z naszymi ludźmi, a potem z hurtownikami? Martin więc cię we wszystko wprowadzi, a jak dobrze sobie poradzisz, to na następną wycieczkę pojedziesz sam.
- Aha... Skoro tak, to wszystko w porządku.
- Idealnie. Wypijmy więc za pomyślną współpracę! - zawołał Brett i zadzwonił po kobietę stojącą na straży przed drzwiami, po czym rozkazał jej przynieść nam coś mocniejszego.
Już po chwili on, ja oraz Martin piliśmy wesoło, wspominając dawne, rzekomo dobre czasy.

***


Dalszy ciąg mojej akcji przebiegał tak, jak się możecie tego domyślać. Janet przygotowała nam towar i przyniosła go do domu Bretta, w którym czekaliśmy ja i Martin. Moja znajoma była lekko zmieszana, kiedy mnie zobaczyła, a potem, kiedy wychodziła, powiedziałem, że odprowadzę ją do domu. Chciałem z nią sobie chwilkę porozmawiać.
- Nie powiedziałaś mi całej prawdy - stwierdziłem ponuro - A raczej okłamałaś mnie.
- Naprawdę? A niby w czym?
- Twierdziłaś, że nie masz z nimi nic wspólnego.
- Bo nie mam! Nie z własnej woli.
- Doprawdy?
- A tak! Możesz mi nie wierzyć, ale taka jest prawda! Wtedy mówiłam ci to, co było dla mnie wygodne, jednak z pewnego punktu widzenia to sama prawda. Nie należę do nich. Pracuję dla nich, bo muszę.
- Naprawdę?
- Tak, naprawdę. Muszę z czegoś żyć, w aptece płacą mi grosze, więc kiedy Martin zaproponował mi dodatkową fuchę, nie protestowałam i się zgodziłam, chociaż tak prawdę mówiąc czuję niechęć sama do siebie z tego powodu. Proszę cię, Josh! Nie oceniaj mnie! Ty nie wiesz, jak to jest być na szczycie i po aresztowaniu ojca wylądować w nędzy! Proszę! Nie chcę dla nich pracować. Odłożyłam już trochę pieniędzy z wypłaty od nich i mogę zacząć na nowo. Tylko musisz mi pomóc.
- Zamykając ich?
- Właśnie. Jeśli pójdą siedzieć, to ja będę mogła uciec.
- A będziesz zeznawać w sądzie przeciwko nim?
- Z przyjemnością. Ty nawet nie wiesz, jak ja nienawidzę tego białego badziewia! Nienawidzę go! Naprawdę nienawidzę! To ono zabrało mi ojca i może posadzić mnie do paki! A ja nie chcę tam iść, rozumiesz?! Ja się boję! Ja się boję więzienia! Ja się panicznie tego boję! Proszę... Pomóż mi tego uniknąć!
- Zrobię, co w mojej mocy - odpowiedziałem jej.
Nie byłem pewien, czy mogę zaufać Janet, bo w końcu kłamstwa były jej naturą, ostatecznie jednak postanowiłem to zrobić. W końcu i tak miałem zamiar ich wszystkich wykończyć od środka.
Dalsza część mojej misji jest wam dobrze znana, dlatego nie będę się nad nią rozwodził. Powiem jedynie, że popłynąłem z Martinem, wydobyłem towar z brzuchów Pokemonów, dokonałem transakcji, potem po cichu dałem znać na policję z twoją pomocą, Dawn, co się tutaj święci. Martin w niczym się nie zorientował, chociaż to zamknięcie pierwszych hurtowników było głupie i niestety, zaważyło na całej mojej misji. A było to tak:
Powróciłem z Martinem do Alto Mare i już następnego dnia dostałem wezwanie do szefa. Przyszedłem niczego się nie spodziewając i to był mój największy błąd. Gdy tylko wszedłem do środka, on już tam czekał.
- Farciarz Josh - powiedział, ale już nie tak wesołym tonem, co ostatnio - Widzę, że twoja pierwsza misja się udała.
- I to jeszcze jak - odpowiedziałem - Mam tę robotę?
Brett podszedł do mnie i uderzył mnie z całej siły pięścią w twarz, aż się przewróciłem. Potem zadał mi kilka ciosów nogą w brzuch.
- To tak się traktuje dobrego kuriera? - spytałem.
- Ty szmato! Ty gnido! Myślałeś, że się nie dowiem, co?! - wrzeszczał grubas wręcz wściekłym tonem - Hurtownicy zostali aresztowani wkrótce po twoim wyjeździe z Sinnoh. To nie jest przypadek, prawda?
Wiedziałem, że i tak nie zdołam go okłamać, więc odparłem:
- Nie... Nie jest.
Grubas kopnął mnie jeszcze kilka razy.
- Ty nędzny szczurze! Ty podła kanalio! Przeciw własnemu kumplowi występujesz?! Już zapomniałeś, kto cię bronił przed koleżkami z podwórka, jak cię chcieli lać?! Zapomniałeś już, kto był ci zawsze bardzo życzliwy?! Zapomniałeś, kto był ci zawsze przyjacielem?
Z każdym zdaniem uderzał mnie, po czym nagle przestał i powiedział:
- Nie lubię tego robić, ale tym razem nie mam wyboru. Za zdradę jest tylko jedna kara. Śmierć. Tylko powiedz mi jedno. Jak ty mogłeś zdradzić przyjaciela?! I dlaczego to zrobiłeś? NO! Dlaczego?!
- Żeby niewinne dzieciaki nie szły przez was do więzienia, ty draniu - wydyszałem wściekły.
Brett wściekły wyjął pistolet z kieszeni i rzekł:
- Przykro mi, Josh, ale znasz zasady. Było nie zdradzać przyjaciół. Jeśli się kiedyś odrodzisz, to może zapamiętasz sobie, że za zdradę możesz liczyć tylko na kulkę. Żegnaj, Farciarz.
Chwilę później padł strzał, ale nie dostałem ja, lecz... Brett. I to jego ciało zwaliło się na podłogę z dziurą nad lewą skronią. Podniosłem się i zauważyłem stojącą w drzwiach kobietę, która zawsze stała na warcie przed drzwiami. Miała w dłoni dymiący jeszcze pistolet.
- No, nieźle on pana urządził, panie Ketchum - powiedziała kobieta, chowając powoli broń - Jeszcze trochę i nie byłoby co z pana zbierać.
- Mogła pani wcześniej wkroczyć do akcji.
- Może i mogłam, ale nie wiedziałam, co on planuje. Musiałam mieć pewność, że ingerencja jest konieczna.
- Rozumiem. W policji panią tego nauczyli?
- A skąd pan wie, że jestem z policji?
- Dawn... To znaczy moja córka dowiedziała się, że policja z Sinnoh wysłała kogoś na przeszpiegi do ich bandy. To pani?
- Nie inaczej - kobieta wyjęła legitymację z odznaką i pokazała mi ją - Porucznik Emma Stopen z tajnych służb policyjnych Sinnoh.
- Tajne służby pracują bardzo wolno, jak widzę. Ci dranie tak długo przemycali narkotyki do Sinnoh, a wy tego nie wykryliście?
- Wiedziałam, w jaki sposób je przemycają, ale nie miałam pojęcia, kto je przewozi i czy z własnej woli, czy nie. Niestety, Brett był za cwany, aby mówić w gabinecie o tych sprawach. Podsłuchiwałam, węszyłam, jednak nie dowiedziałam się niczego. Nie wiedzieliśmy, kogo obserwować.
- Trzeba było obserwować Martina.
- Zrobiliśmy to, ale był za cwany. Wywiódł on w pole kilku naszych agentów. A kim byli kurierzy z mułami, to nie zdołaliśmy się dowiedzieć. Podejrzewaliśmy, że są to przypadkowe osoby, jednak nie mieliśmy żadnej pewności, ani też wiadomości, w jaki sposób wydobywają potem towar z brzuchów tych biednych Pokemonów. A pan popracował tak krótko i już pan wszystko odkrył na tyle, że zaczęto aresztować hurtowników.
- Widzi pani... Główka trochę popracowała - zaśmiałem się lekko - To u nas cecha rodzinna. Niestety, nie pracowała na takich obrotach, na jakich powinna. Gdyby nie pani... Dziękuję bardzo.
- Drobiazg... Ale najlepiej będzie, jak wezwiemy posiłki. Inaczej inne, bardzo ważne rybki uciekną nam z sieci.

***


- I tak to właśnie wyglądało - zakończył swoją opowieść tata - Poza Martinem, którego wciąż nie odnaleziono aresztowano cały gang. Puścili tylko Janet, bo dzięki moim zeznaniom uwierzyli jej, że była zmuszana do pracy w tym gangu. Poza tym zgodziła się zeznawać jako świadek koronny w procesie przeciwko nim, a to już wielki plus.
- I wszystko dobrze się skończyło - powiedziałam zadowolona - Zoey jest wolna, sprawa zamknięta... Mamy happy end.
- No, nie do końca - uśmiechnął się tata - Martin uciekł, a on wiedział wiele o szefie i całym jego gangu. Mógłby się przydać policji.
- Spokojnie, policja go złapie - rzekł Lorenzo - Czego jak czego, ale tego to ja jestem pewien.
- A ja nie byłabym tego taka pewna - mruknęła Bianka - Nasza policja niezbyt dobrze myśli. Obawiam się, że trochę się namęczą, zanim go złapią, jeśli w ogóle im się uda.
- Więcej optymizmu, kochanie - powiedział tata - Ale tak czy inaczej nie zaszkodzi im nieco pomóc w tej sprawie. Kto wie? Może dzięki temu jakoś przysłużymy się społeczeństwu?
- Bardzo możliwe - rzekła Cindy - No, a co z tą całą Janet? Czy ona nie spróbuje zwiać?
- Coś ty - zaśmiał się mój tata - Nie ma powodu uciekać. Przecież nie pójdzie siedzieć. Za swoje zeznania zyska wolność.
- Mimo wszystko jakoś jej nie ufam.
- Zazdrość kobieca?
- Raczej pragmatyzm. Na twoim miejscu przypilnowałabym tej twojej koleżaneczki. Mimo swoich zeznań może i tak dostać wyrok, a z tego, co mówiłeś chce go uniknąć.
- Racja - tata pokiwał głową - Jednak nie sądzę, żeby ona chciała uciec. W ten sposób tylko zaprzeczyłaby ona wszystkim swoim słowom, a przecież tego nie chce.
- Uważasz, że pracowała dla nich z własnej woli?
- Tak, ale nie mam na to dowodów. Być może mówiła prawdę, a być może...
Nagle tatę coś oświeciło i uderzył się dłonią w czoło.
- Josh, ty ośle dardanelski! Jak mogłeś być taki głupi?!
- O czym ty mówisz? - zdziwiła się Cindy.
- Co się stało, proszę pana? - zapytał Kenny.
- Źle panu? Może wody? - dodała przejęta Zoey.
- Nie, kochani... Tylko coś mi się przypomniało... Jak byłem dzisiaj w porcie, to słyszałem, jak rozmawiano o tym, jakie mają być dzisiaj rejsy... Być może się mylę, ale... Wolę to sprawdzić.
Następnie popatrzył na nas i rzekł:
- Mam dla was zadanie, kochani.

***


Pamiętniki Sereny c.d:
Dwa mieniące się na zielono Pyroary z wielkimi, czerwonymi ślepiami szły powoli w naszą stronę, warcząc przy tym groźnie.
- He he he... Dobre kotki... Grzeczne koteczki... - mamrotał Max coraz bardziej przerażony.
- Ma ktoś jakieś stek na zbyciu? - spytała Bonnie, drżąc ze strachu.
- Ja mam, ale razem z całym ciałem - rzuciłam, choć prawdę mówiąc dziwię się samej sobie, że udało mi się wydobyć z głowy jakiś żart w takiej sytuacji.
- Ty zobacz, jak im mocno ślina kapie z pysków! - jęknął Max.
- Myślicie, że one są wściekłe? - dodała Bonnie.
- No, zadowolone to one na pewno nie są - odpowiedziałam ironicznie.
- Nie o to mi chodziło - burknęła dziewczynka.
Jack Hunter powoli wydobył z kabury rewolwer, ale nie zdążył z niego wymierzyć, ponieważ jeden z lwów rzucił się na niego i powalił biedaka na ziemię, wytrącając mu broń z ręki. Hunter zaczął wtedy zaciekle walczyć z napastnikiem, a ja poczułam, że muszę zadziałać. Złapałam więc leżący na ziemi kamień i uderzyłam nim z całej siły Pyroara w łeb. Ten odskoczył od Jacka, po czym spojrzał na mnie. Hunter podskoczył szybko do swej broni i wymierzył ją w lwa, ponownie strzelając. Zranił Pokemona w bok, zaś ten odskoczył, unikając kolejnego strzału.
Tymczasem Max i Bonnie dobiegli do nas przerażeni.
- Nie jest dobrze - rzekło pierwsze z nich.
- Nie, nie jest - odezwała się nagle tajemnicza kobieta, powoli do nas podchodząc.
Ledwie to zrobiła, a oba Pyroary doskoczyły do niej i zaczęły się lekko ocierać o jej nogi, zaś ta czule je pogłaskała, mówiąc:
- Widzę, że nasza kochana panna Evans nie zrezygnowała ze swoich pomysłów... Wciąż bawisz się w detektywa, skarbie?
- Skąd ty wiesz, jak mam na nazwisko?! - krzyknęłam.
- Skąd? Nie pamiętasz mnie?
To mówiąc nagle, na naszych oczach, przemieniła się ona w wielkiego Noiverna i dodała:
- A teraz?
- Wampirzyca Noivern! - krzyknęłam przerażona - Ale przecież ty... Przecież ty...
- Nie żyję, tak? - spytała podła kreatura - Tylko mój oryginał i jeden z klonów. Oni nie żyją. Ja wciąż żyję. Tak, dobrze rozumujesz. Jestem drugim klonem prawdziwej Wampirzycy. Próbuję sobie normalnie żyć, co wasza grupka wyraźnie próbuje mi uniemożliwić.
- Normalnie żyć?! Mordując ludzi?! - wrzasnął Max.
- Właśnie! To jest podłe! - dodała Bonnie, zaś jej Dedenne zapiszczał bojowo.
- To jest zwykły biznes - odparła cynicznym głosem Wampirzyca - Mój pracodawca bardzo chce mieć tę kopalnię i diamenty w niej zawarte, a wy próbujecie mu w tym przeszkodzić. Bardzo nieładnie. Będę niestety musiała was usunąć. Nie sprawi mi to przyjemności, bo nie szukam z wami zwady, ale cóż... Sami się prosiliście.
- Ty podła kreaturo! - krzyknął Jack i strzelił do niej.
Jego kula przestrzeliła jej skrzydło. Noivern zasyczała okropnie, jak na jakimś horrorze, po czym poderwała się w górę i odleciała w górę, a w naszą stronę skoczyły oba Poryary. Na szczęście mieliśmy swoje Pyroary.
- Dedenne! Szok Elektryczny! - krzyknęła Bonnie.
Pokemon wyskoczył szybko z jej torby i poraził oba stwory prądem. Jednocześnie Max wypuścił Mudkipa oraz Treecko, które szybko i sprawnie zaatakowały ich swoimi atakami, odrzucając je na półkę skalną. Skały z sufitu posypały się na nas i dopiero w ostatniej chwili zdołaliśmy odskoczyć na bok.
- Uff! Było gorąco - jęknął Max.
- Za chwilę będzie jeszcze goręcej - jęknęłam widząc, jak Pyroary idą w naszą stronę.
Szybko zdjęłam plecak z pleców, próbując wydobyć z nie pokeballe i wezwać na pomoc moje Pokemony, ale wtedy jeden z mieniących się na zielono lwów skoczył na mnie, rycząc przy tym zaciekle. Jednak w ostatniej chwili tuż przede mną wyrósł Jack, który strzelił potworowi prosto między oczy. Strzał był bardzo celny, bo Pyroar osunął się na ziemię i już się nie poruszył.
- Celny strzał - powiedziałam - Dziękuję.
- Och, nie ma za co - odparł Jack i uśmiechnął się zadziornie - Ale nie wiem, czy taki celny. Celowałem w jego łapę.
- NIE! - wrzasnęła w furii Wampirzyca Noivern, widząc to wszystko - Wy parszywe bachory i ty, jednooki dziwaku! Zapłacicie mi za to! Wszyscy! Bierz ich, Mrok!
Drugi Pyroar skoczył w naszą stronę, ale wtem zaatakowały go z boku Mudkip i Treecko, którzy ranni opadającymi z sufitu kamieniami zdołali odzyskać część sił i dalej walczyć. Ich ataki rzuciły lwa na ścianę, a potem Dedenne poraził go prądem. Pyroar był jednak bardzo silny, więc z trudem, bo z trudem, ale jednak pozbierał się, po czym kroczył w naszą stronę. Jack wymierzył w niego, lecz jego pistolet nie wypalił. W bębenku skończyły się naboje.
- Co? Koniec amunicji? - zachichotała podle Wampirzyca - Och, jaka szkoda. A tak dzielnie walczyłeś. Zabij ich, Mrok!
Mudkip, Treecko i Dedenne stanęli przed nami w pozycjach bojowych, gdy wtem padł strzał, a na lwa spadła wielka sieć, owijając się wokół niego. Pyroar szarpał się i wił, ale nie miał szans na ucieczkę.
- Przyda się wam wsparcie? - usłyszeliśmy znajomy głos.
To Allan Jones przybył nam na ratunek. Tuż za nim biegła Alexa wraz ze swym Helioptilem.
Wampirzyca Noivern widząc, że przegrała, zasyczała groźnie i ruszyła w kierunku wyjścia. Allan strzelił do niej siecią tak, jak do Pyroara, ale ta uniknęła ciosu, po czym niemalże staranowała jego oraz Alexę i zniknęła w głębi jaskini.
- Niech to! Zwiał nam! - zawołał wściekle Jones - A właściwie, to co to za paskudztwo?
- Jak ci powiem, to i tak nie uwierzysz - odparłam, ocierając sobie pot z czoła - Dzięki za pomoc.
- Drobiazg. Mamy więc te nasze lewki - powiedział zadowolony Allan - Ale ciekawe, czemu się tak świecą.
Alexa podeszła do martwego Demona i pogłaskała lekko palcem jego sierść. Już po chwili palce jej skórzanych rękawiczek również mieniły się na zielono.
- Fosfor - powiedziała zadowolona - Mogłam się domyśleć.

***


Alexa wysłała przez Helioptile’a, do którego obróżki przymocowała karteczkę z kilkoma napisanymi na szybko zdaniami wysłała wiadomość do obozu archeologów z informacją o tym, co się stało. Zaraz przyjechali do nas ludzie, aby zabrać ze sobą zarówno ciało Demona, jak i żywego Mroka, którego zapakowano do klatki. Pokemon rzucał się na pręty, próbując jakoś je wyrwać.
- A szarp się, ty bestio, ile wlezie! - mruczał złośliwie Roger McFarne, obserwując uważnie Pyroara - I tak się stąd nie wydostaniesz. Będziesz tu musiał posiedzieć jeszcze bardzo długo.
- Och, biedny Pyroar - jęknęła Molly, patrząc na szalejącego w klatce Pokemona - Musi bardzo cierpieć.
- Lepiej współczuj tym, których on poranił - mruknął Max, wyraźnie zły na dziewczynkę.
- Trzeba będzie go zbadać - rzekł Spencer Hale - To może być bardzo ciekawy przypadek medyczny. Ciekawe, czemu on tak szaleje?
- Prawdopodobnie jest w transie hipnotycznym - powiedziałam tonem znawcy - Jeśli ma na szyi ślady kłów, to jesteśmy w domu.
- Trudno stwierdzić, czy ma coś na szyi, bo trudno do niego podejść - stwierdził Hale - Ale doktor mówił, że ten, którego zastrzelił Hunter miał ślady na szyi. Jakby po agrafce. Dwa obok siebie.
Więcej nie musieli mi mówić. Wszystko już wiedziałam. Wampirzyca zamieniła je w nosferatu. Dlatego właśnie były ona odporne na usypiający proszek Butterfree, a prócz tego jeszcze świecące, czerwone oczy... Chociaż tutaj, jak się później okazało, byłam w błędzie, bo tutaj przyczyną było to, że oba miały w ślepiach specjalne soczewki świecące na czerwono.
- Genialnie zaplanowane - powiedział do mnie Jack - Naprawdę bardzo sprytnie. Dlatego ślady na ziemi prowadziły do wzgórza i znikały. Noiver łapała Pyroary szponami i unosiła je w górę, po czym leciała z nimi do tej kopalni. Pewnie też przenosiła je do obozu w taki sposób.
- Musiała je nieść bardzo wysoko, skoro strażnicy jej nie zauważyli - stwierdziłam.
- No, jak coś leci nad twoją głową i to bezszelestnie, to możesz mieć problem z zobaczeniem tego.
- Racja. Tak czy siak jej pracodawca obmyślił podły plan. Aż się we mnie budzi żądza mordu, gdy o tym pomyślę.
- We mnie także. Jak to dobrze, że ta jędza zgubiła kostkę, przez którą rozmawiała ze swoim szefem, Li Changiem. Specjaliści bez trudu zdołają odtworzyć ostatnie rozmowy przez nie prowadzone. Gość się nie wymiga od więzienia.
- Mam nadzieję, że tam zgnije - dodałam ponuro - Przez niego zginęło kilkunastu ludzi, jeśli nie więcej. Dla takiego kogoś nie powinno być litości.
- Podzielam twoje zdanie w tej sprawie, ale o tym już zadecyduje sąd, moja droga.
- Tak, masz rację. A tak przy okazji... Dziękuję za ponowne ocalenie mi życia.
- Nie ma sprawy, Sereno. W końcu jesteśmy jedną drużyną. Pomagamy sobie nawzajem. Ty zrobiłabyś to samo dla mnie.
Zadowolona uśmiechnęłam się do niego, po czym poszłam coś zjeść, bo z tego powodu naprawdę zgłodniałam.


Niestety, poważnie się myliłam, jeżeli sądziłam, iż na tym sprawa się skończy. Koniec miał nastąpić w naprawdę wielkim stylu, a raczej bardzo przerażającym. Mianowicie w nocy obudziły mnie potworne krzyki Molly Hale. Przerażona zerwałam się ze swojej pościeli i w piżamie wybiegłam z namiotu. Za mną wybiegli Max i Bonnie, także w piżamach.
- Co się tu dzieje?! - krzyknęłam przerażona.
Zauważyłam, że po obozie biega właśnie Pyroar Mrok, który warczał groźnie i ryczał co chwila na ludzi, gdy ci próbowali go podejść. Koło jego klatki stała roztrzęsiona Molly.
- Ja tylko chciałam go nakarmić - jęczała dziewczynka załamanym głosem, gdy do niej podbiegłam - Ja chciałam mu tylko pomóc... On tak bardzo cierpiał... Więc chciałam mu dać jeść... Otworzyłam jego klatkę, aby wsunąć mu jedzenie i...
Nic więcej nie musiała mi mówić. Załamana spojrzałam na nią bardzo groźnym wzrokiem i już chciałam jej powiedzieć coś okrutnego, ale sobie darowałam wiedząc, że teraz to i tak nic nie zmieni. Patrzyłam jedynie, jak Pyroar Mrok ryczy ze złości na osaczających go ludzi, którzy tym razem już nie widzieli w nim ducha z zaświatów, więc nie zamierzali się go bać. Teraz to on się bał, co oni doskonale wiedzieli, jednak przez to był równie mocno niebezpieczny, co wtedy, gdy atakował obóz.
Mrok zaryczał ponownie, ale nie użył przeciwko nam żadnej ze swych mocy. Najwidoczniej był on zbyt przerażony, aby to zrobić, a być może czekał na rozkaz swojej pani... Rozkaz, który nie nadszedł, bo jej nie było.
W końcu w tłumie znalazł się Jack Hunter z rewolwerem w dłoni. Był ubrany, więc najwidoczniej przeczuwał, że coś takiego nastąpi. Jeśli tak, to niestety miał rację. Tłum ludzi na jego widok odsunął się, a on sam powoli podszedł do Pyroara, który to zaryczał groźnie patrząc na niego. Jack zaś powoli podniósł rewolwer w górę i już miał strzelić, gdy wtem podbiegła Molly i zasłoniła lwa własnym ciałem.
- Nie! Nie rób mu krzywdy! - krzyknęła.
Jack patrzył na nią i powiedział:
- Odsuń się, Molly.
- Nie! Proszę, nie zabijaj go! On tego nie chce! On wcale nie chce tego robić! - wołała dziewczynka - Proszę, zlituj się nad nim!
Załamany Jack opuścił broń, a wówczas Pyroar skoczył w jego stronę, potrącając dziewczynkę.
- Nie! Mrok! Zostaw go, proszę! Nie zabijaj go! On ci nie chce zrobić krzywdy!
Lew jednak nie słuchał jej, tylko doskoczył do Jacka, powalając go na ziemię. Ten wiedząc, że nie zdoła wycelować oraz strzelić, uderzył potwora kolbą rewolweru w łeb, oszałamiając go na tyle, żeby go z siebie strącić. Pyroar machnął jednak swą łapą tak mocno, że przejechał pazurami po jego lewym boku. Hunter wrzasnął z bólu, ale zdołał odbiec kawałek i ponownie wymierzył z pistoletu do potwora. Ten zaryczał przeraźliwie, a potem padł strzał, który powalił go na ziemię. Spojrzałam w bok i zauważyłam Allana Jonesa ze strzelbą w dłoni. Ponownie strzelił on w Pokemona, ale tym razem kula tylko przeszła mu po grzbiecie. Musiał szybko przeładować broń, a tymczasem Mrok zaczął się czołgać w kierunku Jacka. Ten strzelił dwa razy, ale z nerwów chybił. Przerażony upadł na ziemię i czołgając się do tyłu strzelił jeszcze raz, tym razem celnie. Potem strzelił kolejno trzy razy, za każdym razem trafiając. Z każdym strzałem Pyroar czołgał się już coraz wolniej, aż w końcu opadł łbem między nogami Jacka. Allan przeładował tymczasem broń i podbiegł do Huntera, ale nie było potrzeby mu pomagać. Mrok leżał martwy na ziemi.
Po całym obozie rozległ się wrzask radości. Tylko Molly płakała wręcz załamana tym wszystkim. Objęłam ją więc mocno do siebie i głaskałam ją po głowie uspokajająco.
- Spokojnie, Molly. Już wszystko dobrze - mówiłam - Już wszystko jest dobrze.

***


Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn c.d:
Tata, Clemont, Piplup i ja powoli poszliśmy do domu Janet bardzo tym wszystkim zaintrygowani. To, co powiedział mi ojciec było naprawdę dość niepokojące. Miałam nadzieję, że on się myli, choć coś czułam, że podobnie jak mój brat raczej ma rację w swoich podejrzeniach.
Zapukaliśmy do drzwi Janet i ta nam otworzyła. Kobieta wyglądała dokładnie tak, jak opisał ją nam tata, a może nawet jeszcze ładniej. Jej twarz wszak wyrażała wyraźne zdumienie połączone być może z lekką irytacją.
- Josh? Co ty tutaj robisz? - spytała zdumiona.
- Chciałem cię odwiedzić i kogoś ci przedstawić - odparł na to mój tata - Czy byłabyś tak uprzejma i może nas wpuściła?
- Proszę, wejdźcie - odparła kobieta.
Weszliśmy do środka i zauważyliśmy, że w salonie stoją już walizki.
- Wybierasz się gdzieś może? - spytał Josh.
- O tak... Na małe wakacje - odpowiedziała kobieta - Spokojnie, wrócę na proces, gdy ten się już odbędzie. Teraz chcę po prostu odpocząć od tego wszystkiego. Miałam dzisiaj naprawdę wiele wrażeń. Zbyt wiele.
- Nie wątpię. Ale pozwól, że ci przedstawię... To jest Dawn, moja córka i jej chłopak, Clemont.
- Miło mi was poznać - uśmiechnęła się zadowolona Janet - Bardzo się cieszę, że zdążyliście mnie odwiedzić zanim wyjechałam. Wybaczcie mi, proszę, iż nie będę miała dla was zbyt wiele czasu, bo za godzinę odpływa mój statek.
- Na Wyspy Oranżowe, mam rację? - spytał tata.
Janet spojrzała na niego uważnie i zaśmiała się lekko.
- Skąd to wiesz?
- Dobrze wiem, że pochodzisz z tych stron, podobnie jak ja. Tam się urodziliśmy. Dowiedziałem się, iż dzisiaj odpływa statek płynący właśnie w tamte strony. Nie pływa on za często. Naszło mnie, że gdybyś chciała stąd wybyć, to tylko w rodzinne strony.
- Wybyć? A czemu miałabym stąd wybyć?
- Sam już nie wiem... Może po to, aby rozpocząć na nowo cały interes rodzinny?
- Josh, o czym ty mówisz?! Chyba przegrzałeś się na słońcu.
Tata zaśmiał się lekko i rzekł:
- Wybacz, ale po prostu się martwię o ciebie. Jako twój przyjaciel wolę mieć pewność, że nie zrobisz nic głupiego.
- Spokojnie, nie zamierzam... Napijecie się herbaty?
- Z chęcią.
Kobieta zrobiła nam herbatę i powoli nalała jej do filiżanek, po czym zaczęła mówić o różnych sprawach. Tata uważnie przysłuchiwał się temu wszystkiemu, rzadko tylko się odzywając. Głównie słuchał tego, o czym ona mówiła.
Tymczasem Piplup powoli zaczął biegać po podłodze razem z jednym z Pokemonów Janet. Rozmowa między tatą a Janet toczyła się przyjemnie, ale wtem Piplup potknął się o dywan, po czym wpadł na walizkę, przewracając ją z hukiem na podłogę.
- Ja cię piko, Piplup! - zawołałam załamana - Nie mógłbyś uważać na to, co robisz?!
Mój starter zapiszczał przepraszająco, a my zauważyliśmy, że walizka, którą przewrócił otworzyła się, zaś z niej wyleciało coś, jakby nasiona. Janet przerażona podbiegła, aby je pozbierać, jednak tata był szybszy. Zaczął je niby zbierać, ale naprawdę robił coś innego, czyli oglądał je dokładnie.
- No proszę... Nasiona marihuany.
- Mylisz się. To nasiona bratków - rzekła Janet.
- Poważnie? - tata wysunął z walizki niewielką doniczkę z rośliną - A to niby co jest? Też bratki twoim zdaniem? Marihuana, jak się patrzy. I to bardzo piękny okaz. Jakby ją tak zapalić, to...
Tata nie dokończył, bo Janet wyjęła broń i wymierzyła ją w niego.
- Wybacz mi, Josh, ale wtykasz nos w nie swoje sprawy i w ten sposób zmuszasz mnie do użycia brutalnych środków. Cofnij się więc teraz do tych dzieciaków.
Ojciec powoli wykonał on polecenie, podnosząc jednocześnie ręce do góry. Ja i Clemont zrobiliśmy tak samo.
- Wybaczcie, kochani - powiedziała Janet dość ponurym tonem - Nie chciałam tego. Gdyby tak twój ojciec, Dawn, nie był taki wścibski, to nie musiałabym stosować takich metod działania. Ale cóż...
- A więc miałem rację - powiedział mój tata - Chciałaś zwiać z tym, czym się da. Tylko nie wiem, jak ty chciałaś przemycić tę walizkę.
- Na Wyspach Oranżowych rzadko się bawią w takie hece jak kontrola celna - odparła Janet - No, a poza tym tam w ogóle nie szukają handlarzy narkotyków. Dzięki tobie zaś uwolniłam się od tego idioty, Bretta i mogę już zacząć pracować na własną rękę.
- A więc to dlatego mi pomogłaś - rzekł ojciec - Chciałaś uciec i zacząć pracować na własną rękę, ale Brett by cię nie puścił, więc moja misja bardzo ci odpowiadała.
- Udawałaś ofiarę, a tak naprawdę byłaś ich świadomym wspólnikiem - mówił Clemont gniewnym głosem - Jednak dzięki panu Ketchumowi nikt nie podważył twoich słów i policja ci uwierzyła w tę twoją bajeczkę.
- Dokładnie - uśmiechnęła się podle Janet - To było bardzo sprytne. Martin wprowadził cię do gangu i razem ze mną czekał na rozwój zdarzeń.
- Martin brał w tym udział? - zdziwiłam się.
- No oczywiście. Założę się, że to jej kochanek i wspólnik - odparł mój ojciec.
- A pewnie, kochasiu. Sądziłeś może, że będę płakać po tobie całe moje życie? O nie! Mam innych adoratorów niż ty.
- Miło mi to słyszeć. Szkoda tylko, iż wraz z nim będziesz teraz truć dzieci i dorosłych tym świństwem!
Janet parsknęła śmiechem.
- Josh, nie bądź idiotą i pomyśl lepiej przez chwilę. Czy ja im wpycham narkotyki do gardła? Czy ja przykładam im pistolet do czoła i każę to brać? Sami to robią z własnej woli. Nie będę kupować ode mnie, kupią od kogo innego. To towar, który od zarania dziejów był zawsze ceniony. Ja po prostu na nim zarabiam tak, jak wielu innych.
- Narkotyki to trucizna! - krzyknęłam - Trujesz w ten sposób wielu ludzi!
- No i co z tego? - spytała podle Janet - Co was to niby obchodzi? Czy któreś z waszych bliskich zaćpało się na śmierć? Nie? To skąd u was taka litość do tych idiotów? Aż tak ich żałujecie? Jak chcą ćpać, a nawet zaćpać się na śmierć, to co wam do tego? Ja mam być przez to stratna, że ktoś nie wie, ile brać i umiera, przez co prochy są zabronione?


Chwilę później z jednego z pokoi wyszedł człowiek, którego po opisie rozpoznałam jako Martina.
- Zwiąż ich i zabierz na dół! - rozkazała mu.
Mężczyzna wykonał jej polecenie, ale zanim nas wyprowadził mój tata zadał jeszcze jedno pytanie.
- Powiedz mi tylko jedno... Czy to zabójstwo tego kuriera, którego ja potem zastąpiłem... Było przypadkowe czy zaplanowane przez was?
- Zaplanowane? - zachichotała kobieta - Coś ty! To czysty przypadek, który jednak bardzo nam pomógł. Dzięki temu wszystko wyszło jak należy. Nieprawdaż?
Martin powoli sprowadził nas do piwnicy i tam pozostawił, po czym wrócił na górę, zamykając za sobą drzwi.
- No, to nieźle wpadliśmy - rzucił mój tata - Przykro mi, że was w to wplątałem.
- Bywaliśmy już w gorszych opałach - odparłam.
Chwilę później usłyszeliśmy dobiegający głos:
- Co z nimi zrobić?
- Jak wyjdę, to wróć zaraz na dół i zadbaj o to, żeby nam już więcej nie przeszkadzali.
Te słowa mówiły same za siebie i nie mieliśmy już wątpliwości, co się zaraz stanie. Jednak tata był zupełnie spokojny, a gdy Martin zszedł na dół z nożem w dłoni, powiedział:
- Drogi Martinie... Wielka to szkoda, że tak nisko upadłeś. Pospolity zabójca. Nieładnie... Ale najsmutniejsze jest to, iż zaraz upadniesz jeszcze niżej.
- Jak to? - zdziwił się bandyta.
- A tak to. Upadniesz tak, że już niżej nie można.
Wtem za plecami Martina coś zabłyszczało i zmaterializowało się tuż za nim. Była to Latias w ludzkiej postaci. Słysząc dźwięk jej materializacji bandzior odwrócił się i bardzo zdumiony wpatrywał się w wyrastającą przed nim dziewczynę. Chwilę później otrzymał od niej silny cios między oczy, po którym opadł na podłogę nieprzytomny.
- Mówiłem ci - zaśmiał się tata - Niżej już upaść nie można.
- Dzięki, Latias - powiedziałam.
Pokemonka radośnie uśmiechnęła się do nas i rozwiązała całą naszą czwórkę (łącznie z Piplupem).
- Doskonale! - powiedział tata - Clemont! Zostań tu z Latias i pilnuj tej śpiącej królewny. A przy okazji zadzwoń lepiej na policję. Ja zamierzam zatrzymać Janet, zanim nam zwieje i coś mi mówi, Dawn, że bardzo chcesz mi w tym pomóc.
Odpowiedź była tak oczywista, że nawet nie musiałam jej udzielać.

***


Pobiegliśmy szybko w kierunku portu. Cieszyłam się bardzo z tego, że tata przewidział podobną sytuację i poprosił Latias, aby ta niewidzialna poszła razem z nami do domu Janet. Oczywiście ojciec był zdania, że to nic wielkiego, bo przecież doskonale zna tę jędzę i przeczuwał, iż ona coś kombinuje, ale nie miał pewności, bo ostatecznie mógł się mylić.
W porcie czekali na nas Kenny i Zoey. Oboje byli bardzo podnieceni tym wszystkim.
- Miał pan rację! - zawołał Kenny - Przybyła tutaj. Jest już na statku w kajucie 234. Słyszeliśmy, jak rozmawia ze stewardem.
- Statek odpływa za pół godziny - dodała Zoey.
- Spokojnie... Może odpłynie, ale bez niej - odparł tata - Zadzwońcie na policję z najbliższej budki. Ja zaś muszę sobie z tą paniusią porozmawiać i to porządnie.
Uśmiechnęłam się wesoło do Zoey, która wręcz radośnie poszła wraz z Kennym wykonać powierzone jej zadanie, a potem ja i tata weszliśmy na pokład statku. Na całe szczęście nie zaczepiono nas, dlatego mogliśmy bez trudu znaleźć właściwą kajutę, po czym zapukaliśmy do niej.
- Proszę - powiedziała Janet.
Tata wszedł do środka bardzo zadowolony, a ja za nim.
- Jesteś już, Martin? - spytała kobieta, siedząca do nas tyłem i czytająca książkę przy biurku - Zakończyłeś wreszcie tę sprawę?
- Definitywnie - odpowiedział ojciec.
Kobieta odwróciła się przerażona i zobaczyła nas. Jęknęła załamana, widząc mnie i ojca.
- Wy?! - zawołała - A gdzie Martin?
- Spokojnie. Policja się nim zajmie - odparłam ironicznie - Będzie miał im na pewno wiele do opowiedzenia, zwłaszcza na twój temat.
- Policja niedługo tu będzie - dodał ojciec, po czym rzekł: - Wiesz co? Myślę sobie, że ostatnio ciągle mnie okłamywałaś i tylko w jednym byłaś ze mną całkowicie szczera. W tym, że nie chcesz iść do więzienia. Tak, widzę to w twoich oczach. Tylko w tej sprawie zachowałaś szczerość.
- Josh, błagam cię! - krzyknęła kobieta, podbiegając do niego - Nie wsadzaj mnie za kratki! Chcesz pieniędzy? Podzielę się z tobą zyskami!
- Nie można mnie kupić - odparł ponuro mój ojciec.
- Proszę... Przez wzgląd na dawne czasy nie każ mi gnić w więzieniu tak, jak mój ojciec to musi robić!
- Było o tym pomyśleć, zanim wydałaś wyrok na moją córką. Ja wiele mógłbym ci darować, ale nie tego.
- Proszę! Przez wzgląd na dawne czasy daj mi jeszcze jedną szansę!
- Przez wzgląd na dawne czasy daję ci pięć minut. Sądzę, że tyle ci wystarczy - rzekł mój tata bezwzględnym tonem.
Nie musiał więcej mówić. Janet zrozumiała, o co mu chodzi. Ja zresztą także.
- Pięć minut, Janet. Pamiętaj... Tylko pięć minut. Za pięć minut będzie tu policja i ona nie da ci już szansy.
Po tych słowach skierował swoje kroki w kierunku wyjścia.
- Ty cholerny szpiclu! - wrzasnęła na niego Janet, gdy już zamknęły się za nami drzwi.
- Myślisz tato, że ona to zrobi? - spytałam zaintrygowana.
- Znam ją lepiej niż myślisz, córeczko - odparł ojciec ponurym tonem - Uwierz mi... Zrobi to.
- A jeśli nie?
- Wówczas będziemy musieli...
Wtem z pokoju dobiegł nas huk pojedynczego wystrzału.
- A właściwie już nie będziemy musieli.
Poczułam nagle, że dziwnie się czuję z tym wszystkim.
- Nie żal ci jej, tato? - spytałam - Ostatecznie przecież... chyba kiedyś ją kochałeś.
- Tak, kochałem ją - odparł tata - I właśnie dlatego dałem jej szansę na to, aby sama zamknęła tę sprawę. Poza tym wolałem, aby kobieta, która jest tak bezwzględna, że nie waha się zabić mego dziecka dla prochów poszła do piachu, a nie do więzienia. Stamtąd by kiedyś wyszła i dalej robiłaby swoje. Uwierz mi, wiem co mówię. Tacy ludzie jak ona się nie zmieniają.
- Czy dobrze postąpiliśmy? Pośrednio odpowiadamy za jej śmierć.
- No i co z tego, Dawn? A za ile ona śmierci pośrednio i bezpośrednio odpowiada? Ilu ludzi zabiły jej narkotyki? Ilu jeszcze by zabiły? Pomyśl o tym, córeczko. Pomyśl o tym za każdym razem, gdy będzie ci jej żal. No i pamiętaj o jednym. Ona chciała nas zabić. Ja jedno dziecko już straciłem. Nie stracę drugiego przez zachłanną wiedźmę! Dla tego, kto krzywdzi moją rodzinę ja nie mam litości. Jeśli zostaniesz kiedyś matką, z pewnością sama będziesz tak myśleć. A poza tym znam ją. Ona i tak by się zabiła. Nie tutaj, to w więzieniu. Uwierz mi, wiem co mówię. To było nieuniknione.
Po tych słowach tata ruszył przed siebie w kierunku wyjścia, mówiąc:
- Teraz dopiero sprawa została zamknięta.
- O tak. Definitywnie - odparłam z ponurym uśmiechem, a mój Piplup zaćwierkał delikatnie.
Następnie ruszyłam za ojcem, który w milczeniu otworzył nam drzwi wyjściowe.


KONIEC
























1 komentarz:

  1. No i mamy happy end i naprawdę świetne zakończenie sprawy z Dawn i Joshem, który badassowo wychodzi na ląd JAK TEN BOSS! I naprawdę bardzo dobrze wyszło tej historii rozciągnięcie jej na kilka rozdziałów, dzięki temu nie można było się oderwać od akcji, jakkolwiek przewidywalna by nie była.
    Pozytywnym zaskoczeniem tego rozdziału był o dziwo Max. Nie sądziłem, że to on jako pierwszy poczuje aurę Asha w Ashu pod przykrywką. Ciekawe jakie wytłumaczenie będzie miał nasz Popielaczek, bo tłumaczenie "Chciałem was chronić" byłoby kompletnym strzałem w stopę, biorąc pod uwagę że od miesiaca się kitra po kątach, a i tak im pomaga. Aktor z niego nawet niezły, bo za rolę Jacka dostałby 8/10 na Filmwebie. Zmyłby dzięki temu Złotą Malinę za rolę Williama.
    Dobrze było też widzieć wracającą powoli do siebie Serenę, choć wciąż zachwianą.
    Nie będę się już przyklejał do standardowych problemów. Mogę nieco ponarzekać na to wieczne ashowanie wszędzie. Brakuje tylko koszulek z Ashem a'la Che Guevarą. No i trochę sztucznie brzmiace wywody Grace kłują w oczy. Aha, i chyba w części III pojawia się dwa razy pod rząd ta sama kwestia postaci.

    Jako że tym razem podchodziłem do rozdziału bez żadnych oczekiwań, to nie musiałem odczuwać żadnego zawodu. Nie mniej dam opowiadaniu ocene 8/10. Przy okazji dam ci radę. Jeśli zamierzasz poruszać kwestie medyczne w opowiadaniu, to postaraj się zrobić głębszy research, by nikt nieznalazł biednej Agathe w zakrwawionym łóżku po otwarciu ran czy biedne stworki nie musiały przechodzić przez niepotrzebne cesarki (pamiętaj, że poki wykluwają się z jajek, tylko nikt nie wie jak powstają). Chyba że byłeś u ginekologa umówić taki zabieg i czegoś nie wiem xD

    OdpowiedzUsuń

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...