Permanentna infiltracja cz. I
Pamiętniki Sereny:
Co można powiedzieć o chłopaku, który miał osiemnaście lat i teraz nie żyje? Że ledwie wszedł w dorosłe życie, a już musiał się z tym życiem pożegnać? Że był Mistrzem Pokemonów i najlepszym detektywem w całym Kanto, a może i na świecie? Że mnie kochał nad życie i to z wzajemnością? Że zginął walcząc o to, w co oboje wierzyliśmy? Mówienie o tym jest bez sensu, ponieważ żadne słowa w pełni nie oddadzą tego, kim on dla mnie był i jak wielkim uczuciem go darzyłam.
Ash Josh William Ketchum. Mój chłopak... Mój mąż... Bo przecież się pobraliśmy. No, może nie tak znowu naprawdę, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie, skoro nasze uczucie było jak najbardziej szczere? Czekaliśmy tylko na osiągnięcie pełnoletności, aby się pobrać. Jednak, kiedy już ten wiek osiągnęliśmy, to nie w głowie nam był ślub, lecz wypełnienie naszego obowiązku, jakim było zniszczenie organizacji Rocket. Traktowaliśmy to jako naszą życiową misję i musieliśmy ją wykonać, choćby z tego powodu, że istnienie organizacji poważnie zagrażało nam wszystkim, a już zwłaszcza od chwili, kiedy w walce z nami poległa panna Domino, córka Giovanniego - przywódcy tej groźnej organizacji. Podła ta kobieta sama była sobie winna, że oberwała kulkę od porucznik Jenny, jednak Giovanni uważał, iż to Ash ponosił za to winę i był gotów nawet zaprzedać duszę diabłu, aby tylko zniszczyć sprawcę swego cierpienia. Wielka szkoda, że nie umiał docenić swojej córeczki, kiedy ona jeszcze żyła i zrobił to dopiero wtedy, gdy ona umarła. Żałosna kreatura.
Tak czy siak zaprzedał on duszę diabłu, znaczy w pewnym sensie, bo zawiązał sojusz z Malamarem, kolejną nędzną i nikczemną kreaturą, której intrygi przeciwko nam także musieliśmy zwalczać. Sojusz ten nie przyniósł jednak Giovanniemu żadnego pożytku, ponieważ doszło przez niego do Bitwy o Kanto, która zakończyła się nie tylko śmiercią Malamara, ale też aresztowaniem naszego arcywroga i rozbiciem jego organizacji. Co prawda nie wyłapaliśmy jego najważniejszych agentów, jednak dzięki Maxowi oraz Clemontowi rozpracowaliśmy szyfr do dysku twardego, który to mój luby wykradł z komputera Giovanniego, a na nim znaleźliśmy dane o wszystkich agentach naszego przeciwnika. Dzięki tym danym policja miała szansę ich wyłapać, a proces stulecia mógł się rozpocząć.
Niestety, sprawy przybrały nieoczekiwany obrót, ponieważ stryj mego chłopaka uciekł z więzienia, a następnie zadbał o to, abyśmy zaczęli się bać i zmusił Asha do walki z sobą. Podczas starcia między nimi (które notabene było walką wszech-czasów) doszło do tego, że obaj runęli w dół do rzeki płynącej wąwozem zwanym Wąwozem Diabła. Tak, iście diabelski to jest wąwóz, ponieważ ceną za wygraną nad Giovannim było życie mojego ukochanego. Największy detektyw Kanto, a także najgorszy przestępca w Kanto zginęli walcząc ze sobą na śmierć i życie. Sherlock Ash spełnił swoją misję, ale niestety przypłacił to życiem. Tak widocznie było mu pisane.
Ironią losu był tutaj fakt, że Ash wiele razy już wychodził cało z wielu opresji i niejeden raz ocierał się o śmierć, ale mimo to zawsze uciekał z zimnych objęć ponurego żniwiarza, więc pewnie spodziewałby się ktoś, że tym razem z pewnością także mu się to uda. Niestety, tym razem było inaczej, zaś Śmierć zabrała obu największych przeciwników ze sobą, nie zostawiając na ziemi żadnego z nich. Słyszałam wiele opowieści o tym, jaka to Śmierć jest bezlitosna, jednak dopiero tym razem pojęłam cały ogrom jej bestialstwa. Używam tutaj słowa „jej“, ale tak prawdę mówiąc nie wiem jeszcze, jakiej płci jest śmierć, choć coś mi mówi, że jednak jest mężczyzną - nie wiem dlaczego tak myślę, ale mam takie jakieś dziwne przeczucie związane prawdopodobnie z osobą Chronosa, który wszak jest mężczyzną, tak jak w dawnych mitach, a w nich zarówno czas, jak i sen oraz śmierć zawsze byli płci męskiej. W sumie nie wiem czemu nagle wziął się głupi pomysł, aby przedstawiać śmierć jako kobietę, skoro w pierwszych mitach i legendach była ona mężczyzną?
Przypomina mi się tutaj pewna baśń braci Grimm. Chyba nazywa się ona „Kuma Śmierć“. Tak, właśnie tak! „Kuma Śmierć“ lub „Kum Śmierć“ w zależności od tłumaczenia. Jednak wbrew wielu angielskim tłumaczeniom tej baśni w niemieckim oryginale mamy tam Śmierć płci męskiej, który zostaje ojcem chrzestnym najmłodszego syna bardzo biednego rolnika i w dniu jego chrztu obiecuje dbać o niego i uczynić go znakomitym lekarzem. Daje mu też specjalne zioło, za pomocą którego może on leczyć każdego chorego i wyleczyć go bez względu na to, jaka to jest choroba (swoją drogą mnie by się teraz bardzo przydało takie zioło - być może uleczyłoby moją biedną duszę). Chrześniak Śmierci, gdy tylko dorasta, zostaje lekarzem i wykorzystuje owo zioło, jednak nie zawsze może pomóc ludziom. Śmierć bowiem ściśle z nim współpracuje i gdy tylko nasz bohater przychodził do chorego, to widział Śmierć u jego łóżka, który samą swoją obecnością daje mu jasno do zrozumienia, komu chrześniak może pomóc, a komu nie. W jaki sposób? Bardzo prosty. Śmierć mówi lekarzowi, że jeżeli stoi on przy głowie chorego, to można go ocalić, a gdy przy jego nogach, to już nic mu nie pomoże - a może było odwrotnie? Zresztą to bez znaczenia. Tak czy siak lekarz zawsze widział Śmierć (który był wszak niewidzialny dla pozostałych obecnych w pokoju chorego ludzi) i wiedział, czy może wyleczyć pacjenta, czy też nie. Pewnego dnia dostał za zadanie wyleczyć króla - obiecano mu w zamian tytuł barona. Niestety, Śmierć stał przy nogach chorego i nie można było mu pomóc. Skuszony wizją zostania baronem lekarz kazał przestawić łóżko chorego tak, aby jego głowa znalazła się przy Śmierci i dopiero wtedy podał mu lekarstwo, dzięki czemu król wyzdrowiał i oczywiście uczynił swojego wybawcę baronem. Śmierć był bardzo oburzony takim oszustwem, ale ponieważ lekarz był jego chrześniakiem, to darował mu jego przewinę, jednak zapowiedział, iż jeśli jeszcze raz tak postąpi, to wówczas zapłaci za to własnym życiem. Lekarzowi żyło się dostatnio do czasu, aż ponownie połakomił się na zaszczyty - tym razem miał ratować młodą księżniczkę z objęć Śmierci. Obiecano mu, iż będzie mógł ją poślubić, jeśli ją wyleczy, ale Śmierć znowu stał przy nogach pacjentki, co wyraźnie oznaczało, iż musi ona umrzeć. Lekarz walczył ze swoją chęcią ponownego awansowania w społeczeństwie, ale w końcu pokusa okazała się być silniejsza i znowu kazał przestawić łóżko tak, aby jego wezgłowie znalazło się przy osobie Śmierci. Tym razem ojciec chrzestny mu nie darował i porwał go w zaświaty, gdzie pokazał mu świeczki ludzi - wśród nich była świeczka królewny ledwie się paląca, a także długa świeca lekarza. Śmierć powiedział, iż jeśli chce ocalić królewnę, to musi oddać jej świecę swego chrześniaka. Ten przestraszył się tego tak bardzo, że zaczął błagać Śmierć o litość. Jego ojciec chrzestny podstępem udawał, iż chce mu pomóc, po czym rzucił dogasającą świeczkę księżniczki na świeczkę lekarza. Obie połączyły się wówczas w jedno i teraz księżniczka miała przed sobą długie życie, a lekarza Śmierć zabrał ze sobą. Tak oto zakończyła się ostatnia próba oszukania przeznaczenia przez śmiertelnika.
Ale co ja właściwie tutaj piszę? Po co ja tracę czas na opisywanie tego wszystkiego? Chyba dlatego to robię, że skojarzyła mi się w dziwny sposób historia Asha właśnie z tą opowieścią. Odnoszę pewne wrażenie, że mój luby też wiele razy oszukiwał Śmierć, ale w końcu musiał ulec jego mocy i odejść z nim w zaświaty. Mówią, że Śmierć jest bardzo mściwa i nigdy nie odpuszcza temu, kto go oszuka i jeśli jakiś śmiertelnik wiecznie będzie mu się wymykał, to tym zawzięciej będzie go ścigać. Muszę się przy najbliższej okazji zapytać Chronosa, czy to prawda, jednak to chyba kolejne moje dość irracjonalne pragnienie, bo przecież możliwość, że go znowu zobaczę równa się możliwości ponownego spotkania Asha, czyli raczej jest marna.
Gdy tak o tym wszystkim piszę, to się zastanawiam, co ja w ogóle robię i po co ja to robię? Przecież obiecałam sobie solennie, że więcej nie będę pisać pamiętników ani też opisywać w nim swoich przygód. Jaki to ma niby sens, skoro Ash nie żyje? Ale mimo wszystko ostatnie wydarzenia mające miejsce w moim życiu są dość godne zapamiętania, a poza tym czuję się chwilami dzięki temu o wiele lepiej. Czuję się tak, jakbym miała możliwość wygadać się komuś, kto mnie w pełni rozumie, a kto najlepiej zrozumie człowieka, który cierpi, jak nie on sam? Inny człowiek może tylko chcieć spróbować zrozumieć drugiego człowieka, ale prawda jest taka, że nigdy w pełni nie pojmie on ogromu jego cierpienia. Musiałby przeżyć dokładnie to samo, co osoba mu się zwierzająca, żeby móc zrozumieć wszystko, co go spotkało, a to przecież jest niemożliwe, bo przecież ludzkie losy, chociaż często są bardzo podobne do siebie, to jednak różnią się od siebie tak samo, jak dwie krople wody, które wbrew pozorom nigdy nie są podobne, gdyż dzielące ich różnice są zdecydowanie zbyt wielkie, aby można było mówić o podobieństwie.
Znowu zebrało mi się na zwierzenia, które są kompletną głupotą, choć być może są one jedynym sposobem na to, abym nie zwariowała od tego wszystkiego, co mnie spotkało? Być może dzięki temu ratuję swój biedny umysł od szaleństwa, o jakie są już ocieram? Nie wiem. Moja mama chce mnie wysłać do psychologa, ale ja mam w nosie jej propozycje. Mnie żaden psycholog nie pomoże. Co on może niby wiedzieć o moim cierpieniu? Co może mi doradzić? Zresztą proszę bardzo... Niech mnie mamusia do niego zaprowadzi, a ja mu powiem mu to samo, co mojej matce, kiedy przyszła do mnie do pokoju Asha, gdy pierwszego dnia po moim powrocie do Alabastii płakałam w poduszkę z rozpaczy. A co jej powiedziałam? Chętnie wam opowiem.
- Sereno... Córeczko - odezwała się do mnie czule mama, tym samym zakłócając moją samotność.
Spojrzałam na nią załamanym wzrokiem i syknęłam:
- Zostaw mnie! Idź sobie!
Po tych słowach rzuciłam się twarzą na poduszkę i zaczęłam znowu płakać, co w obecnej chwili było dla mnie jedynym wyjściem z sytuacji, w jakiej się znalazłam. Oczywiście doskonale wiedziałam, iż w żaden sposób to mi nie pomoże, ale mimo wszystko nie potrafiłam przestać to robić, gdyż moje serce rozdzierał tak potworny ból, że musiałabym być chyba robotem, aby nie przeżywać tego w taki sposób i nie płakać, czy raczej może wylewać z moich oczu potok łez. Chciałam też cierpieć w samotności i wolałam, aby moja matka stąd sobie poszła. Ta jednak zamiast to zrobić usiadła powoli na łóżku obok mnie i pogłaskała czule moją głowę, mówiąc:
- Płacz, kochanie. Wypłacz się. Nie będę ci kazać, jak inni, żebyś nie płakała. W tej sytuacji trudno jest nie płakać.
- Dlaczego on musiał umrzeć?! - krzyczałam w poduszkę z rozpaczy - Dlaczego właśnie on?! Dlaczego nie ja?!
- Kochanie... Widocznie tak musiało być.
Spojrzałam na nią wściekła.
- Musiało być?! Musiało być! Tak, musiało być, bo ten idiota poszedł prosto w pułapkę! Wiedział, że to pułapka, ale tam polazł! Po co on tam szedł?! Musiał aż tak się bać o swoich bliskich, żeby pchać się w paszczę lwa?! I po co? Aby zapewnić bezpieczeństwo nam wszystkim?! I dlatego właśnie poszedł prosto w pułapkę, chociaż doskonale wiedział, że może nie wrócić?!
- Kochanie... Jestem pewna, że na jego miejscu z pewnością zrobiłabyś to samo - powiedziała moja mama czułym głosem.
Słysząc jej słowa zerwałam się z łóżka i podbiegłam do biurka, na którym stało oprawiona w ramkę zdjęcie moje z Ashem. Wściekła złapałam to zdjęcia i krzyknęłam do niego:
- Okłamałeś mnie! Mówiłeś mi, że będziesz ze mną już na zawsze! Mówiłeś, że już zawsze będziemy razem! No i co?! No i guzik wyszedł z twoich obietnic!
To mówiąc złapałam za zdjęcie i cisnęłam je na podłogę. Ramka się pogięła, a szybka zasłaniająca fotografię pękła na kilka kawałków. Ja sama zaś upadłam na podłogę i zaczęłam ponownie płakać. Moja mama nic nie robiła, tylko ze stoickim spokojem patrzyła na to wszystko, zachowując przy tym milczenie.
- Nienawidzę go! Tak, nienawidzę! Żałuję, że go w ogóle poznałam! - wrzeszczałam z rozpaczy, a łzy ciekły mi strumieniami po policzkach.
Obraz przez łzy robił mi się coraz bardziej zamazany. Musiałam więc wierzchem dłoni otrzeć sobie oczy, aby cokolwiek widzieć, a kiedy już to zrobiłam, to spojrzałam w stronę mojej mamy, wciąż spokojnie siedzącej na łóżku oraz uważnie się we mnie wpatrującej.
- Miałaś rację, mamo... Tak, miałaś rację. Nie należy się z nikim nigdy wiązać emocjonalnie. Prędzej czy później sami odejdziemy lub te osoby od nas odejdą, a my lub oni pozostaniemy samotni i będziemy cierpieć. Miałaś rację, wychowując mnie tak, abym się oduczyła wszystkich emocji. Dopiero teraz to widzę. Dopiero teraz widzę, jaka byłam głupia, że chciałam umieć kochać. Widzę, iż miałaś rację.
- Nie, córeczko... - powiedziała czule moja mama załamanym głosem, a broda jej lekko drżała, gdy to robiła - Wcale nie miałam racji. Myliłam się. Wyrzekanie się wszelkich emocji wcale nas nie uchroni przed cierpieniem. Przeciwnie, tylko je potęguje.
- Pomóż mi, mamusiu - jęknęłam błagalnie - Wyrwij mi serce z piersi! Niech przestanie boleć! Jeśli to miłość, to ja jej nie chcę! Dlaczego mnie tak bardzo boli?! Dlaczego nie chce przestać?!
- Bo ta miłość była prawdziwa - odparła smutno moja mama - Każdy, kto kocha i traci kochaną przez siebie osobę, tak właśnie cierpi, jak ty teraz i jak ja cierpiałam, gdy twój ojciec umarł.
- Czy też cię tak bolało?
- Nie wiem, jak bardzo cię boli, kochanie, ale mogę się domyślać tego, jak ogromny to jest ból i wiem, że ja sama czułam tak wielki ból, gdy twój ojciec zginął, że miałam chwilami wielką ochotę poprosić kogoś, aby zrobił tak, jak ci starożytni Aztekowie i wyrwał mi z piersi serce, aby już przestało mnie boleć.
- Nie wiem, czy by ci się spodobała aztecka metoda wyrywania serc - powiedziałam po chwili.
- Dlaczego? - zdziwiła się moja mama.
- Ponieważ jest bardzo bolesna.
- Wiem o tym doskonale, ale wtedy chciałam, aby mi ją zaaplikowano.
- Jakoś nie sądzę, żeby ci się to spodobało... Zwłaszcza, że Aztekowie nie stosowali znieczulenia.
Mama parsknęła delikatnym śmiechem, słysząc słowa, które właśnie jej powiedziałam.
- Widzę, że zaczynasz czuć się lepiej, skoro zaczynasz sypać żartami.
- Wcale nimi nie sypię. Po prostu tak nagle mnie coś wzięło.
- Ale zawsze żartujesz, a to już coś.
- Może masz rację. No, ale wróćmy lepiej do tematu naszej rozmowy. Jak się podniosłaś po śmierci taty?
- Prawdę mówiąc, Sereno, to nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek się tak naprawdę po tym wszystkim podniosła. Człowiek, który podnosi się po śmierci bliskiej sobie osoby stara się normalnie żyć, zaś tego życia, jakie wiodłam nie można nazwać normalnym. Na własne życzenie odsuwałam się od innych, nawet od ciebie i po co? Po to, aby cię chronić, tak w każdym razie myślałam. A może nie... Ja chciałam tak myśleć. Wmawiałam sobie, że to dla twojego dobra, abyś nie musiała cierpieć tak, jak ja angażując się w relacje z innymi ludźmi. Tak naprawdę jednak chroniłam samą siebie przed cierpieniem. Wiedziałam, że ciebie też stracę, bo odejdziesz kiedyś z tym jednym jedynym w świat, a ja co? Zostanę sama w czterech ścianach i nawet jeśli będziesz mnie odwiedzać, to i tak nie będziesz już moją małą córeczką. Więc robiłam wszystko, aby nie musieć cierpieć, gdy to nastąpi. Naprawdę jednak cierpiałam straszne katusze i dopiero długo później to zrozumiałam. Chociaż tak naprawdę zawsze to wiedziałam, ale nie przyjmowałam tego do wiadomości. Wolałam się zasłaniać tarczą działania dla twojego dobra niż przejrzeć na oczy i zobaczyć, co tak naprawdę wyprawiam.
Słuchałam mamy uważnie, nie przerywając jej ani na chwilę, po czym powoli wypuszczając słowa z ust zapytałam:
- Ale zawsze mnie kochałaś, prawda?
- Tak, córeczko - odpowiedziała mi mama, patrząc na mnie z miłością w oczach - Zawsze cię kochałam i zawsze będę cię kochać. Nic nigdy tego nie zmieni. Choć wcale się nie zdziwię, jeśli ty mnie nie będziesz kochać. W końcu co ze mnie za matka? Pewnie najgorsza z możliwych.
- Najlepsza z możliwych - powiedziałam - Najgorsza z możliwych nie przyszłaby tutaj i nie próbowała mi pomóc w tak ciężkiej dla mnie sytuacji.
Mama uśmiechnęła się do mnie delikatnie i przytuliła mnie czule do swego serca, powoli głaszcząc moje włosy w pieszczotliwy sposób. Od razu mi się przypomniała inna osoba, która też tak robiła, po czym powiedziałam do mamy:
- To nieprawda...
- Co jest nieprawdą, kochanie? - zapytała zdumiona moimi słowami mama.
- To nieprawda, że go nienawidzę - wyjaśniłam mamie, tuląc się do jej serca i roniąc łzy - Nie wiem, dlaczego tak powiedziałam.
- Ale ja wiem - odparła mama, dalej gładząc me włosy - Z tego samego powodu, dla którego ja też wykrzykiwałam podobne słowa, gdy twój ojciec zginął, a potem zrywając ze ścian nasze zdjęcie ślubne i rzucając nimi o podłogę.
Spojrzałam na nią zdumiona. Nie spodziewałam się po niej aż takich wyznań. W końcu moja mama nigdy mi się z niczego nie zwierzała, a teraz nagle jej się na to zebrało? To było dziwne, choć z drugiej strony może nie aż tak bardzo? Bo w sumie tylko raz mi się zwierzała, kiedy mieliśmy to starcie z Sashem, ale mimo wszystko to było dość dawno i od tego czasu nie rozmawialiśmy na takie tematy. Zdziwiłam się, że moja mama teraz zechce mi mówić tak ważne dla siebie sekrety, ale z drugiej strony w głębi serca liczyłam na takie zwierzenia i doczekałam się ich, choć szkoda, że w takich okolicznościach.
- Czyli ty także nienawidziłaś swojego ukochanego, kiedy on umarł? - spytałam.
- Tak - mama pokiwała smutno głową - To prawda. Przez pewien czas nienawidziłam go. Nienawidziłam jego pasji, która go zabiła, a prócz tego nienawidziłam siebie samej za to, że podzielałam tę przeklętą pasję. Przez chwilę nawet nienawidziłam ciebie za to, iż jesteś do niego taka podobna i wystarczyło jedno spojrzenie na twą słodką buzię, abym sobie przypomniała twojego ojca, jego śmierć oraz to, jak mnie to boli. No, ale to wszystko już przeszło. Odeszło i została tylko wielka pustka w moim sercu, które powoli zaczęłam napełniać miłością do ciebie. Czy mi kiedykolwiek wybaczysz to, że taka byłam?
- Już ci to wybaczyłam, mamo - odpowiedziałam jej czule - A czy ty mi wybaczysz, że robiłam ci wtedy na złość przy każdej, nadarzającej się ku temu okazji?
- Dawno ci już to wybaczyłam, kochanie. Wiedziałam, co tobą kieruje i miałam pojęcie, że na to zasługuję, dlatego nawet nie miałam do ciebie żalu.
Czule przytuliłam się do mojej mamy i uśmiechnęłam się do niej lekko, po czym powoli wstałam i usiadłam na podłodze.
- Muszę to pozbierać - powiedziałam, patrząc ze smutkiem na rozbitą ramkę od zdjęcia..
Zaczęłam zbierać kawałki szkła, ale jeden z nich zranił mnie w rękę. Mama z delikatnym uśmiechem na twarzy powoli wzięła mnie do łazienki i tam opatrzyła mi dłoń za pomocą plastra i wody utlenionej.
- Dobrze, że pani Ketchum ma tutaj wszystko, co trzeba - powiedziała mama po chwili.
- A właśnie, co z nią? - spytałam zaniepokojona - Ostatni raz, jak ją widziałam, to zamknęła się w kuchni i płakała.
- Lekarz był u niej - odparła mama.
- Lekarz? - jęknęłam przerażona - Ale co się stało?
- Rozpaczała tak mocno po śmierci Asha, iż bałam się o jej zdrowie, że o życiu nie wspomnę. Dlatego wezwałam lekarza. Musiałam go wezwać, bo Delia... Znaczy pani Ketchum wyglądała tak, jakby miała zaraz zwariować. Lekarz podał jej coś na uspokojenie i poradził, aby jej pilnować, bo może sobie zrobić krzywdę.
- Uważasz, że pani Ketchum może być w takim stanie?
- Nie sądzę. Myślę, iż lekarz nieco przesadza, ponieważ Delia to jest silna kobieta. Wytrwała już niejeden ból, przetrwa i ten, choć przyznaję, że ten ból jest o wiele silniejszy niż wszystkie inne przedtem i tym razem może już nie dać sobie rady sama. Potrzebuje teraz przyjaciół, a zwłaszcza ciebie.
- Mnie? Dlaczego właśnie mnie?
- Bo ty też kochałaś Asha prawdziwą miłością, chociaż innego rodzaju, ale ciebie obeszło to tak samo mocno, jak ją. Tylko ty w pełni ją rozumiesz. Ty i pewnie jeszcze Dawn.
- A co z panem Ketchumem?
- Wciąż jest w szpitalu. Pamiętaj, że przed waszą wyprawą ciężko go postrzelono. Dziwię się jednak, że Delię puścili ze szpitala, ale podobno na wieść o śmierci syna zażądała wypisu na żądanie, czy jak to się tam nazywa. Ponieważ jej rany nie są wcale groźne dla życia, to spełniono jej życzenie. W sprawie pana Ketchuma niewiele wiem ponad to, co ci powiedziałam.
Pokiwałam smutno głową na znak, że rozumiem, a kiedy moja mama skończyła robić mi opatrunek, powoli wyszłam z łazienki, mówiąc:
- Pójdę do Delii... Znaczy, do pani Ketchum. Porozmawiam z nią.
- Wątpię, żeby to pomogło - odparła moja mama smutnym tonem - Ale w sumie nie zaszkodzi spróbować. Ostatecznie lekarz poradził, aby miała przy sobie przyjaciół. Niech więc ich ma i to najlepiej takich, którzy dobrze ją rozumieją.
Zgodziłam się z nią i powoli zeszłam na dół do salonu.
***
Nie znalazłam w salonie Delii, dlatego postanowiłam jej poszukać w kuchni i odniosłam sukces w tej sprawie, ponieważ właśnie tam była moja niedoszła teściowa. Siedziała ona na taborecie i wpatrywała się w zdjęcie, na który była ona tuląca do siebie malutkiego Asha ubranego w śpioszki wyglądające jak Pikachu. Delia wpatrywała się w to zdjęcia i powoli roniła łzy rozpaczy, które jedna po drugiej spadały na fotografię.
- Mój synek - chlipała - Mój mały synek.
Spojrzała nagle na mnie i uśmiechnęła się do mnie w smutny sposób. Widać było jednak, że cieszy ją moja obecność.
- Witaj, kochanie - powiedziała - Wybacz mi to moje rozczulanie się nad sobą, ale... Chyba sama rozumiesz...
- Lepiej niż myślisz - odparłam smutno i podeszłam powoli - Mama mówiła, że przyda ci się obecność jakieś przyjaciółki i to najlepiej takiej, która cię doskonale rozumie. Nie wiem, czy doskonale cię rozumiem, ale na pewno rozumiem i gdybyś chciała porozmawiać...
- Właśnie miałam to samo zaproponować tobie - odpowiedziała moja niedoszła teściowa, delikatnie się przy tym uśmiechając - Nie potrzebujesz z kimś porozmawiać?
- Rozmawiałam już z mamą, ale mogę również porozmawiać z tobą - odparłam, przysuwając sobie kolejny taboret i usiadłam naprzeciwko niej - Coś mi mówi, że nam obu to pomoże.
- Niewątpliwie - rzekła Delia, po czym pogłaskała dłonią mój prawy policzek, lekko się uśmiechając - Boże... A miałam nadzieję, że zostaniesz moją synową, kiedy to wszystko się skończy.
- To wszystko? Co masz na myśli?
- No wiesz... Wasza wojna z organizacją Rocket. A propos, Sereno... Chyba zaniosłaś na policję te dane, o których powiedzieliście mi z Ashem, prawda?
- Spokojnie, zaniosłam.
- To dobrze. Proces stulecia, jak go nazywał Ash, powinien się odbyć. Giovanni co prawda nie żyje, ale jego ludzie żyją i są na wolności, dlatego muszą skończyć w więzieniu. Tam jest ich miejsce. Oby dostali dożywocie... Wszyscy, bez wyjątku.
- Spokojnie, Delio. Bez swojego szefa nie są już tak sprawni, więc nie umkną ani policji, ani wymiarowi sprawiedliwości. Zgniją w więzieniu, to więcej niż pewne.
- Oby tak było, Sereno. Obyś miała rację, bo tylko w ten sposób mój kochany synek w pełni zostanie pomszczony.
Po tych słowach spojrzała ponownie na zdjęcie swoje i Asha, lekko się przy tym uśmiechając, był to jednak uśmiech pełen ogromnej rozpaczy, jaki tylko może zdobić twarz matki, która właśnie straciła swe jedyne dziecko.
- Mój synek... I pomyśleć tylko, że osiemnaście lat temu go urodziłam i pokochałam od pierwszej chwili, gdy go tylko zobaczyłam. Wiesz... Mówią, że miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje, ale to nieprawda. Istnieje i jest to miłość matki do dziecka, gdy już je urodzi, choć tak prawdę mówiąc, to prawdziwa matka kocha swoje dzieciątko nawet wtedy, gdy jeszcze nosi je pod swoim sercem.
Delia westchnęła delikatnie i ciągnęła dalej:
- Nawet nie wiesz, jak okropnie się czuję. Ty cierpisz bodajże sto razy mocniej niż ja, a ja się rozczulam nad sobą. Ale ty chyba mnie rozumiesz, prawda? W końcu też go kochałaś, chociaż inną miłością.
- Tak, kochałam go równie mocno, co ty, ale w inny sposób.
- To bardzo dobrze, że go kochałaś. Dzięki temu jego krótkie życie miało większy sens. Uwierz mi, on nigdy nie był tak szczęśliwy jak wtedy, gdy cię pokochał i został twoim chłopakiem. Znam go chyba najdłużej ze wszystkich kobiet na tym świecie i wiedziałam doskonale, kiedy on był szczęśliwy, a kiedy nie, jak również nie obce mi było to, jak wielkie było jego szczęście w różnych sytuacjach. I wiem doskonale, że tylko ty, Sereno, dałaś mu tak wielkie szczęście, jakiego żadna inna osoba mu nie umiała dać.
Powoli pozwoliłam, aby moją twarz ozdobiła uśmiech, choć był to (tak samo jak uśmiech Delii) uśmiech pełen rozpaczy.
- Proces stulecia już niedługo ruszy - powiedziałam po chwili - Choć prawdę mówiąc mało mnie to teraz obchodzi.
- Dlaczego? - spytała Delia, patrząc na mnie uważnie.
- Bez Asha wszystko straciło dla mnie znaczenie.
- Nie dziwię się. Ja również mam niechęć do robienia czegokolwiek. Nie umiałam nawet dzisiaj iść do pracy. Jak dobrze, że Brock się wszystkim zajął. Gary mu pomaga, no i oczywiście cała wasza paczka. Cieszę się, że mogę na was liczyć.
- Tak samo, jak my mogliśmy zawsze liczyć na ciebie - odparłam ze wzruszeniem w głosie - Mówię zupełnie poważnie, Delio. Zawsze kochałaś przyjaciół swojego syna jak własne dzieci i równie bardzo mocno się o nich troszczyłaś, jak o Asha, choć oczywiście Ash zawsze był twoim synem i bardziej dbałaś o niego niż o innych, jednak nie mogę też powiedzieć, abyś nie dbała o nas, przyjaciół twego syna.
- Kochanie... Ash kochał was wszystkich - powiedziała Delia, lekko dotykając dłonią mojej dłoni - On bardzo was kochał. Wiem to, ponieważ go znałam. Jego uczucia były zbyt silne, aby były tylko i wyłącznie zwykłym lubieniem. On was kochał, a to był wspaniały, młody człowiek. Jeśli więc kogoś kochał, to ten ktoś musiał na to zasłużyć. A więc skoro Ash kochał jakieś osoby, ja również czułam, że muszę je pokochać, bo jestem w wielu sprawach taka, jak mój syn i jeśli poznam jego przyjaciół, pokocham ich tak samo, jak on. I tak było. To było instynktowne. Po prostu nie umiem inaczej.
- Rozumiem... To dobrze o tobie świadczy.
- Lepiej by o mnie świadczyło, gdybym umiała sobie z tym wszystkim poradzić i nie cierpieć.
- Wręcz przeciwnie. Gdybyś z łatwością sobie z tym poradziła, to bym pomyślała, że nie masz serca, bo śmierć twego jedynego syna wcale cię nie obeszła, a przecież prędzej piekło zamarznie niż ty byś straciła serce.
- Tak uważasz?
- Ja jestem tego pewna, Delio. Ty jesteś taka sama, jak Ash. Nie umiesz inaczej, jak tylko kochać całym sercem. Sama mi to powiedziałaś przed chwilą, a zresztą nie musiałabyś mi tego mówić. Twoje czyny mówią same za siebie.
Delia Ketchum uśmiechnęła się lekko, po czym objęła mnie mocno i czule do siebie, roniąc ponownie łzy.
- Nie wiem, co mam teraz robić, kochanie! Urodziłam go, zmieniałam mu pieluchy, wychowałam go, wkładałam mu do głowy wszystkie mądre rzeczy, które do mojej głowy wkładała mi moja matka... Robiłam wszystko, aby był mądrym i szlachetnym człowiekiem... Patrzyłam potem, jak dorasta i wspierałam go, gdy miał problemy. I po co to wszystko? Aby jakiś nędznik odebrał mi moją jedyną pociechę na starość?! Żeby jeden, straszny dzień pozbawił mnie mojego największego skarbu?!
Pani Ketchum łkała przez chwilę, po czym powoli spojrzała na mnie i otarła powoli łzy.
- Wybacz mi, Sereno... Znowu się nad sobą rozczulam, a przecież ty także cierpisz. W sumie, to cierpisz jeszcze mocniej niż ja.
- Na pewno nie mocniej. Tak samo, zgoda, ale czy mocniej, to z tym się nie zgodzę.
Delia chciała już co powiedzieć, gdy usłyszała nagle pukanie do drzwi. Powoli otarła więc łzy i odparła:
- To pewnie Steven Meyer. Miał do mnie przyjść. Przepraszam cię na chwilę, kochanie.
To mówiąc kobieta pobiegła otworzyć drzwi, zaś ja zostałam sama w kuchni, jednak szybko udałam się do pokoju Asha, nie chcąc przeszkadzać zakochanym.
Po tej rozmowie leżałam w łóżku i patrzyłam bez celu w sufit, myśląc o wszystkim i o niczym. Zastanawiałam się, co też robią moi przyjaciele, czym się teraz zajmują i co czują? Chociaż na to ostatnie znałam doskonale odpowiedź. Wiedziałam, że ich serca przepełnia rozpacz po stracie Asha, przyjaciela nad przyjaciółmi, którego w żaden sposób nie można by zastąpić ani jako Mistrza Pokemonów, ani jako detektywa, ani w ogóle. Co prawda mój luby wychodził z założenia, że będę w stanie poprowadzić jego drużynę ku kolejnym sprawom i z łatwością na pewno je rozwiążę, jednak ja miałam inne zdanie w tej sprawie. Nie miałam takiej wiary w swoje siły, jak on w moje. Byłam pewna, że z pewnością sobie nie poradzę, a jeśli nawet zdołam rozwiązać jakąś zagadkę, to tylko dzięki jakiemuś wręcz niewiarygodnie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Nie ma przecież mowy o tym, żeby doktor Watson zastąpił Sherlocka Holmesa. To więcej niż pewne.
Wiedziałam już, co miała na myśli Esmeralda, kiedy w swoich kartach zobaczyła, że Ash ponownie mnie zrani. Od początku, gdy tylko usłyszałam tę wróżbę domyślałam się tego, jednak jak głupia łudziłam się, że będzie inaczej. Cóż... Nadzieja jest matką głupich, a najgłupsza w tym wszystkim jestem ja. Jestem głupia, skoro myślałam, że mogę normalnie sobie żyć na tym świecie. Ja, takie zakompleksione dziwadło. Niby na co ja liczyłam? Na happy end?
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że już raz przechodziłam podobne piekło. Było to wtedy, kiedy mój luby musiał wejść do organizacji Rocket, aby zniszczyć ją od środka. Wtedy też cierpiałam tak samo, jak teraz, ale wtedy wciąż tliła się w moim sercu nadzieja, że jednak będzie lepiej i było lepiej... ale tylko do czasu. Jak widać, ktoś tam na samej górze wyraźnie mnie nie lubi.
Sytuacja moja, delikatnie mówiąc, nie wydaje się wiec przyjemna, choć już raz była podobna, ale wtedy przynajmniej Ash żył i nawet wtajemniczył mnie potem w swoje plany, a wręcz posunął się do tego, żeby się ze mną po cichu spotykać, ponieważ jego tęsknota za mną była zbyt wielka, aby mógł wytrzymać zbyt długo bez widoku mej osoby.
- Wiesz, że to jest czyste szaleństwo - powiedziałam do niego podczas jednego takiego spotkania.
- Wiem o tym doskonale, ale nie umiem inaczej - odpowiedział mi mój ukochany, po czym rozejrzał się dookoła.
Pikachu siedział wówczas na drzewie i stał na czatach. Widząc Asha pokazał mu coś łapkami, po czym mój ukochany, zrozumiawszy ten znak, spojrzał na mnie i pokazał mi na migi:
- Cleo tu jest.
- Cleo? - spytałam zdumiona również migając - Czego ona chce? I skąd się tu wzięła?
- A jak ci się wydaje? Obserwuje nas na polecenie Domino. Na pewno spodziewa się, że w ten sposób zdobędzie jakieś obciążające mnie dowody i będzie mogła mnie zabić.
- Póki co nie może cię tknąć, prawda?
- Prawda, lecz wolę nie sprawdzać, jak bardzo przejmuje się ona tym zakazem, dlatego rozmawiajmy na migi.
- A jeśli ona zna migowy?
- Spokojnie, nie zna.
- Skąd ta pewność?
- To nie jest pewność, to jedynie pobożne życzenie. Ostatecznie chyba mogę takie mieć, prawda?
- Jeśli chodzi o mnie, to ja mam też życzenie.
- Tak? A jakie?
- Żebyś mi odpowiedział, jak wyobrażasz sobie koniec tej zabawy, bo chyba nie chcesz tam siedzieć w nieskończoność, prawda?
- Nie, nie chcę. Chcę tylko wykonać powierzone mi zadanie i zniszczyć mojego stryja. Inaczej jednak tego nie osiągnę, jak tylko tak, jak to właśnie robię, kochanie.
- Być może, Ash, ale tak czy siak ja widzę tylko dwa wyjścia w takim wypadku. Albo wszystko ci pójdzie dobrze, albo ten twój szpieg z Krainy Deszczowców w końcu zorientuje się, że coś jest nie tak i doniesie o tym Domino, ta zaś rozpocznie śledztwo i wszystko szlag trafi. A wtedy cię albo powieszą, albo zastrzelą.
- W takim przypadku mogą mi zrobić wiele rzeczy i obawiam się, że powieszenie mnie będzie najłagodniejszym rodzajem kary, jaki by mi mogła uszykować Domino. Nie znasz jej wyobraźni w wymyślaniu sposobów na uśmiercanie ludzi.
- I wolę się nawet nie domyślać, jaką ma ona wyobraźnię w tej kwestii - po tych słowach wtuliłam się mocno w Asha i szepnęłam mu smutnym głosem na ucho: - Kochany mój... Dlaczego to ty zawsze musisz wymierzać sprawiedliwość?
- Bo nikt inny nie chce lub nie może - padła odpowiedź.
- Ale oni mogą cię zabić, Ash. A ja nie chcę tego. Nie potrafiłabym bez ciebie żyć.
- Spokojnie. Wszystko się dobrze skończy.
- A jeśli nie?
Ash uśmiechnął się do mnie delikatnie, gdy spojrzałam mu w twarz i powiedział:
- Ponieważ nasza przyszłość nie rysuje się najlepiej, to sami wymyślmy sobie własny happy end i go zrealizujmy.
- Wymyślić go jest łatwo, gorzej jest z jego realizacją.
- Wszystko da się załatwić. Trzeba tylko wiedzieć, jak.
- A ty wiesz, jak?
- Jeszcze nie, ale dowiem się tego. Obiecuję. Kocham cię, Sereno.
- Ja ciebie też kocham, Ash - odpowiedziałam mu czule, po czym nagle poczułam, że muszę mu pokazać, jak wielkie jest moje uczucie.
Chwilę później zsunęłam z siebie dolną bieliznę, usiadłam Ashowi na kolanach okrakiem, rozpięłam mu spodnie, po czym pokazałam mu, jak go kocham w najbardziej zwariowany i zarazem też najcudowniejszy sposób, w jaki tylko można było to zrobić. Nie przejmowałam się wtedy tym, że może przechodzić jakiś policjant i nakryć nas na gorącym uczynku. Miałam w nosie to, iż Cleo prawdopodobnie patrzy i dokładnie widzi to, co robimy. W tej jednej chwili to wszystko straciło dla mnie jakiekolwiek znaczenie, gdyż liczyła się tylko ta chwila i on obejmujący mnie do siebie i całujący mnie po szyi i ustach.
Tak to właśnie było, ale to wszystko należało już do przeszłości. Do bardzo odległej przeszłości, która już nigdy nie wróci, ponieważ ten, który dawał mi tę siłę, aby była śmielsza i odważniejsza już nie żył i nic nie mogło wrócić mu życia. A ja musiałam się nauczyć z tym żyć. Jak jednak miałam to zrobić, skoro to niemożliwe?
Minęło kilka dni zanim ja i Delia zdołałyśmy się jakoś psychicznie podnieść, po czym rozpoczęłyśmy przygotowania do wielkiego przyjęcia na cześć Asha. Ponieważ jego ciała wciąż nie odnaleziono (pomimo usilnych starań policji w tym kierunku), więc postanowiliśmy urządzić coś w rodzaju pogrzebu, aby uczcić jego pamięć w godny sposób. Chcieliśmy zrobić to tak, żeby wszyscy wiedzieli o tym, kim był Sherlock Ash.
Urządzenie tego przyjęcia nie było jednak wcale takie proste, jak nam się wydawało i musieliśmy się jakoś uporać z wszelkimi problemami, jakie na nas czyhały, jednak przy pomocy naszych wiernych przyjaciół udało nam się osiągnąć nasz cel. Prawdę mówiąc tylko dzięki nim mogliśmy to zrobić. Ci cudowni i wspaniali ludzie pomogli nam wszystko zorganizować i tylko ich wsparciu zawdzięczamy to, że przyjęcie się odbyło.
Gdy już przyjęcie się rozpoczęło, to z radością stwierdziłam razem z Delią, że znajdują przybyli na nie ci wszyscy ludzie, którzy byli na przyjęciu urodzinowym Asha, kiedy wchodził on w dorosłość. Jednak wtedy wszyscy byli szczęśliwi, a tego dnia byli załamani. Mimo wszystko w miarę naszych możliwości staraliśmy się okazywać choć trochę radości. Aby to zrobić, opowiadaliśmy sobie wszyscy najróżniejsze wesołe historie z przygód Asha i graliśmy jego ulubione piosenki. Prócz tego wielu z nas stanęło przed mikrofonem i przemówiło do innych, aby wyrazić swoją boleść z powodu śmierci Asha. Najpiękniejsze mowy dali kapitan Jasper Rocker oraz John Scribbler, przy czym ten drugi nieco przesadził z patetycznością, ale mimo wszystko z jego głosu biła szczerość i choć chwilami przesadzał, to widać było, iż wszystko, co mówi jest jak najbardziej szczere.
Wszystkie przemowy, jakie tylko zostały wygłoszone mówiły o tym, jak bardzo cenili sobie oni Asha, jak bardzo im był on bliski, ile dla nich znaczył i jak bardzo będzie im go teraz brakować. Kapitan Rocker z kolei podkreślił, że nie zawsze chciał on brać mojego chłopaka do prowadzonych przez policję śledztw, jednak wiedział też, iż mimo wszystko zawsze może na niego liczyć.
- Nie znałem nigdy drugiego tak wspaniałego człowieka, jakim był Ash - mówił z wyraźną rozpaczą w głosie - Nie ma i nie będzie drugiego takiego, jak on. Bardzo mi go brakuje i choć czasem to jego bezczelne łamanie zasad i konwenansów doprowadzało mnie wręcz do szału, to jednak teraz wiele bym oddał za to, aby znowu to zrobił. Teraz dopiero widzę, jak wspaniałym był człowiekiem. Owszem, zawsze to wiedziałem, jednak prawdę mówiąc dopiero teraz czuję, jak bardzo mi go będzie brakować. Bez niego nie tylko Alabastia, ale i wszystkie regiony, a wręcz cały świat nie będzie już nigdy tak wspaniały. Pamiętajmy go zatem i nie zapomnijmy o tym, jaki on był nie tylko jako detektyw, ale też jako człowiek, a wręcz dodałbym, że ta druga część jego osoby powinna być przez nas o wiele bardziej zapamiętana niż ta pierwsza, bo on był przede wszystkim wspaniałym człowiekiem, a dopiero potem genialnym detektywem.
Po jego przemowie zespół The Brock Stones zagrał melodię z serialu „Porwany za młodu“, która była ulubioną melodię Asha, tak często grywaną przez niego na skrzypcach. Ponieważ swego czasu pewien znany zespół muzyczny (był to bodajże Kelly Family) dorobił do niej piękne słowa, to poproszono mnie, żebym zaśpiewała te słowa dla publiczności. Nie bardzo chciałam się na to zgodzić, ale ostatecznie ustąpiłam pod wpływem próśb moich przyjaciół, stanęłam przed mikrofonem i zaczęłam śpiewać. Niestety, jeśli liczyłam na to, że dzięki tym śpiewkom poczuję się lepiej, to się grubo pomyliłam, ponieważ przed oczami nagle zaczęły mi migać wspomnienia dotyczące mnie i Asha. Najpierw ujrzałam siebie jako małą dziewczynkę, jak gubię się w lesie, a mój przyszły chłopak mnie znajduje, opatruje moje ranne kolanko, przytula i zabiera do obozu. Potem widziałam kilka naszych zabaw z czasów pobytu na Letnim Obozie Pokemonów profesora Oaka, potem jak ja i Ash spaliśmy razem w jednym łóżku, następnie nasz dziki taniec ostatniego dnia Obozu, pożegnanie, a później migały mi raz za razem najróżniejsze wydarzenia związane ze mną i z Ashem. Przede wszystkim nasze spotkanie po latach, nasze pierwsze wspólne rozmowy, prośba Asha, abym dołączyła do drużyny, nasza pierwsza walka z Zespołem R, nasze pierwsze starcie z Malamarem, łowienie ryb podczas pobytu w oceanarium, pobyt na Letnim Obozie profesora Sycamore’a, jak obcinam sobie włosy i Ash kulturalnie udaje, że mu się to podoba, jak pomaga mi wygrać pewne zawody, jak jest chory i ląduje mi głową na piersiach, jak ratuje mnie przed Sharpedo, jak zostajemy parą, jak Ash zostaje Mistrzem Ligi Kalos, jak mamy pierwsze spięcia, jak przeżywamy swój pierwszy raz, jak uczy mnie szermierki, jak rozwiązujemy jakąś zagadkę, jak pływamy w morzu i Latias ciągnie nas na linkach, jak raz o mało nie zerwaliśmy ze sobą przez moją głupotę i intrygi Miette, jak pomagam Ashowi odzyskać utraconą pamięć, jak pokonujemy Giovanniego, a wreszcie jak Ash i jego stryj runęli w dół Wąwozu Diabła.
Wszystko to wracało do mnie stopniowo i wywołało potok łez z moich oczu. To było straszne. Muzyka wokół powoli zaczęła dobiegać, cały zespół śpiewał ostatnie słowa piosenki, a ja nie czułam, że nie wytrzymam tutaj dłużej i wybiegłam z sali, roniąc łzy.
- Sereno! - zawołała Melody, gdy ją mijałam, zeskakując ze sceny.
- Kochanie, co się stało? - spytała Delia, na którą wpadłam.
Wyrwałam się jednak z jej objęć i ruszyłam biegiem przed siebie w stronę kuchni. Nikogo tam nie było, dlatego też mogłam swobodnie działać. Złapałam jakiś wielki nóż kuchenny, po czym przyłożyłam go do moich długich włosów, chcąc je sobie w ten sposób obciąć. W ostatniej chwili ktoś mi jednak zabrał owo straszne narzędzie zbrodni, po czym spojrzał na mnie załamanym wzrokiem i spytał:
- Głuptasie... Coś ty chciała zrobić?
To była Delia, ten wspaniały anioł w ludzkiej postaci i moja prawdziwa towarzyszka niedoli.
- Ja już dłużej nie wytrzymam! Ja już nie mogę! - łkałam z rozpaczy - Wszystko mi się tutaj kojarzy z nim! Nie potrafię tu przebywać teraz, kiedy go nie ma i już nigdy nie będzie! Wszystko mi o nim przypomina! Wszystko sprawia, że tylko jeszcze bardziej cierpię.
- Rozumiem cię, kochanie. Mam podobnie - powiedziała smutno Delia, odkładając nóż na miejsce - Ale nie sądzisz, że szkoda twoich włosów? Ash tak bardzo je lubił.
- Mam to w nosie! Asha już nie ma! Rozumiesz to, Delio?! Jego już nie ma! On nie żyje, a mnie te włosy przypominają jego i to, jak mnie po nich głaskał, jak je pieścił, jak mi okazywał miłość! To mnie boli, rozumiesz to?! Każde, nawet najmniejsze wspomnienie jego osoby zadaje mi ból prosto w serce!
To mówiąc wpadłam w jej objęcia, płacząc z rozpaczy.
- Proszę, pomóż mi! Ja nie mogę tak dłużej żyć! Czuję, że za chwilę oszaleję! Pomóż mi, Delio, proszę!
Kobieta czule głaskała moje włosy i rzekła do mnie czule:
- Niewiele mogę ci pomóc, kochanie. Skoro nie czujesz się tu dobrze, to może powinnaś stąd wyjechać?
- Wyjechać? - spojrzałam na nią zdumiona - I dokąd ja niby wyjadę?
- Nie wiem. Może do Vaniville?
- To miejsce też mi się z nim kojarzy.
- Możliwe, ale chyba mniej niż Alabastia.
- Ba! To prawda. Ale nie chcę cię tutaj zostawiać samej.
- Spokojnie, nie będę sama - uśmiechnęła się do mnie lekko Delia - Są tutaj ze mną pan Meyer, Josh z Cindy, Jenny, Gerda, a także wielu waszych przyjaciół. Dam sobie radę.
- Naprawdę? Jesteś tego pewna? Bo wiesz... Ja mogę przecież tutaj zostać. Nie chcę, żebyś myślała, że ja uciekam.
- Wcale tak nie myślę, ale uważam, iż powinnaś uciec. Powinnaś choć na chwilę uciec od tego wszystkiego. Tylko wtedy zdołasz się całkowicie pozbierać. Nie widzę innej opcji.
- I na pewno sobie poradzisz?
- Oczywiście, kochanie. Przetrwałam jakoś śmierć mojej matki, rozwód z Joshem, samotność, a więc przetrwam też i śmierć syna. Muszę to zrobić choćby dla ciebie. Pytanie tylko, jak ty sobie z tym poradzisz?
- Nie wiem... Być może wcale sobie nie poradzę. Ale chociaż spróbuję. Nie poddam się, tylko będę walczyć. Do samego końca.
- To właśnie chciałam od ciebie usłyszeć, kochanie - powiedziała do mnie czule Delia, obejmując mnie mocno, po czym dodała: - Ale pamiętaj, że zawsze możesz tu wrócić. Zawsze będziesz tutaj mile widziana.
- Tak samo, jak ty w Vaniville - odpowiedziałam jej z tą samą wielką czułością, jaką ona mnie obdarzyła.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz