piątek, 12 stycznia 2018

Przygoda 102 cz. I

Przygoda CII

Wada serca cz. I


Uzupełnienie pamiętników Sereny - nagranie z dyktafonu:
A więc jestem w szpitalu. Jestem i muszę tutaj przebywać, dopóki nie odzyskam wzroku, o ile w ogóle mi się to kiedykolwiek uda. Do niedawna widziałem jeszcze wszystko: drzewa, niebo, słońce, drogi, domy, budynki, Pokemony, innych ludzi... A teraz widzę już tylko ciemność. Wokół mnie panuje mrok. Dobrze, że mam przy sobie ten mój dyktafon. Mogę dzięki temu chociaż trochę się wygadać... Ale właściwie po co ja tak gadam? I dla kogo? Chyba tylko dla samego siebie. Nie mam się komu wygadać, a czuję taką potrzebę, dlatego też gadam sam do siebie. To bardzo głupie, prawda? Widziałem już kilka razy w teatrze, jak jakiś gość siedział na scenie i prowadził swoje nudne monologi. Nie sądziłem, że sam kiedykolwiek będę robił coś podobnego. Co prawda jestem w szpitalu, a nie na scenie, ale słyszałem różne poglądy na ten temat i te poglądy mówią o tym, że podobno całe życie to jest jedna wielka scena, a my wszyscy na niej stoimy i mówimy do widzów... Do widzów. Tylko kim są ci widzowie? Czyżby Najwyższy i jego aniołowie? Być może. Odnoszę jednak ostatnio jakieś takie dziwne wrażenie, że Jego po prostu nie ma. Znaczy się tego całego Boga. Bo skoro On istnieje, to czemu pozwala na te wszystkie cierpienia, które dzieją się wokół nas? Dlaczego pozwala na to, abym cierpiał? Ja, chłopak dopiero wchodzący w dorosłe życie? Czym ja mu zawiniłem, żeby takie coś mnie spotykało? Słyszałem kiedyś pogląd, że jeśli człowiek cierpi, to musi być on wielkim grzesznikiem, którego Bóg pokarał za jego czyny. Szczyt głupoty! Bo czym ja zawiniłem, aby mnie On tak karał? A może to za grzechy moich rodziców? Czyż nie jest napisane w Biblii, że za winy rodziców dzieci mają cierpieć? Może oni coś zawinili, a mnie spotyka za to przekleństwo. Ale jeśli tak jest, to dlaczego ja muszę cierpieć? Dlaczego ja muszę przejmować to wszystko na siebie? Dlaczego Najwyższy, skoro jest taki sprawiedliwy, pozwala na istnienie tak niesprawiedliwych praw? A może w Jego oczach takie prawo jest jak najbardziej sprawiedliwe?
A właściwie, to czym właściwie jest sprawiedliwość? Co to w ogóle jest sprawiedliwość? Jak zdefiniować to pojęcie? Czy można mu stworzyć jakąkolwiek definicję? Mój ojciec, zanim zginął powiedział mi kiedyś, że jedyną sprawiedliwością na tym świecie jest prawo dżungli, w ramach którego to silni mnożą się i rosną, a słabi giną (zwykle pożarci przez tych silnych). Jego zdaniem, gdyby było inaczej, to wówczas świat stałby się domem inwalidów i szpitalem dla wszystkich moralnych kalek, co dopiero byłoby niesprawiedliwe. Matka jednak uważała, że sprawiedliwością jest to, że człowiek dobry jest nagradzany za swą dobroć, a człowiek zły karany za swoje zło. Które z nich ma rację? Teraz trudno mi cokolwiek powiedzieć w tej sprawie, ale zawsze skłaniałem się do teorii matki. Obecnie jakoś nie jestem pewien, czy aby ojciec nie miał racji. Ale jeśli miał rację, to oznacza, że ja muszę zginąć, ponieważ jestem słaby. Tak, jestem słaby, bo nie jestem w stanie znieść tego wszystkiego, co mnie spotyka. Cierpię z tego powodu, przeżywam katusze i nie potrafię tego wszystkiego przetrwać. Mój ojciec zawsze mówił, że mężczyzna musi być twardy i silny, musi na klatę brać wszystko, co go spotyka. Tak... Brać na klatę. To dobre. Bardzo dobre. Ciekawi mnie tylko, jakby się on zachował w mojej sytuacji. Czy byłby rzeczywiście taki twardy i przyjmował wszystko na klatę? Jakoś wątpię.
No, ale po co ja o tym myślę? Przecież moi rodzice już nie żyją, a ja prawdopodobnie niedługo do nich dołączę. Tak, z pewnością niedługo do nich dołączę, ponieważ ja nie zamierzam tak żyć. Ja wcale nie zamierzam żyć bez wzroku. Bo co to niby za życie bez wzroku? Zwłaszcza, jeśli się go miało wcześniej, a potem się go traci. Czy istnieje na tym świecie większa tragedia? Można przeżyć jakoś śmierć rodziców, chociaż jest to bolesne i straszne, ale jak możne przeżyć utratę wzroku? A ja przecież go straciłem. Tak, straciłem go już na zawsze i bezpowrotnie.

***


Jak tu ciemno… Tak samo, jak wczoraj. I tak samo, jak będzie także i jutro. Ciemność wciąż panuje wokół mnie. Gdyby tak można było zedrzeć z twarzy te bandaże... Ale to niczego przecież nie zmieni… Nic to nie zmieni. Bo co by to miało niby zmienić? Może miałoby to sprawić, żebym odzyskał wzrok? Och! Gdybym tylko miał pewność, że od widoku na świat jedynie te bandaże mnie dzielą, to bym bez najmniejszego wahania je zerwał. Ale to nic nie pomoże. Nic już mi nie pomoże. Już na zawsze będzie panować wokół mnie ciemność.
Próbuję spać, ale prawdę mówiąc przestaję już odróżniać prawdę od rzeczywistości. Ja już sam nie wiem, czy to, co teraz widzę i słyszę jest prawdziwe, czy też może po prostu mi się to tylko wydaje? Zamykam oczy i widzę ciemność. Otwieram oczy i dalej widzę ciemność. Więc nawet już nie wiem, kiedy śpię, a kiedy widzę prawdziwy świat. Co jest prawdą? A co jest fikcją?
Czasem słyszę głosy wokół siebie. Ich głosy. Lekarza. Pielęgniarki. No i stryja. Pocieszają mnie. Dodają otuchy. Wszystko będzie dobrze i jeszcze będziesz widział, zapewniają mnie... Bzdura! Czysta kpina! Oni uważają, że ja w to uwierzę? Chyba są głupsi niż ja! Ci ludzie są kłamcami! Nie widzę ich twarzy, ale słyszę wyraźnie kłamstwo w tych głosach. Nikt nie mówi mi prawdy. Nigdy już nie będzie tak, jak przedtem! Już nigdy! Zostanę w tych ciemnościach na zawsze. Zawsze!
Dzisiaj była u mnie taka jedna dziewczyna. Ciągle tylko nawijała, jakby nie rozumiała tego, że ja nie mam najmniejszej ochoty, aby z nią rozmawiać. Mówiła mi jakieś głupoty o sobie i o swej koleżance... Niejakiej Serenie... Podobno chłopak tej całej Sereny zginął i ona rozpacza z tego powodu. Boże! Jak bardzo mało mnie to wszystko interesuje! Bo niby co mnie to może obchodzić? Co mnie teraz obchodzi ludzkie cierpienie, skoro ja teraz cierpię najbardziej? Może to brzmi dość egoistycznie z mojej strony, ale nie umiem już inaczej myśleć. Zresztą i tak niewiele mi tego życia zostało. Więc po co się przejmować takimi bzdurami, jak czyjaś śmierć? W końcu ona i tak nas wszystkich musi dosięgnąć. Po co więc przed nią tak zawzięcie uciekać? Skoro i tak nas dopadnie, to jaki sens ma bronienie się przed nią?
Mój Chespin chciał się ze mną dzisiaj zobaczyć, ale nie wpuściłem go. Nie chcę, żeby mnie widział w takim stanie. Nie chcę, żeby ktokolwiek z moich bliskich widział mnie w takim stanie. Prawdę mówiąc, to nie chcę, żeby ktokolwiek mnie widział. Niech więc sobie wszyscy już stąd pójdą i zostawią mnie w spokoju! Po co oni chcą mnie pocieszać? Po co chcą mi pomagać? Po co udają, że będzie lepiej? Przecież znają prawdę i wiedzą, że nic nie będzie lepiej! Ja wiem doskonale! Nic już nigdy nie będzie lepiej! Rozumiecie?! NIC!

***


Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Williama:
Poprzedniego dnia przywieźli do szpitala jakiegoś chłopca z wypadku. Nie miałem okazji zbyt dobrze mu się przyjrzeć, ale zdążyłem zauważyć, że był to dość wysoki nastolatek ubrany w skórzany strój z bandażem na głowie, zasłaniającym mu oczy. Spod bandaży widniały jego czarne włosy. Biedak, pomyślałem sobie. Być rannym w oczy, to nie przelewki. Zapytałem z ciekawości jednej z pielęgniarek, czy nie wie, kto to jest.
- Jak to? Nie wiesz? - zdziwiła się dziewczyna, po czym lekko się do mnie uśmiechnęła z takim jakby pobłażaniem - Ach, prawda! Przecież ty jesteś tutaj nowy i jeszcze nie wiesz wszystkiego. To jest Michael Cornac, syn tego znanego przemysłowca.
- Tego, który zginął w katastrofie lotniczej ze swą żoną kilka lat temu?
- Tak, właśnie tego. Ten chłopak jest jego jedynym synem i zarazem spadkobiercą, tylko chwilowo jeszcze nie może objąć firmy ojca, więc firmą zarządza jego stryj.
- Czy on się teraz opiekuje chłopakiem?
- Tak. Już do niego dzwoniłam w tej sprawie. Powinien niedługo być. A swoją drogą, ten jego bratanek to jest niezłe ziółko. Żeby tak pędzić na motorze, to trzeba mieć z głową.
- No, no... - popatrzyłem na nią uważnie i pokiwałem lekko palcem - Nie oceniajmy po pozorach. Być może miał jakiś swój powód.
- A pewnie, że miał on powód - mruknęła na to pielęgniarka, lekko poprawiając sobie niesforny kosmyk włosów opadający jej na czoło - Chciał się popisać przed swoimi kolesiami, nic więcej.
- A skąd ty to wiesz? Byłaś tam? Widziałaś to?
- Nie, ale to chyba przecież jasne, prawda? Tacy jak on właśnie tak się zachowują. To są bezmyślne, bogate dupki, którym się wydaje, że jak mają pieniądze, to wszystko im wolno.
- Podzielam twoje zdanie w tej sprawie, jednak uważam, że powinnaś ostrożnie oceniać innych ludzi. Ostatecznie przecież nic o nim nie wiesz i być może właśnie potępiłaś jednego z najszlachetniejszych chłopaków na świecie.
- Phi! Najszlachetniejszych? Też coś! - parsknęła złośliwym śmiechem pielęgniarka - Komu chcesz wciskać takie bajeczki, Will? Przecież wszyscy w okolicy wiedzą, jakie z niego ziółko.
- A co on takiego robi?
- No, rozbija się wszędzie tym swoim motocyklem, szpanuje nim na prawo i lewo, popisuje się przed miejscowymi nastolatkami, na co to go nie stać. Widziałam wiele razy, idąc do pracy, co on wyprawia.
- Wiesz... Nie wszystko złoto...
- Nie w jego przypadku, zapewniam cię.
- Rozumiem, że w twoich oczach może być on zupełnie nic nie wartym dupkiem, jednak mimo wszystko nie powinnaś go tak całkowicie potępiać. Ostatecznie... Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień.
- Rozumiem, że ty kamieniem w niego rzucać nie chcesz?
- Wcale. A ty?
- Raczej też nie, ale z pewnością to nie jest typ chłopaka, z którym bym się umówiła. Nie zadaję się z łobuzami.
- Poważnie? - lekko zachichotałem - A czy wolno wiedzieć, jaki jest twój typ?
- Może kiedyś się dowiesz - zarumieniła się lekko dziewczyna i powoli poszła przed siebie.
Popatrzyłem na nią i zapytałem:
- Wiesz... Zastanawia mnie...
- O 20:00 - przerwała mi pielęgniarka, odwracając się do mnie.
- Słucham?
- Kończę swoją zmianę o 20:00. Jeżeli będziesz chciał mi przedstawić więcej swoich moralizujących i całkiem uroczych wykładów, to będziesz miał dzisiaj okazję.
- Nie omieszkam skorzystać - odpowiedziałem jej.
Pomyślałem sobie, że warto by było pomówić sobie z tą dziewczyną i być może dowiedzieć się czegoś więcej o tym pacjencie, Michaelu Cornacu. Muszę przyznać, że bardzo mnie on zaintrygował i chciałem wiedzieć o nim jak najwięcej. Tak coś czułem, iż być może ta pyskata pannica będzie dla mnie dobrym źródłem informacji.
Musiałem jednak jeszcze zajrzeć do Sereny i sprawdzić, czy wszystko z nią dobrze. Odkąd poprzedniego dnia wymknęła się ze swojego pokoju, a potem ze szpitala, po czym najbezczelniej w świecie sobie tam wróciła, postanowiłem mieć ją na oku. Wolałem, aby nie próbowała ponowić swoich prób samobójczych i to tym razem ze śmiertelnym skutkiem. Gdyby do tego doszło, to nigdy bym sobie tego nie wybaczył.
Serena jednak miała się całkiem dobrze, ale jakoś specjalnie rozmowna to ona nie była. Widocznie coś ją mocno przygnębiło i wolała towarzystwo siedzących przy niej swoich Pokemonów niż moje, więc dałem sobie spokój i upewniwszy się, że wszystko z nią dobrze. Potem zadowolony poszedłem z ową dość przemądrzałą pielęgniareczką na kawę. Miałem dzięki temu okazję dowiedzieć się od niej kilku ciekawych rzeczy o naszym nowym pacjencie, ponieważ to właśnie zmieniała mu pod koniec zmiany opatrunki i przy okazji rozmawiała też z lekarzem, który go operował.
- Cała sprawa nie wygląda dla niego najlepiej - trajkotała dziewczyna - Mówię ci, tak przygrzał tym motorem w to drzewo, że ja się dziwię, iż on jeszcze żyje.
- Widocznie twardy z niego gość - uśmiechnąłem się lekko.
- Widocznie - zgodziła się ze mną moja rozmówczyni i zaczęła mówić dalej: - Mówię ci, moja koleżanka brała udział w jego operacji i wyznała mi w zaufaniu, że on ma teraz bandaż na oczach, bo jak jego motor walnął w drzewo, to wyleciał z niego jak z procy, upadł na twarz i to tak niefortunnie, że właśnie górna część jego facjaty oberwała najmocniej.
- Nieprzyjemna sytuacja - powiedziałem.
- Nieprzyjemna? - uśmiechnęła się ironicznie pielęgniarka - Być może, ale dobrze mu tak! Może wreszcie nauczy się on porządnie jeździć, pirat drogowy. Wyścigi sobie będzie w mieście urządzał, idiota.
- A skąd wiesz, że sobie wyścigi urządzał?
- No, a niby czemu tak pędził, co? Jakby nie chciał się popisać przed kolesiami lub się z nimi ścigać, to by chyba jechał normalnie, a nie pędził, jakby go sam diabeł gonił.
- Wiesz... Powiedziałem ci już, że najlepiej jest nigdy nie oceniać po pozorach i nigdy całkowicie nie potępiać.
- Ja nie potępiam. Ja tylko mówię, co myślę. Nie mów mi, że ci go żal.
- Żal mi jest każdego człowieka, który cierpi.
- Nawet jeśli zasłużył sobie na cierpienie?
- Zależy, jak sobie na to zasłużył.
Dziewczyna parsknęła śmiechem i powoli zaczęła pić swoją kawę.
- Dziwny jesteś, ale bardzo słodki. Wiesz... Pytałeś mnie, jaki jest mój typ, z którym bym się umówiła. Myślę, że chyba już wiesz.
- Tak, chyba już wiem - uśmiechnąłem się lekko i spytałem: - Ale mam nadzieję, że zechcesz mi powiedzieć coś więcej o tym pacjencie.
Pielęgniarka westchnęła głęboko, wyraźnie załamana moją prośbą.
- Po co chcesz rozmawiać o tym idiocie? To już nie ma ciekawszego tematu do rozmowy?
- Oczywiście, że są, ale po prostu ciekawi mnie on i tyle.
- Dziwne... Dlaczego właśnie on cię ciekawi?
- Sam nie wiem. Bo jak dotąd to pierwszy pacjent z tak poważnymi obrażeniami. Czy on wyjdzie z tego?
- Trudno mi powiedzieć, Will. Lekarz uważa, że tak, ale sam wiesz... Po pierwszym dniu powiedzenie czegokolwiek z całą pewnością jest raczej trudne.
- Rozumiem i w sumie to masz rację. Ale liczę na ciebie, że będziesz moim małym źródłem informacji w tej sprawie.
- A co będę miała w zamian?
- Przyjemność z rozmawiania ze mną, kiedy tylko zechcesz.
- Umiesz się targować. Umowa stoi!
To mówiąc podała mi rękę, a ja uścisnąłem ją wesoło i mieliśmy już zawartą umowę.


- A tak z innej beczki, to zauważyłam, że interesuje cię jeszcze jeden pacjent naszego szpitala - powiedziała po chwili pielęgniarka.
- Poważnie? - uśmiechnąłem się do niej.
- A tak. Chociaż właściwie nie tyle pacjent, co pacjentka. Panna Serena Evans... Niedoszła samobójczyni, jeśli się nie mylę.
- Nie, nie mylisz się. Właśnie ona mnie interesuje.
- To ciekawe... A czy wolno wiedzieć, dlaczego?
- Jej matka prosiła mnie, abym się nią zainteresował i dopilnował, żeby więcej nie próbowała sobie zrobić krzywdy.
- Doprawdy? Bardzo ciekawe, że poprosiła o to właśnie ciebie.
- A czemu miałaby nie poprosić? W końcu zna mnie od jakiegoś czasu, bo jestem synem przyjaciela jej męża. Uważa więc, że może mieć do mnie zaufanie.
- A może?
- Jak najbardziej. Dlatego też pilnuję, aby wszystko było w porządku z jej córką. Przekonałem również do tego jej Pokemony i myślę, że wszystko skończy się dobrze.
- Nie sądzę - odparła smutno pielęgniarka, lekko przy tym wzdychając - Ostatecznie śmierć ukochanego to nie jest coś, po czym bardzo łatwo się podnieść. Już nic nigdy nie będzie takie samo, a do tego jeszcze cierpienie, jakie dotyka serce jest tak mocne, że często trudno z nim żyć. Dlatego może lepiej by było, gdybyś nie przeszkadzał jej, gdy następnym razem zechce odejść z tego świata?
Patrzyłem na nią zaintrygowany jej sposobem myślenia.
- A to ciekawe... A czemu miałbym nie przeszkadzać Serenie w zejściu z tego świata?
- Ponieważ ona cierpi musząc żyć bez swojego ukochanego. Więc chce jak najszybciej się z nim połączyć. Ach, to takie romantyczne! Tak bardzo kochać, żeby aż śmierć była ci milsza niż życie bez bliskiej ci osoby.
Następnie dziewczyna popatrzyła na mnie znowu i dodała:
- Ale co ty możesz o tym wiedzieć? Jesteś facetem, a przecież faceci nie rozumieją takich spraw.
- Poważnie? - zaśmiałem się delikatnie - A Goethe? A Dumas? A inni pisarze doby romantyzmu? Pisali oni piękne dzieła o takiej miłości, jaką ty mi teraz opisujesz, a byli przecież mężczyznami.
- Ale to był XIX wiek. Wtedy inaczej wychowywano ludzi.
- Owszem, zupełnie inaczej - pokiwałem głową na znak zgody - Mimo wszystko musisz przyznać, że mężczyźni również umieją kochać w sposób romantyczny, więc nie możesz być pewna, iż ja nie posiadam żadnej wiedzy w tym temacie.
- Wszystko wyjdzie w praniu - powiedziała dziewczyna - A na razie może pomówmy o czymś innym.

***


Spędziłem wieczór na pogawędkach z Claire (tak miała na imię owa gadatliwa pielęgniarka) i dowiedziałem się od niej kilku ciekawych rzeczy na temat interesującego mnie pacjenta. Przede wszystkim odkryłem, że jego stryj Caractacus Cornac przyjechał go odwiedzić i był wyraźnie bardzo zaniepokojony, a także bardzo rozzłoszczony. Ponoć wręcz krzyczał on na Michaela i dopiero pielęgniarki oraz jego żona Poppy musiały go uspokajać.
- Mówię ci, ten jego stryjaszek to darł się na niego za wszystkie czasy - mówiła do mnie Claire, kiedy mi o tym opowiadała - No i bardzo dobrze. Niech sobie nie myśli koleś jeden, że mu wszystko wolno. Może wreszcie ktoś ustawi go do pionu. Wielka szkoda tylko, iż ta jego żoneczka ciągle się wtrącała i mówiła, że nie powinien na niego krzyczeć. Osobiście uważam inaczej, a wręcz jestem zdania, iż jej mąż powinien jeszcze lepiej na niego nakrzyczeć. Może to wreszcie przemówi jego bratankowi do rozumu.
- Szczerze mówiąc, to ja nie liczyłbym na to - odpowiedziałem jej dość ironicznym tonem - Z własnego doświadczenia wiem, że kiedy się na kogoś krzyczy i udziela mu się krzykliwym głosem tzw. dobrych rad, to ten ktoś nie tylko tych rad nie docenia, ale wręcz się obraża za samo ich udzielanie. Prócz tego człowiek zwykle w takich sytuacjach jeszcze bardziej się zamyka w sobie i upiera przy swoim i dowodzi, że to on ma rację, a nie osoba, która go próbuje moralizować.
- Ciekawe... Może to i prawda - zamyśliła się Claire - Ostatecznie ja miałam tak samo, jak byłam małą dziewczynką i rodzice na mnie krzyczeli, kiedy coś zrobiłam. Pamiętam doskonale, co wtedy czułam i jaka byłam zła na rodziców, że ośmielają się mnie pouczać.
- No widzisz - popatrzyłem na nią z uśmiechem - Sama widzisz, że takie krzyki rzadko w czymkolwiek pomagają, jeśli w ogóle.
- Tak... Chyba masz rację. Ech, nie ma co. Ten koleś pomyśli dwa razy, zanim znowu wsiądzie na motor, jeśli w ogóle na niego wsiądzie.
Tak, dobre stwierdzenie. Jeśli w ogóle na niego wsiądzie. Takie ryzyko niestety też istniało. Lekarz co prawda nie powiedział, że Michael Cornac nie wyzdrowieje, ale przecież nie powiedział również, iż z całą pewnością wyzdrowieje, a to budziło mój niepokój. W sumie jakoś nie umiałem sobie wyjaśnić, czemu tak bardzo się nim przejął. Przecież nawet go nie znałem. Mimo wszystko z jakiegoś powodu jego los obszedł mnie na tyle mocno, że poczułem, iż chcę mu pomóc. Poza tym coś jeszcze budziło mój niepokój. To, że dziedzic tak wielkiej fortuny, jak panicz Cornac z jakiegoś powodu ma wypadek motorem, chociaż zawsze jeździł nim dziko, ale jakoś nigdy wcześniej się nie rozbił. Co prawda zawsze może być ten pierwszy raz, ale... Moim zdaniem sprawa nie była tak oczywista, więc lepiej było przyjrzeć się jej i być może uniknąć tragedii.
Rzecz jasna mogłem się mylić oraz podejrzewać najgorsze tam, gdzie wcale najgorszego nie było. Wolałem jednak dmuchać na zimne niż potem oglądać zimnego trupa chłopaka, którego nie zdołałem ocalić od złego, czy wręcz od najgorszego. Co prawda ktoś zaraz zapyta, co mnie to wszystko mogło obchodzić? Michael Cornac nie jest mi ani bratem, ani swatem, więc co mnie tak naszło, żeby się nad nim litować? Mimo tego czułem, że jest to mój obowiązek.
Rano zaszedłem najpierw do Sereny Evans i przyniosłem jej śniadanie. Dziewczyna jeszcze spała, dlatego sprawdziłem jej puls, potem czy nie ma gorączki, a następnie udałem się do pacjenta Michaela Cornaca i zaniosłem mu śniadanie.
- Zabierz to. Nie będę jadł - powiedział do mnie niechętnie.
Spojrzałem na niego przygnębiony.
- Rozumiem, że masz doła po tym wszystkim, co się stało, ale przecież głodzenie się niewiele ci pomoże.
- Nic nie rozumiesz.
- Może ja jestem w stanie więcej zrozumieć niż myślisz - odparłem z uśmiechem - Wiem, że możesz mieć problem z jedzeniem, gdy niczego nie widzisz, ale spokojnie. Mogę cię karmić.
- Dziękuję, nie potrzeba.
- A może potrzeba ci czegoś innego?
- Tak, świętego spokoju.
- Nie musiałeś pędzić tak szybko, to byś go teraz miał.
- No proszę! Jaki mądrala! Jeśli chcesz wiedzieć, ja zawsze tak jadę, ale wcześniej jakoś nigdy nie miałem wypadku.
- Tak? To bardzo ciekawe - jego słowa bardzo mnie zaintrygowały - A nie masz jakiś podejrzeń, co się stało, że teraz miałeś wypadek?
- Nie mam zielonego pojęcia. Poza tym nie chce mi się teraz myśleć o czymkolwiek - odpowiedział mi niechętnie Cornac - Poza tym czemu chcesz to wiedzieć? Już mój drogi stryjaszek mnie o to wypytywał i to dokładnie, nie oszczędzając przy tym swoich płuc, więc nie mam ochoty wysłuchiwać drugiego przesłuchania ani kolejnego krzyku.
- Ja cię przecież nie przesłuchuję ani na ciebie nie krzyczę.
- Ale jesteś na dobrej drodze do jednego i drugiego.
- Mylisz się.
- Być może, ale daj mi już spokój.
- Zamykanie się w sobie ci nie pomoże. Lepiej pogadać...
- Nie chcę gadać! Chcę, żebyś sobie stąd poszedł! Idź sobie!
Spojrzałem na niego gniewnie i postawiłem tacę na nocnej szafce.
- Proszę... Jak zmienisz zdanie i zgłodniejesz, to zadzwoń po kogoś z pielęgniarek lub pielęgniarzy. Na pewno ci pomożemy.
Wychodząc z pokoju spotkałem drobną, szczupłą nastolatkę o rudych włosach, zielonych oczach, delikatnym nosie i licznych piegach na twarzy. Ubrana była w szpitalną piżamę i różowy szlafrok. Tuż przy niej dreptał jej Espurr.


- Dzień dobry - powiedziała do mnie uprzejmym tonem.
- Dzień dobry - odpowiedziałem jej - Panienka dokądś się wybiera?
- Tak... Do tego chłopaka z wypadku. Wie pan... Tego, co go wczoraj przywieźli.
- Michaela Cornaca?
- Właśnie jego.
Spojrzałem za siebie w kierunku łóżka, w którym on leżał i odparłem:
- Prawdę mówiąc nie wydaje mi się, aby chciał z tobą rozmawiać.
- Nic nie szkodzi. Ja mogę gadać za dwóch - odparła dziewczyna, a jej Espurr zapiszczał przyjaźnie - Jak to powiedział Cyrano de Bergerac: „Sam lubię gadać, nie zaś, gdy kto gada“.
- Oczytana z ciebie osóbka - uśmiechnąłem się do niej - I jak widzę, całkiem dowcipna. Czemu nie? Możesz spróbować z nim porozmawiać, ale szczerze mówiąc nie liczyłbym na twoim miejscu na jakikolwiek wynik. On ma zbyt wielkiego doła, aby z kimś rozmawiać.
- Nie szkodzi. Chcę mimo wszystko spróbować.
- A więc proszę - to mówiąc zrobiłem dziewczynie miejsce i wpuściłem ją do środka.
Rudowłosa uśmiechnęła się do mnie delikatnie, po czym powoli, jakby nawet lekko nieśmiało weszła. Kiedy już była w pokoju, to nie zmieniła bynajmniej swego sposobu chodzenia i dalej szła tak, jakby się skradała.
- Kto tu jest? - zapytał Michael - To znowu ty?
- Pytasz o pielęgniarza? - spytała rudzinka przyjaznym tonem - Nie, jego tu nie ma. To tylko ja.
- Co za ja?
- Koleżanka pacjentka.
- Aha.
Od tej chwili Michael zamilkł, zaś dziewczyna się rozgadała.
- Zaglądałam do twojego pokoju już wczoraj, ale spałeś. Siostra Claire pozwoliła mi tu przyjść i zostać u ciebie, bylebym tylko za długo u ciebie siedziała.
Nieco zdziwiło mnie to, co usłyszałem. Claire pozwoliła jej tu wejść? A to ciekawe. Oparłem się o próg i zacząłem obserwować całą rozmowę.
Rudowłosa nastolatka tymczasem usiadła powoli na krześle obok łóżka Michaela i zaczęła mówić:
- Nie masz nic przeciwko temu, żebym chwilę posiedziała przy tobie?
Nie doczekała się odpowiedzi, ale bynajmniej jej to nie zraziło i już po chwili kontynuowała swoją wypowiedź:
- Może mogłabym coś dla ciebie zrobić? Poprawić poduszkę albo może podać coś do picia?
Ponownie odpowiedziało jej milczenie.
- No cóż… Posiedzę tylko chwilę i sobie pójdę. Wiesz, mogę nawet nie mówić, jeśli cię to denerwuje. Siostra Claire prosiła, żeby cię nie męczyć. Podobno przy takich obrażeniach bardzo jest potrzebne dobre, ale naprawdę samopoczucie. To ponoć pomaga przy leczeniu. Ja oczywiście nie chcę ci przeszkadzać w odzyskiwaniu zdrowia, więc pomyślałam sobie, że mogę jakoś poprawię ci humor, jeśli tu przyjdę. Siostra Claire co prawda uważała, iż lepiej zostawić cię w spokoju, ale ja uważam, że w samotności człowiek dostaje bzika. Siostra Claire zgodziła się ze mną i ostatecznie pozwoliła mi tu przyjść. Nawet miła z niej osoba, choć trochę gadatliwa.
I kto to mówi, pomyślałem sobie.
- To od niej dowiedziałam się, że tu leżysz - mówiła do Michaela dalej ruda dziewczyna - Opowiedziała mi też o twoim wypadku. To naprawdę straszne. Byłam po prostu wstrząśnięta. Naprawdę. Serio mówię. Mało się nie rozpłakałam, gdy mi o tym opowiedziała.
W jej głosie nie dostrzegłem ani odrobiny fałszu.
- Ale nie wolno mi się wzruszać. Muszę panować nad emocjami. Tak zalecają lekarze. Nie wolno płakać, ani cieszyć się za bardzo, ani biegać, ani skakać… Trzeba żyć delikatnie oraz bardzo ostrożnie. Bo wiesz... Ja mam bardzo poważną chorobę. Nazywa się wada serca… Wiesz, co to znaczy? To znaczy, że mam nieudane serce - jej słowa przybrały nagle żartobliwy ton - No, po prostu zwykły bubel, mówię ci. Szmelc jakiś, chyba wyciągnięty ze śmietnika.
Zaśmiewała się przez chwilę, ale dość szybko spoważniała i mówiła dalej.
- Siostra Claire rozmawiała dzisiaj z lekarzem i twierdzi, że te rany w porę opatrzono, a więc ryzyko jest zażegnane. Uważają też, iż już niedługo wyzdrowiejesz i najgorsze minęło. Teraz wszystko zależy od ciebie. Musisz bardzo chcieć, rozumiesz? Ona jest mądra i można jej wierzyć. To bardzo wrażliwa osoba.
Parsknąłem delikatnym śmiechem, gdy to usłyszałem. Claire mądra? I jeszcze do tego wrażliwa? Widziałem już wrażliwsze płyty chodnikowe.
- Oczywiście może to brzmieć tak, jakbym cię pocieszała na siłę, ale jestem pewna, że ona ma rację i możesz jej śmiało zaufać. Mnie zresztą też. Ja może mam wadę serca, ale uwierz mi, nigdy nie straciłam nadziei na to, że może być lepiej. Dlatego ty też nie powinieneś tej nadziei tracić.
Ruda dziewczyna delikatnie zachichotała.
- Wiesz, to bardzo zabawne... Dokładnie to samo mówiłam wczoraj takiej jednej dziewczynie imieniem Serena. Wiesz, ona chciała się zabić, bo jej chłopak zginął walcząc z takim jednym draniem. Ponoć obaj runęli w przepaść i obaj zginęli. Serena bardzo to przeżywa i próbowała się zabić, ale pocieszyłam ją mówiąc jej, że nie wolno tracić nadziei, bo przecież zawsze w chwili, gdy spotyka nas tragedia wydaje się nam, że nie ma większego cierpienia niż nasze. Ale kiedy już odczekamy trochę czasu, to zaczynamy rozumieć, że inni też cierpią i powinniśmy dać im przykład i pokazać, iż możemy żyć mimo tego, co nas spotyka. Tak, ja wiem, to nie jest wcale ani proste, ani też przyjemne, ale mimo wszystko możemy tego dokonać. Tobie powiedziałabym to samo... Chociaż w sumie to już to powiedziałam.
Dziewczyna powoli wstała z krzesła i dodała:
- Myślę, że już sobie pójdę. Trochę się zmęczyłam tym swoim głupim gadaniem. I pewnie jeszcze bardziej zmęczyłam ciebie. Wybacz, ale ja już tak mam. Jak już zacznę gadać, to trudno mi się zamknąć. Mówię ci, gaduła ze mnie straszliwa. Ale znowu zaczynam nawijać. Wybacz mi... Już sobie idę. Aha! Byłabym zapomniała! Nie powiedziałam ci jeszcze, jak mam na imię. Agathe. Nie lubię mojego imienia. Jest takie wzniosłe, ale cóż… Nie wszystko, co nam się zdarza, jest takie, jak byśmy sobie życzyli. A ty jesteś Michael. Wiem to od siostry Claire. Twoje imię jest bardzo ładne i bardzo przyjemne. Kojarzy mi się z kilkoma fajnymi aktorami, choćby tym, co grał w „Powrocie do przyszłości“. Może ty też chciałbyś zostać aktorem?
Znów nie otrzymała odpowiedzi.
- To ja już sobie pójdę. Trzymaj się.
Po tych słowach dziewczyna oraz jej Espurr powoli wyszli z pokoju, mijając mnie bez słowa. Agathe uśmiechnęła się do mnie tylko delikatnie i powoli ruszyła w kierunku swojej sali.

***


Pamiętniki Sereny:
Siedziałam w swojej sali i grałam w karty razem z Roxanne oraz jej chłopakiem o imieniu Christopher. Przyznam się, że wtedy, gdy przyszedł do mnie razem ze swoją dziewczyną do mnie, to była pierwsza sytuacja, gdy miałam okazję go zobaczyć, ponieważ wcześniej tylko o nim słyszałam. Młodzieniec jednak nie zawiódł moich oczekiwać. Miał on czarne włosy, niebieskie oczy, kształtny nos, władcze czoło i ubierał się w dość elegancki sposób, choć zarazem w młodzieżowy. Do tego, gdy coś mówił, to robił to spokojnym głosem, który zdecydowanie budził sympatię. Muszę stwierdzić, że był nawet dość podobny do Asha, jednak nie tak przystojny, jak on.
Tak czy siak Roxanne i Christopher siedzieli sobie przy moim łóżku i grali ze mną w karty. Po pokoju krążyli Braixen, Pancham, Sylveon oraz Gengar, czyli moje kochane Pokemony, które przyglądały się naszej grze z wyraźnym zainteresowaniem.
- Tylko nie ważcie się jej podpowiadać - powiedziała im Roxanne - Gra musi być uczciwa.
- Spokojnie, żaden z nich nie będzie mi podpowiadać - zaśmiałam się do niej - Poza tym niby w jaki sposób miałyby to zrobić? Przecież one nie mają takiej możliwości.
- Niby dlaczego?
- Bo ja nie znam języka Pokemonów.
- Być może, ale znasz migowy, a to wystarczy.
Zaśmiałam się delikatnie i lekko trąciłam Roxanne w ramię.
- Nie sądzisz, że jesteś trochę za bystra?
- Nie, bynajmniej - odpowiedziała mi moja rozmówczyni, lekko przy tym chichocząc - Nigdy nie jest się zbyt bystrym. Raczej za mało bystrym.
- Prawdę mówiąc, kochanie, nie mogę się zgodzić z tym stwierdzeniem - stwierdził Christopher - Jestem zdania, że we wszystkim można przesadzić i tego zdecydowanie należy się strzec.
- A tu się z tobą zgadzam - pokiwała głową Roxanne - Należy się strzec przesady i to we wszystkim.
- To prawda. Kochać też nie można zbyt mocno - powiedziałam smutno - Bo potem wyprawiasz takie hece, jak ja.
- Hece? Ja bym tego nie nazwała hecą. Heca jest zwykle wesoła, a z tego jakoś wcale nie chce mi się śmiać.
- Bardzo miło mi to słyszeć, Roxanne, bo miałam nie tak dawno okazję dowiedzieć się, że moje cierpienie jednak może kogoś bawić.
- Ciekawe kogo? Pewnie jakiegoś debila.
- Owszem, a nawet kilku debili.
Roxanne machnęła na to ręką i powiedziała:
- Debilami oraz ich oceną nie należy się przejmować. Ich opinie są żałosne, podobnie jak oni sami.
- Dokładnie tak. Na tym świecie są ludzie i parapety - dodał jej chłopak - O wiele lepiej jest więc przejmować się opinią tych pierwszych niż tych drugich, nie sądzisz?
- Mimo wszystko słuchanie takich tekstów, jakie ja usłyszałam wczoraj zdecydowanie nie jest przyjemne.
- Wierzę ci na słowo - odparła Roxanne - Ale mam nadzieję, że nie będziesz chciała z tego powodu znowu sobie zrobić krzywdę.
- Spokojnie, nie zamierzam więcej się zabijać. Mam już dosyć takich głupich pomysłów i możesz być pewna, że więcej ich nie zrealizuję.
- To dobrze. W końcu szkoda by było, aby grupa debili posłała cię do grobu swoimi docinkami. Zdecydowanie nie powinnaś dawać im satysfakcji i pozwalać na to, żeby widzieli, jak cierpisz z ich powodu. To tylko doda im ochoty do krzywdzenia cię.
- Tak, to prawda - zgodził się z nią Christopher - To jest sama prawda, dlatego też podzielam zdanie mojej dziewczyny. Nie można dawać takim ludziom satysfakcji i pokazywać im, że ich zachowanie sprawia nam ból. Jeżeli oni to widzą, to wtedy czują się lepiej i nasze cierpienie nakręca ich do działania.
- Mówisz to z autopsji? - spytałam.
Młodzieniec uśmiechnął się delikatnie i odparł:
- Każdy z nas cierpiał lub cierpi nadal. Życie już takie jest, że zsyła na nas cierpienie. Musimy więc jakoś sobie z tym radzić, choć to nie łatwe, ale najważniejsze to nie dać po sobie poznać, że coś nas boli. Jeśli ludzie odkryją, iż cię coś boli, to uderzają w to miejsce, ponieważ ich to bawi, jak cierpisz. Więc najlepiej jest żyć tak, aby nie dawać nigdy nikomu po sobie poznać, że można nas zranić. Chyba, że tylko osobom zaufanym, ale i tym nie zawsze można zaufać.
- Ale mnie chyba ufasz, prawda? - spytała Roxanne.
Jej chłopak uśmiechnął się do niej czule i ścisnął lekko jej dłoń, a ja poczułam, że mi okropnie przykro, bo zaraz przypomniałam sobie Asha i to, w jaki sposób my okazywaliśmy sobie swoje uczucia. Jednak pamiętając zasadę, której właśnie nauczył mnie Christopher uznałam, iż lepiej będzie, jeżeli zachowam swoje uczucia dla siebie i nie będę okazywać moim przyjaciołom, że mnie coś boli. Co prawda mogłam im zaufać, ale wolałam, aby nie wiedzieli, że coś mnie dręczy. Mogliby poczuć się głupio, iż okazują sobie swoje uczucia, a ja cierpię, mnie zaś bynajmniej wcale na tym nie zależało.
Potem pojawiła się siostra Claire i poprosiła, żeby goście już sobie poszli, bo ona musi mi zrobić kilka badań, a przy okazji ja powinnam już odpocząć. Niechętnie pożegnałam zatem Roxanne i jej chłopaka, po czym poddałam się badaniom i została sama, gdy już one dobiegły końca. Jednak długo nie byłam sama, ponieważ już niedługo po wyjściu lekarza przyszedł pielęgniarz William.


- Witaj, Sereno - rzekł do mnie przyjaznym tonem - Jak się miewasz?
- A jak się mogę twoim zdaniem mogę miewać? - odpowiedziałam mu pytaniem do pytanie - Nie czuję się zbyt dobrze, a właściwie to wcale nie czuję się dobrze. Źle mi, gdy widzę wszędzie zakochane pary, a ja już nigdy nie będę mogła przytulić się do mojego ukochanego.
- Przykro mi z tego powodu - rzekł smutno William - Ja wiem, że to mocno przeżywasz i wcale mnie to nie dziwi. Na twoim miejscu także bym to przeżywał.
- Ale nie jesteś na moim miejscu - warknęłam w jego stronę.
Jakoś jego próby pocieszenia mnie wcale mi nie pomagały, a wręcz przeciwnie, działały na mnie jak płachta na byka.
- Wybacz, nie chciałem cię rozdrażnić - rzekł przepraszającym tonem William - Naprawdę bardzo mi przykro, ale czasami czuję, że cokolwiek powiem, to pogorszę tylko sytuację.
- Więc może wcale się nie odzywaj?
- Owszem, mógłbym to zrobić, jednak wtedy ominęłaby cię możliwość odkrycia bardzo ciekawych faktów.
Popatrzyłam na niego uważnie i zapytałam:
- A co masz na myśli?
- Widzisz... Wczoraj przywieźli tu nowego pacjenta.
To mówiąc usiadł na krześle przy moim łóżku i zaczął mi opowiadać o pewnym szesnastolatku Michaelu Cornacu, który to uległ wypadkowi na motocyklu i obecnie leżał na jednej sali szpitalnej z bandażem na oczach. Słuchałam tego uważnie, ale szczególnie moją uwagę przykuła historia o Agathe, którą miałam okazję poznać osobiście. Dziwnym trafem ta urocza dziewczyna wyraźnie zainteresowała się Michaelem i bardzo chciała go pocieszyć, chociaż zdecydowanie z jego strony nie mogła wcale liczyć na żadne zainteresowanie, a w każdym razie tak właśnie wynikało z opowieści Williama.
- A więc ona do niego mówiła, ale on ani razu nie raczył się do niej odezwać? - spytałam oburzona tą sytuacją.
- Tak to właśnie wyglądało - odpowiedział mi William - Bardzo to przykra sytuacja.
- Ja nie rozumiem tej dziewczyny. Jak ona może chcieć pomóc komuś tak żałosnemu i egoistycznemu, kto nawet nie chce się do niej odezwać?
- Ty też nie bardzo jesteś rozmowa, gdy przychodzę do ciebie i jakoś z tego powodu nie narzekam.
Poczułam, że robi mi się głupio, więc spłonęłam lekkim rumieńcem i powiedziałam:
- Bardzo cię przepraszam, Will. Nie chciałam cię urazić. Ja po prostu... Sam chyba rozumiesz. To wszystko, co mnie spotkało...
- Rozumiem doskonale, ale Agathe podobno mówiła ci, że należy mieć nadzieję na to, iż będzie lepiej. Dziwi mnie, że nie chcesz jej posłuchać.
- Chcę jej posłuchać, ale mimo wszystko to bardzo trudne. To się łatwo mówi, że powinno się mieć nadzieję, ale miej ją, gdy już resztę życia musisz spędzić bez ukochanej osoby.
Popatrzyłam na niego smutnym wzrokiem i spytałam:
- Czy kochałeś kiedyś tak mocno, że ta osoba była dla ciebie wręcz całym światem i że nie umiałeś bez niej żyć? Czy kochałeś kiedyś tak, że byłbyś gotów iść za tą osobą na drugi koniec świata, aby tylko być bliżej niej?
William pokiwał smutno głową, westchnął i powiedział:
- Tak, kochałem tak kiedyś, Sereno.
- I co? Jak skończyło się twoje uczucie?
- Nader smutno, tyle ci powiem.
- A więc sam widzisz. Chyba przyznasz, że z czymś takim trudno sobie poradzić?
- To prawda, bardzo trudno, ale mimo wszystko ja jakoś sobie z tym poradziłem, a wiesz, w jaki sposób?
- No? W jaki sposób?
- Bardzo prosty, choć zarazem wymagający wielkiej siły psychicznej i chęci życia.
- To rzeczywiście bardzo proste - prychnęłam delikatnie, ale szybko się opanowałam i dodałam: - Co to za metoda?
- To metoda opierająca się o pewne powiedzenie, które kiedyś rzekł mi jeden mój dobry znajomy.
- Jakie to powiedzenie?
- Leci ono następująco: „Ludziom się często wydaje, że ich cierpienie jest największym cierpieniem na świecie, ale tak naprawdę to cierpienie jest tylko kropelką w oceanie cierpień tego świata“.
- Ciekawe powiedzonko. Ale możesz powiedzieć, co to ma wspólnego z tą metodą, o której mi mówiłeś?
- Oczywiście. Należy pomagać innym w ich cierpieniu i dzięki temu człowiek poczuje się lepiej, że już nie wspomnę o tym, iż nie myśli on o swoich cierpieniach.
Zastanowiłam się przez chwilę nad tym, co William mi powiedział i dodałam:
- Ciekawe stwierdzenie. Nawet bardzo ciekawe. I właściwie też bardzo mądre. Wiesz co? Mądry człowiek z tego twojego przyjaciela.
- Też tak uważam, Sereno. Nie znam osobiście drugiego tak mądrego człowieka, jak on. A więc jak? Zechcesz zacząć stosować się do tej zasady?
- O! To ciekawy pomysł - uśmiechnęłam się delikatnie - Choć prawdę mówiąc nie bardzo wiem, co mogłabym zrobić.
- No, sam nie wiem. Może tak zeswatać ze sobą Michaela i Agathe?
Parsknęłam lekkim śmiechem.
- Daj spokój. W swatkę to ja nie zamierzam się bawić, poza tym dobrze wiem, że z tego nigdy nic dobrego nie wychodzi. Jak oni będą chcieli być ze sobą, to sami dojdą do takich wniosków i ja ich pchać sobie nawzajem w ramiona nie zamierzam.
- Może i racja - rzekł William, który bynajmniej nie tracił dobrego humoru - Ale przecież możesz zrobić coś innego.
- Co takiego?
- Wiesz... Być może umknęło to twojej uwadze, ale w szpitalu dzisiaj była policja.
- Policja? A to niby czemu? - ta wiadomość bardzo mnie zaskoczyła.
- Ponieważ zbadali oni motor, którym rozbił się Michael i okazało się, że to nie był wypadek, tylko wyraźny sabotaż.
- Co masz na myśli?
- Sierżant Jenny powiedziała, że ktoś przeciął przewody hamulcowe w motorze i dlatego Michael się rozbił.
Zasłoniłam sobie przerażona usta, kiedy to usłyszałam.
- Boże! Chcesz mi powiedzieć, że to była...
- Próba zabójstwa? Tak, właśnie taką wiadomość próbuję ci przekazać - odpowiedział mi William.
- A skąd posiadasz te informacje?
- Stałem pod salą, w której leży Michael, gdy Jenny go przesłuchiwała.
- Aha... I nadstawiałeś uszu, tak?
- Być może, ale chyba nie chcesz mnie teraz za to karcić?
- W żadnym razie, tylko dziwi mnie, dlaczego zwracasz się do mnie z tą sprawą?
- Słyszałem, że byłaś kiedyś detektywem i rozwiązałaś już niejedną skomplikowaną sprawę.
- To prawda, ale prawdę mówiąc to nie ja byłam detektywem, tylko mój zmarły chłopak, Ash Ketchum.
- Rozumiem - William pokiwał delikatnie głową - Ale spokojnie. Ja czytam sporo kryminałów, a więc na pewno jakąś tam wiedzę posiadam w tym zakresie. Jeśli połączymy swoje siły, to możemy ocalić Michaela przed kolejnym zamachem na jego życie.
- A sądzisz, że będą kolejne?
- Jestem tego pewien.
- Wobec tego zgoda... Spróbujmy więc ocalić mu życie. To będzie miła odmiana dla mnie. Przynajmniej przestanę myśleć o swoich problemach i być może jeszcze komuś się na coś przydam. Ale uprzedzam cię, żebyś nie oczekiwał zbyt wiele. Nie jestem Ashem, a tylko on miał dość talentu, aby rozwikłać taką zagadkę.
- Ja też nim nie jestem, ale być może coś niecoś zdołam wykrzesać z tej swojej makówki.
- Oby tak było. I obyś się mylił w sprawie tych kolejnych zamachów na życie Cornaca.
Mimo nadziei, że mój rozmówca się myli w tej sprawie czułam w głębi serca, iż wcale tak nie jest, a co za tym idzie, Michael Cornac znajdzie się już wkrótce w wielkim niebezpieczeństwie.


C.D.N.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...