piątek, 12 stycznia 2018

Przygoda 102 cz. III

Przygoda CII

Wada serca cz. III


Pamiętniki Sereny c.d:
William skończył swoją opowieść na temat Michaela Cornaca i wizyty jego stryja i stryjenki. Wysłuchałam go bardzo uważnie, jednocześnie w miarę swoich skromnych możliwości próbując jakoś to wszystko zrozumieć.
- Czyli, jak dobrze zrozumiałam, Caractacus Cornac bije swoją żonę? - spytałam, gdy opowieść dobiegła końca.
- A to podły drań! - zawołała, siedząca przy moim łóżku Roxanne, również uważnie słuchająca historii przytoczonej przez pielęgniarza.
- Spokojnie, moja droga. Tylko bez takich oskarżeń - powiedział na to poważnym tonem William - Przecież my wcale nie wiemy, czy Caractacus rzeczywiście bije swoją żonę.
- Jak to? A te siniaki? - zdziwiła się Roxanne.
- To jeszcze niczego nie dowodzi - odparł pielęgniarz - Równie dobrze przecież mogła ona zdobyć je w zupełnie inny sposób. Pamiętaj o tym, że pani Poppy nie potwierdziła słów bratanka swego męża.
- Wiem o tym, ale chyba nie oczekujesz, że będzie ona mówić głośno o takich sprawach - stwierdziła Roxanne, dla której ta sprawa była oczywista.
William jednak mimo wszystko miał pewne wątpliwości i wyraził je głośno.
- Spokojnie, Roxanne. Tylko spokojnie. Nie oskarżaj zaraz o mobbing każdego, kto ci się nie spodoba. Prócz tego pamiętaj o tym, że być może masz rację, że Poppy Cornac nie przyznałaby się głośno do tego, iż jej mąż ją bije, zwłaszcza jeśli się go boi, ale wszak równie dobrze ten cały domowy mobbing może istnieć tylko i wyłącznie w wyobraźni Michaela Cornaca. Niewykluczone, że nigdy coś takiego nie miało miejsca.
- Owszem, to prawda - zgodziłam się z nim - Musimy to też wziąć pod uwagę, jeśli chcemy należycie ocenić całą sytuację.
- Tak czy siak ciekawi mnie, czego się dowie na mieście mój chłopak - rzekła po chwili Roxanne.
Muszę tu wyjaśnić, że Christopher został wysłany, aby dowiedzieć się czegoś na temat firmy zarządzanej przez Caractacusa Cornaca oraz relacji je właściciela z żoną. William bardzo chciał wiedzieć, jak wygląda sprawa z jej przejęciem w spadku po zmarłym ojcu Michaela. Testament zmarłego pana Cornaca mógł nam bardzo wiele powiedzieć, dlatego też chcieliśmy to wiedzieć.
- Spokojnie... Jak tylko przyjdzie, to się dowiemy, co odkrył - rzekł z uśmiechem na twarzy William.
- Oby tylko coś odkrył - powiedziałam przygnębiona.
- Spokojnie... Nie znasz Christophera - odparła z uśmiechem na twarzy Roxanne - Jak on się za coś weźmie, to musi dać sobie radę.
- Obyś miała rację - pokiwałam smutno głową - No, a jak tam Michael? Dalej rozczula się nad sobą?
- Owszem, ale spokojnie. Agathe już go rozrusza - rzekł William.
Parsknęłam śmiechem.
- Proszę cię, William... Przecież jego nie rozruszałoby stado Aipomów tańczących na odrzutowcu.
- One może nie, ale ta bardzo urocza ruda dziewczyna może bardzo mu pomóc.
- Ja tam osobiście nie rozumiem, czemu ona tak się poświęca dla niego, skoro on ciągle ją ignoruje.
- To bardzo dobre pytanie - pokiwał głową William - Sam się nad tym zastanawiam, ale prawdę mówiąc żadna rozsądna teoria nie przychodzi mi do głowy poza jedną... Ona już po prostu taka jest.
- Taka? To znaczy, jaka?
- No wiesz... Pełna empatii i dobroci dla innych.
- Empatii i dobroci... Ech! Znałam kiedyś kogoś, kto też kierował się tymi cechami. Niestety, ten ktoś już nie żyje.
Roxanne położyła mi dłoń na dłoni i powiedziała smutno:
- Spokojnie, Sereno. Wszystko będzie dobrze.
Spojrzałam na nią przygnębiona i rzekłam:
- Nic nie będzie dobrze, Roxanne. Nic już nie będzie nigdy całkowicie dobrze, bo po jego śmierci wszystko się zmieniło na gorsze.
William wyraźnie posmutniał, gdy to usłyszał, ale nic nie powiedział, jedynie pokiwał lekko głową i rzekł:
- To bardzo przykre, ale prawdziwe. Śmierć bliskiej nam osoby zawsze wywołuje w nas taką boleść. Coś już o tym wiem.
- Też straciłeś kogoś bliskiego? - spytałam.
- Owszem, straciłem i nadal cierpię z tego powodu. Musiałem jednak się nauczyć jakoś z tym żyć.
- I jak się tego nauczyłeś?
Pielęgniarz westchnął delikatnie i rzekł:
- Obawiam się, że tak naprawdę nigdy w pełni nie opanowałem tej sztuki i chyba już nigdy tego nie dokonam. No, bo czy można całkowicie zapomnieć o tym, jak bardzo nas boli strata kogoś bliskiego? Czy jeżeli szczerze kochasz, możesz całkowicie przestać cierpieć po jej stracie?
Nie powiem, żeby jego słowa mnie pocieszyły, ale prawdę mówiąc nie pociechy się po nim spodziewałam, a raczej zrozumienia i tak właściwie to właśnie otrzymałam.
- Czyli twoim zdaniem nie ma już nadziei? - zapytałam.
- Dzisiaj nie widzę żadnej poza jedną...
- Jaką?
- Próbą życia w taki sposób, aby pamiętać o bliskich, którzy już umarli i jednocześnie mówić sobie: „Muszę żyć jak najlepiej. Oni by tego chcieli“.
- Jacy „oni“? - spytała Roxanne.
- Ci, którzy odeszli - wyjaśniłam jej, rozumiejąc doskonale, co William chce mi powiedzieć.
Wtem do pokoju wszedł Christopher, bardzo uśmiechnięty i wyraźnie zadowolony z siebie.
- Jesteś wreszcie - powiedziała do niego Roxanne - Długo ci to zajęło.
- Albo szybko, albo porządnie - odpowiedział na to wesoło jej chłopak - Raczej bardzo trudno to ze sobą pogodzić, a zwykle jest to niemożliwe.
- Ech, niech ci będzie - rzekła jego dziewczyna - Najważniejsze jest to, jakie masz informacje, o ile jakieś masz.
- A czy ja wyglądam ci na pokonanego? - zaśmiał się Christopher - Zapewniam cię, że ani na takiego nie wyglądam, ani nie jestem pokonany.
- Czyli jesteś zwycięzcą? - spytał William.
- Tak, jestem - uśmiechnął się wesoło chłopak.
- Doskonale! A więc mów, czego się dowiedziałeś?


Christopher usiadł na krześle i patrząc na nas uważnie, powiedział:
- A więc sprawa wygląda następująco... Nasze przypuszczenia okazały się słuszne. Zgodnie z testamentem zmarłego Bernarda Cornaca jego syn, Michael odziedziczy po nim firmę „Cornac i Spółka“, ale dopiero wtedy, gdy skończy osiemnaście lat.
- A brat zmarłego? Caractacus? - spytałam.
- On dziedziczy jedynie jedną trzecią udziałów. Pozostałe dwie trzecie mają przejść na Michaela, gdy ten osiągnie pełnoletność. Ponieważ zaś syn zmarłego jeszcze jest nieletni, to zgodnie z wolą zmarłego pan Caractacus zarządza firmą, a potem musi oddać dwie trzecie udziałów bratankowi.
- A jeśli bratanek umrze przed osiągnięciem pełnoletności? - spytała Roxanne.
- Tego w testamencie nie ma zapisanego, jednakże w wypadku śmierci jednego z dwóch spadkobierców, to pozostały z miejsca dziedziczy jego udziału - wyjaśnił Christopher.
- A więc, jeśli stryj umrze, to Michael Cornac dziedziczy wszystko - powiedział William - I co gorsza, vice versa także to działa.
- Tak, nie inaczej - pokiwał głową potakująco William - Jeśli chłopak umrze, Caractacus odziedziczy wszystko.
- Ma najsilniejszy z motywów, aby pozbyć się bratanka - zauważyłam.
- To jeszcze nie dowodzi, że chce to zrobić - odparł Christopher - Nie znalazłem też potwierdzenia w tym, że bije on swoją żonę. Nikt nic o tym nie wie.
- Pewnie dobrze się ukrywa - powiedziałam.
- Pewnie tak - westchnął chłopak - Tak czy siak byłem też na policji. Kumpel mego ojca tam pracuje i powiedział mi w zaufaniu, że przesłuchano już Caractacusa, ale niczego nie zdołano mu udowodnić. Mimo wszystko jest dla policji głównym podejrzanym w sprawie przecięcia tych przewodów hamulcowych.
- Czy Poppy, znaczy się żona Caractacusa także była przesłuchiwana? - spytałam.
- Tak, ale jej zeznania są jakieś dziwne - odpowiedział mi na to mój rozmówca.
- Co masz na myśli?
- Widzisz... Kumpel mego ojca powiedział mi, że kiedy tylko zaczęto ją przesłuchiwać w sprawie jej męża, to zaczęła się nagle jakby denerwować, a do tego miętoliła chusteczkę w dłoniach i nie chciała nam nic powiedzieć. Musieli sobie odpuścić, bo naprawdę nie dało się z niej wycisnąć żadnej sensownej wiadomości w tej sprawie.
- Ciekawe - powiedziałam, masując sobie lekko podbródek - Czyżby więc bała się swojego męża?
- To możliwe - rzekł William - Ale możliwe jest też to, że wszystko jest inaczej niż nam się wydaje. Jedno jest pewne. Cała ta sprawa bardzo mnie niepokoi. Lepiej więc miejmy oko na Michaela.
Wtem do sali weszła Agathe razem ze swoim Espurrem. Dziewczyna bowiem od poprzedniego dnia dzieliła ze mną salę. Co prawda miałam wcześniej dzięki mojej mamie załatwioną osobny salę, ale potem do szpitala przybyło trochę pacjentów i trzeba było znaleźć dla nich miejsce, dlatego umieszczano ich gdzie popadnie. Umieszczono więc ich w sali Agathe, a ją samą przeniesiono do mnie, oczywiście wcześniej upewniając się, że nie mam nic przeciwko temu. Nie miałam, więc pozwolono jej siedzieć ze mną.
- Cześć... O czym rozmawiacie?
- A o niczym ważnym - odpowiedziałam wesoło rudowłosej, lekko się do niej uśmiechając - Takie nasze sprawy.
- Właśnie - potwierdził William - Jak tam badania?
- Dobrze... Ale mówią, że z moim sercem jest coraz gorzej i dlatego lepiej będzie przeprowadzić jak najszybciej operację. Na szczęście mają już serce na przeszczep i mają je już jutro lub pojutrze dowieść.
- To chyba dobrze, prawda? - spytałam.
- Pewnie, że dobrze... - uśmiechnęła się Agathe - Bardzo chcę już żyć normalnie. Tak bardzo chciałabym zatańczyć do jednej z moich ulubionych piosenek, a właściwie to do kilku.
To mówiąc podeszła ona do swego łóżka, nastawiła stojący przy nim na nocnej szafce gramofon i włączyła jedną piosenkę Elvisa Presleya. Już po chwili doleciały nas słowa utworu „Always on my mind“.
- Ech, znowu ten jej Elvis! - jęknęła głucho Roxanne.
- Nie jest taki zły - zaśmiałam się wesoło.
- Wiem, ale mimo wszystko, jak się tego już za długo słucha, to można oszaleć.
Do sali po chwili weszła Claire lub jak kto tam wolał, siostra Claire. Spojrzała na mnie i powiedziała wesoło:
- Mam dobre wieści, panno Evans. Już niedługo będziesz mogła stąd wyjść. Lekarze i psycholog są dobrej myśli.
- To i dobrze... Nie mogę przecież siedzieć tutaj całe życie - odparłam z delikatnym uśmiechem - Chociaż... Mam nadzieję, że za szybko stąd nie wyjdę.
- Dlaczego? - spytała Claire.
- A bo mam tu jeszcze coś do załatwienia i chcę to załatwić zanim się będę musiała stąd wynieść.
- A co takiego masz tutaj do załatwienia?
- Wybacz, ale nie mogę ci powiedzieć. To tajemnica.
- Tajemnica - parsknęła śmiechem Claire, kiwając ironicznie głową - Niech ci będzie. A ta znowu gra tego swojego Elvisa?
- Tak... A co? Przeszkadza ci?
- Nie... Tylko się dziwię, skąd u niej tyle miłości do niego.
- Jej się spytaj.
William popatrzył na nią, a potem na nas i rzekł:
- Lepiej wrócę do swoich obowiązków.
Po tych słowach powoli wyszedł on z sali.
- Dziwny z niego gość, co nie? - spytała Claire - Niby pracuje, niby pomaga, ale ciągle kręci się albo tutaj, albo przy sali tego Cornaca.
- A przeszkadza ci to? - spytałam.
- Nie... Tylko dziwi mnie, że ordynator mu na to pozwala.
- Skoro mu pozwala, to co ci do tego? - zapytała Roxanne.
- Nic mi do tego... Po prostu jestem ciekawa.
- Pamiętaj tylko, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
- Do małżeństwa także, choć prawdę mówiąc jedno niewiele się różni od drugiego - rzucił Christopher.
Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, a zwłaszcza Agathe, którą żart ten szczególnie ubawił.

***


Uzupełnienie pamiętników Sereny - nagranie z dyktafonu:
Był przed chwilą u mnie lekarz. Potwierdził on moje najgorsze obawy. A więc jednak... Miałem takie przeczucie. Wiedziałem, że oni wszyscy mnie okłamują. Wiedziałem, tylko dlaczego oni to robili? Jaki mieli powód, aby wmawiać mi jakieś brednie o tym, że niby odzyskam wzrok? Co chcieli tym osiągnąć? Dać mi nadzieję? A niby po co? Po to, żeby w końcu mi ją po jakimś czasie odebrać? Naprawdę nie rozumiem, dlaczego bawili się ze mną w takie hece. Podli ludzie. Żałosne i głupie kreatury. Jak oni mogli tak sobie kpić ze mnie? Przecież doskonale wiedzieli, że nie odzyskam nigdy wzroku. Wiedzieli, a mimo to próbowali mi wciskać jakieś kity o tym, iż mogę go jeszcze odzyskać. Wiedziałem o tym, że oni kłamią. Wiedziałem... A jednak mimo wszystko, miałem jeszcze w sercu pewien łut nadziei, iż może... Ale nie... Tak coś czułem, że to pic na wodę. Ja odzyskam wzrok? Też coś. Serio myśleli, iż ja w to uwierzę?
Lekarz powiedział mi, że muszę sobie spróbować jakoś z tym poradzić i proponował mi rozmowę z psychologiem. Posłałem go na drzewo. Wiem, że nie powinienem. Przecież on postąpił ze mną uczciwie. Chociaż on, bo przecież wszyscy inni mnie okłamują, a on jeden zachował się wobec mnie fair. I ja go za to tak potraktowałem. Strasznie jest mi teraz z tym wszystkim głupio. Wiem, że nie powinienem tak mówić do niego, ale jakoś wtedy nie umiałem płakać z rozpaczy, nie wściekać się i nie kazać mu się wynosić. Wiem, że powinienem. Wiem, ale mimo wszystko jakoś nie umiałem. Chyba czasami człowiek musi powrzeszczeć i pokazać, że to, co się wokół niego dzieje boli go bardziej niż się komu wydaje. Musi pokazać, bo inaczej chyba zwariowałby. Lekarz nie miał mi jednak tego za złe. Powiedział, żebym się nie przejmował tym, co też on może poczuć i mogę śmiało nawet na niego nawrzeszczeć. Lepiej będzie, jeżeli wykrzyczę bez krępacji, co mnie dręczy niż żebym miał to w sobie dusić. Podobno to psychicznie bardzo pomaga. Podobno... Ale nie wiem, czy to prawda. Być może to jeszcze jedne, kolejne brednie wyciągnięte z „Psychologii dla początkujących“ lub też jakieś innej głupiej książki. Nie ma co... Lekarze gadają zawsze wyświechtane frazesy, ale mimo wszystko tym razem miał rację. Trzeba wykrzyczeć to, co nas boli. Trzeba, bo naprawdę tłumienie tego w sobie tylko szkodzi.
Muszę się więc pogodzić z tym, że już pewnie nigdy nie będę widział. Chociaż... Może wcale nie będę musiał tego robić? Może wcale nie muszę się z tym pogodzić? Być może jest na ten problem jeszcze jedno, o wiele prostsze rozwiązanie? O tak! Z pewnością jest! Tylko jak niewidomy może to zrobić? Jak może skrócić swoje cierpienia? Sam nie wiem. Mam poważne obawy w tej sprawie, że jednak mimo wszystko to jest niemożliwe. Bo w końcu niby co mogę zrobić? Podciąć sobie żyły? I czym? I jak? Przecież nawet swoich rąk nie widzę.
Może otruć się? Tak, to by było doskonałe wyjście. Tylko nie wiem, jak niby mam to zrobić. Chociaż... Mam chyba pewien pomysł. Coś mi właśnie przyszło do głowy. Przecież jest u mego boku mój Chespin. Mój kochany starter. Ciągle czuwa przy mnie nie wiedzieć czemu. Ja na jego miejscu już dawno bym sobie odpuścił towarzystwo takiego kogoś, jak ja sam. A on nie. Wciąż przy mnie czuwa. Nie ma co, Pokemony są znacznie lepsze od ludzi, przynajmniej kochają szczerze i są wierniejsze, że już nie wspomnę o tym, iż także bardziej wytrwałe. Ilu na jego miejscu by odeszło, a on trwał przy mnie i dalej trwa. Początkowo jego osoba nieco mnie drażniła, zwłaszcza te jego pełne współczucia piski. Strasznie mnie irytowały. Obecnie jednak jakoś bardzo mnie cieszy jego osoba. Może mi się on teraz bardzo przydać. Tak, tym razem przyda mi się mój kochany starter. I już ja wiem nawet, w jaki sposób. Oby tylko zdołał to zrobić. Jeżeli mu się nie uda, będę skazany na wieczną ślepotę.
Być może to moje ostatnie nagranie, dlatego chcę, żebyście wiedzieli ci, co mnie teraz słuchacie, że wcale się nie poddałem. Ja po prostu miałem już dość. Miałem już serdecznie dość takiego życie. Bo co to niby za życie? Jaki ja mam z niego pożytek? Czy człowiek, który całe życie miał wzrok, mógłby teraz spokojnie żyć bez niego? Jakoś nie sądzę. Czy może żyć ze świadomością, że już nigdy nie zobaczy nieba, słońca, budynków, twarzy innych ludzi? Czy można żyć słysząc tylko głosy? Jeśli wasza odpowiedź jest taka sama, jak moja, czyli negatywna, to mam wielką nadzieję, że mnie zrozumiecie i nie potępicie mnie za to, co zrobię. Choć tak prawdę mówiąc, to mam głęboko w poważaniu, czy mnie za to potępicie, czy nie. Byłoby mi jednak miło, gdybyście mnie zrozumieli. Choć trochę zrozumieli. Niczego więcej mi nie trzeba.

***


Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Williama c.d:
Trochę zagadałem się z Sereną oraz jej przyjaciółmi, a potem jeszcze musiałem pomóc w kilku sprawach Claire. Dlatego też niestety, ale wbrew samemu sobie spuściłem z oka Michaela na dłużej niż to sobie wcześniej zaplanowałem. Jednak jeszcze wtedy nie przeczuwałem tego, co on może zrobić. Poprosiłem Chespina, aby go pilnował i miałem nadzieję, że dobrze wykona on swoje polecenie. Nie wziąłem jednak pod uwagę sprytu oraz wielkiej pomysłowości mojego pacjenta. Nie spodziewałem się, że wytnie mi on taki numer... No cóż, to jest nauczka dla mnie, aby nigdy nikogo nie lekceważyć, a już zwłaszcza ludzi, którzy chcą ze sobą skończyć.
Ale chyba lepiej zrobię, jeżeli zacznę mówić tak, jak należy, czyli od początku. Tak, zdecydowanie tak będzie lepiej. Wtedy już wszystko będzie zrozumiałe i bez niedomówień.
Gdy szedłem właśnie w kierunku sali naszego drogiego pacjenta, to wtedy zauważyłem idącego właśnie korytarzem Chespina. Zachowywał się on naprawdę bardzo dziwnie, bo rozglądał się dookoła, jakby nie chciał być przez nikogo przyłapany na tym, co robi, a do tego jeszcze ściskał on w łapkach jakąś niewielką buteleczkę. Jego zachowanie oczywiście od razu zwróciło moją uwagę, dlatego też poczekałem, aż wysunie się on ze swojej kryjówki, którą był ciemny kąt korytarza i dopiero wtedy go zawołałem:
- Chespin!
Pokemon przerażony stanął w miejscu i spojrzał na mnie, szczerząc mocno zęby w dość głupkowatym uśmiechu. Podszedłem do niego powoli i zapytałem:
- Co tam trzymasz?
Stworek szybko schował sobie buteleczkę za plecy i dalej szczerząc głupkowato zęby wpatrywał się we mnie, chichocząc przy tym nerwowo. Nie trzeba więc było być psychologiem, aby wiedzieć, że mały drań chcę wykorzystać tę buteleczkę do czegoś nielegalnego.
- Pokaż, co chowasz za plecami! - powiedziałem do niego.
- Che-spin? Che-che-spin! Che-che-spin!
- Weź już lepiej nie udawaj. Przecież widzę wyraźnie, że chowasz coś za plecami. Będziesz tak miły i pokażesz mi, co to takiego?
Pokemon próbował jeszcze zgrywać idiotę i udawać, że nie wie, o co mi chodzi, jednocześnie dając kilka kroków w tył. Podszedłem bliżej niego i spojrzałem nań groźnie, mówiąc:
- Słuchaj, Chespin! Nie próbuj ze mną takich sztuczek! Rozumiesz?! Pokaż mi zaraz, co tam masz?!
Ten znowu zrobił krok do tyłu, ale go zastąpiłem mu drogę i dodałem:
- Pokaż, co tam masz za plecami!
Stworek jęknął i w końcu pokazał mi, co też trzyma za plecami. Tym czymś była niewielka buteleczka, którą już wcześniej dostrzegłem, ale teraz miałem możliwość dokładniej się jej przyjrzeć. Dostrzegłem jej etykietkę i zauważyłem, że jest to butelka z lekami na sen.
- Po co ci to? - spytałem, zabierając mu buteleczkę - A może to nie dla ciebie, co? W końcu nie widziałem, żeby Pokemony brały leki na sen. A więc lepiej mi powiedz, komu to niesiesz i dlaczego?
Oczywiście domyślałem się, dla kogo to było niesione, wolałem jednak się upewnić.
- Mów mi tu zaraz! To dla Michaela, prawda?
Pokemon wcale nie palił się do odpowiedzi, ale ostatecznie pokiwał delikatnie główką potakująco.
- A więc jednak... A teraz słuchaj... Zrobisz coś dla mnie.
Chespin patrzył na mnie uważnie i słuchał tego, co mówię.
- Zrobisz to, bo inaczej twój pan może umrzeć, a przecież ty tego nie chcesz, prawda?
- Ches-pin! Ches-pin! - zaprotestował Chespin.
Uśmiechnąłem się zadowolony i pogłaskałem go lekko po główce.
- Tak też myślałem. Miałem nadzieję, że mogę na ciebie w tej sprawie liczyć. W końcu obaj chcemy, aby twój trener wyzdrowiał, prawda?
Kolejna twierdząca odpowiedź bardzo mnie ucieszyła. Wiedziałem już, że mogę polegać na tym bystrym Pokemonie.

***


Wszedłem do sali, w której Michael właśnie położył się wygodnie na łóżku, mając na twarzy wymalowany błogi uśmiech. Zadowolony powoli podszedłem do niego, widząc na szafce buteleczkę po lekach na sen. Była ona pusta. Uśmiechnąłem się lekko, po czym powiedziałem:
- Jak się czujesz nasz pacjent?
- Tak sobie - odpowiedział mi Michael - Ale spokojnie. Już niedługo mi przejdzie. Całkowicie przejdzie i już nic nigdy więcej nie będzie mnie dręczyć.
- Jak miło mi to słyszeć - stwierdziłem - Tylko tak zapytam się z czystej ciekawości... Skąd niby masz tę pewność?
- Bo zapewniłem sobie wręcz niezawodny środek na wszystkie moje problemy - odpowiedział mi Michael, wciąż się uśmiechając.
- Rozumiem. A wolno wiedzieć, jaki?
Nie otrzymałem na to odpowiedzi.
- Wiesz... Jak dotąd znam tylko jeden niezawodny sposób wszystkie, ale to dosłownie wszystkie problemy. Tym sposobem jest śmierć.
- Tak, to prawda. Tym sposobem jest śmierć i o tym właśnie sposobie mówię.
- Poważnie? Zamierzasz się zabić?
- Tak, zamierzam, a prawdę mówiąc już to zrobiłem.
- Czyżby? A w jaki sposób?
- Widzisz tę buteleczkę na nocnej szafce?
- Widzę. No i co?
- Domyśl się.
Udawałem przerażonego, choć w duchu śmiałem się z jego naiwności. Jeżeli on liczył, że zabije się dzięki temu, co było w tej butelce, to był naprawdę strasznie głupi. Choć w sumie na moją korzyść przemawiał fakt, że chwilowo był on pozbawiony wzroku i mogłem go wywieść w pole. W innym wypadku raczej by mi się to nie udało.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że połknąłeś właśnie zawartość tej buteleczki? - spytałem, przyjmując przerażający ton, chociaż w głębi ducha miałem ochotę ryczeć ze śmiechu.
- Tak, właśnie to chcę ci powiedzieć! - odpowiedział mi mój rozmówca - Ale spokojnie... Zaraz będzie po wszystkim.
- No, nie wydaje mi się... Mogę ci zrobić płukanie żołądka i wówczas wszystko zwrócisz.
- To mi nie pomoże. Wziąłem tyle leków na sen, że jak zaraz zaczną działać, będzie po wszystkim.
- Doprawdy? - zaśmiałem się - Cóż... Obawiam się, że jesteś w błędzie. Od cukierków nie można zapaść w wieczny sen.
Michael skierował swoją głowę w moją stronę i spytał:
- Słucham? Jakie cukierki? O czym ty mówisz?
- O tym, co słyszysz - uśmiechnąłem się zadowolony i dodałem: - Twój drogi przyjaciel Chespin próbował zachować dyskrecję, ale niestety... Mimo jego wysiłków w tej sprawie zdołałem go przyłapać i zatrzymać na czas.
- Tak? I co zrobiłeś?
- Domyśl się - mruknąłem, ale po chwili dodałem: - Zamieniłem leki na uspokojenie na cukierki. Całkowicie zresztą niegroźne. Nie musisz się więc bać. Najwyżej cię od tych cukierków zemdli, ale nie umrzesz.
Michael wciąż uważnie mi się przyglądał, o ile oczywiście można to robić mając oczy zawinięte bandażem.
- Dlaczego? - spytał.
- Co dlaczego?
- Dlaczego mi przeszkodziłeś.
- Nie domyślasz się?
- Nie, nie domyślam się tego. Chciałbym wiedzieć, dlaczego tak bardzo zależy ci na tym, abym żył.
- A mnie za to bardzo ciekawi, dlaczego tobie nagle zależy na tym, aby się zabić.
- Ponieważ chcę umrzeć!
- To nie jest odpowiedź.
- A jakiej odpowiedzi oczekujesz?
- Prawdziwej. A najlepiej to takiej, która pozwoli mu zrozumieć twoje motywacje. Bardzo chciałbym wiedzieć, jakie one są. Co tobą kierowało?
Michael załamany opadł głową na poduszkę i rzekł:
- Skoro już koniecznie musisz wiedzieć, to ci powiem... Był u mnie lekarz. Jakiś nowy, ponieważ nie słyszałem wcześniej jego głosu, ale dobrze znał historię mojej choroby i mi powiedział, że nie odzyskam wzroku.
- Naprawdę? Tak ci powiedział?
Jego słowa bardzo mnie zaskoczyły i jednocześnie zmusiły mnie do myślenia. Jak lekarz mógł mu coś takiego powiedzieć, skoro Claire mówiła mi, iż wyniki Michaela są pozytywne i oznaczają one, że odzyska on wzrok? Czemu jakiś nowy lekarz miałby nagle mówić mu coś innego? Czyżby ktoś chciał go dobić i znając jego stan psychiczny wiedział, że ten łatwo uwierzy we wszelkie bajki na temat swojego braku powrotu do zdrowia i chciał to podle wykorzystać? Biorąc pod uwagę przecięcie przewodu hamulcowego w jego motorze cała ta sytuacja zdecydowanie nabierała sensu. Teraz już nie miałem żadnych wątpliwości. Ktoś chciał doprowadzić Michaela do próby samobójczej i nawet miałem podejrzenia, kto to taki. Problem w tym, że udowodnienie tego tej osobie byłoby trudne.
- Więc mówisz, że to był jakiś nowy lekarz, tak?
- Dokładnie tak. Musiał być nowy, bo inaczej bym słyszał wcześniej jego głos.
- I co? Nie zdziwiło cię, że nowy lekarz prowadzi z tobą rozmowę o tym, że nie odzyskasz wzroku?
- Powiedział mi, że mój poprzedni lekarz musiał wyjechać do innego, ciężko rannego pacjenta i on go zastępuje.
- I ty tak po prostu w to uwierzyłeś?
- A czemu nie? Mówił jak na lekarza przystało.
- Też mi argument. A ta jego bajeczka o tym, że oślepniesz? Też w nią uwierzyłeś?
- Tak, a czemu nie? Wy wszyscy mnie okłamujecie! Wszyscy, łącznie z tobą! Karmicie mnie fałszywą nadzieją, wmawiacie mi brednie i oczekujecie jeszcze, że w to uwierzę! Ale ja swoje wiem! Ja nigdy nie odzyskam wzroku i będę wiecznie ślepy!
- Łatwo się wierzy w złe wieści, ale trudniej uwierzyć w te dobre - powiedziałem filozoficznym tonem - Dobrze znam to uczucie, bo miałem kiedyś podobnie.
- Też straciłeś wzrok?
- Gorzej. Przegrałem wtedy, gdy wszystko zaczęło mi się układać i już byłem pewny zwycięstwa. I co? Przyszedł inny koleś i wszystko mi odebrał, a moje plany trafił szlak.
- Nijak to się ma do mojego przypadku.
- Tak uważasz? Być może, ale wiesz... Ja z tymi planami wiązałem wielkie nadzieje i one na zawsze przepadły po tej jednej klęsce. Wtedy też uwierzyłbym we wszystkie złe wiadomości, jakie by mi ktoś powiedział, ale w dobre już nie.
- Aha... Więc wiesz już, czemu tak łatwo uwierzyłem temu oszustowi... O ile oczywiście był on oszustem. Ostatecznie nie mam pojęcia, czy to ty nim nie jesteś i karmisz mnie fałszywą nadzieją, abym żył życiem gorszym od śmierci.
- A czemu ktoś miałby cię okłamywać po to, abyś żył?
- Bo moje życie bez wzroku to jedna wielka udręka. I ktoś musi mnie nienawidzić. Przeciął przewody hamulce w moim motorze, abym się zabił, a teraz może chcieć sprawić, abym żył jako kaleka wiedząc, jak bardzo będę cierpiał.
- Ciekawa teoria, ale chyba trochę pozbawiona sensu - stwierdziłem - Nie sądzisz raczej, że jeśli ktoś chciał najpierw, abyś umarł, to teraz raczej robiłby wszystko, co w jego mocy, aby dokończyć dzieła, a nie sprawiać, żebyś żył?
Michael przez chwilę milczał, po czym opadł na poduszki, mówiąc:
- Sam już nie wiem, co mam o kim myśleć.
- Znam sposób, aby cię rozerwać.
- Kupisz mi granat?
Parsknąłem śmiechem.
- Blisko. Agathe już jutro kończy piętnaście lat i zaprasza cię na swoje urodziny. Prosiła, żebym ci przekazał tę informację. Miała to zrobić sama podczas ostatniej wizyty u ciebie, jednak zapomniała o tym zajęta czytaniem ci do poduszki. To jak? Przyjdziesz?
Młody Cornac wzruszył lekko ramionami.
- Co mi tam? Mogę przyjść.
- Doskonale - uśmiechnąłem się - A więc jutro w południe. Tylko nie zabijaj się do tego czasu, dobrze?
- Bardzo śmieszne - mruknął mój rozmówca - Zresztą i tak pewnie byś nie dopuścił do tego.
- A żebyś wiedział.
- Więc nie ma sensu mnie przestrzegać przed czymś, przed czym i tak zamierzasz mnie upilnować.
- Skoro tak uważasz, to coś mi mówi, że chyba dałeś już sobie spokój z zabijaniem się i dla odmiany zechcesz się na coś przydać.
- Chwilowo tak.
- To dobrze. A więc załatwione. Misja wykonana. A po ciebie przyjadę jutro w południe.
- Przyjdziesz? Czym?
- Przyjadę z wózkiem dla ciebie. W końcu jeszcze nie możesz chodzić. Chyba, że wolisz obijać się o ściany.
- Lubię ściany, ale nie do tego stopnia, żeby na nie lecieć.
Zaśmiałem się lekko.
- Dowcipkujesz. Tym lepiej. To oznacza poprawę samopoczucie.
- Nie, kolego. To jest tylko wisielczy humor.
- Wisielczy czy nie, zawsze to jest humor, a w nim widzę nadzieję na lepszą przyszłość.
Michael zachichotał ironicznie i nagle rzucił:
- Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją... Na odrzwiach bramy ten się napis czyta...
- O treści memu duchowi kryjomej - dokończyłem.
Cornac spojrzał na mnie zdumiony i spytał:
- Skąd to znasz?
- Uważasz, że pielęgniarze nie czytają klasyków? - rzuciłem złośliwie i wyszedłem z pokoju.

***


Pamiętniki Sereny c.d:
Następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią odbyły się piętnaste urodziny Agathe. Dziewczyna bardzo się cieszyła na samą myśl o nich, jednakże w miarę swoich możliwości robiła wszystko, aby zbytnio się nie wzruszać.
- Przypominam ci, że wciąż musisz się oszczędzać, Agate - rzekła do niej Claire pouczającym tonem - Bo w końcu, dopóki nie będziesz mieć przeszczepu, musisz zachować wszelkie środki ostrożności. Potem będziesz mogła się bawić, ile tylko chcesz, ale póki co...
- Rozumiem, siostro - uśmiechnęła się do niej dziewczyna - Ale proszę cię... Przecież nie musisz obchodzić się ze mną jak z jajkiem. Nie stłukę się przy pierwszym gwałtownym ruchu.
- Obyś miała rację. Obyś miała rację - jęknęła załamana Claire, kiwając lekko głową w sposób przygnębiony.
Wyraźnie było widać, że nie wierzy ona w zapewnienia swojej uroczej pacjentki.
Ponieważ Agathe nie miała kogo poprosić o załatwienie dla niej tortu urodzinowego, to ja wkroczyłam do akcji i w odpowiednim momencie poprosiłam o pomoc moją mamę, gdy ta zadzwoniła do mnie, jak co dzień. Ta oczywiście z przyjemnością załatwiła tort oraz obiecała kupić prezent. Musiałam tylko jej dokładnie opowiedzieć, co moja koleżanka z sali lubi. Mama wysłuchała mnie uważnie, po czym powiedziała:
- Ciekawe... No cóż, Sereno... Myślę, że będę w stanie znaleźć dla niej odpowiedni prezent.
- Dziękuję ci, mamusiu - uśmiechnęłam się do niej radośnie - Jesteś kochana.
- Dobrze, dobrze... Chociaż tyle mogę zrobić dla mojej córeczki. Jeśli będziesz dzięki temu szczęśliwa, to ja tym bardziej.
- To nie ja mam być szczęśliwa, tylko Agathe - odpowiedziałam jej - Chociaż... W sumie, jeśli ona będzie szczęśliwa, to ja także.
- No i sama widzisz. Dobrze, córeczko. Poszukam tego tortu i jakiegoś ładnego prezentu. A teraz muszę lepiej, bo jak mam wszystko przygotować, to muszę zdążyć na czas.
Posłała mi buziaka i rozłączyła się, ja natomiast uśmiechnęłam się bardzo zadowolona czując, że te urodziny będą dla panny Agathe naprawdę przyjemne. Jeszcze wtedy nie miałam pojęcia, co się stanie.
Na mamę oczywiście mogłam liczyć, ponieważ stanęła na wysokości zadania i za zgodą ordynatora, który nie miał nic przeciwko temu, przybyła do sali Agathe wraz z tortem urodzinowym. Tort był średniej wielkości, biały z różowymi dodatkami, z narysowaną na niej postacią Elvisa Presleya, a w ciasto były wbite dwie wielkie cyfry 1 oraz 5, co razem tworzyło wiek naszej solenizantki. Dziewczyna właśnie wróciła z badań i była bardzo, ale to bardzo zadowolona.
- Wyobraźcie sobie, że już niedługo przywiozą mi to serce. Wiecie, to do przeszczepu - powiedziała do nas zachwyconym tonem - Jestem bardzo, ale to naprawdę bardzo szczęśliwa. Wreszcie będę mogła się bawić oraz żyć tak, jak wszyscy.
- No, tylko nie przesadź - powiedziała Roxanne - Przesada jest bardzo zła.
- Nieraz nawet gorsza niż faszyzm - zaśmiał się Christopher - Moja mama zawsze tak mówi.
- I tu masz rację - zgodziłam się z nim - zachichotałam - Przesadzać w niczym nie można, chociaż mówią też, że ostrożności nigdy za wiele, ale prawdę mówiąc z nią też nie można przesadzić, bo inaczej wyjdą z tego tylko same problemy.
- Tak, właśnie - uśmiechnęła się lekko Agathe - W końcu, jeżeli byśmy mieli żyć tylko i wyłącznie w sposób bardzo ostrożny, to byśmy się musieli zamknąć w domu, ten obłożyć materacami i fiolami, a do tego łykać tylko leki.
- Ech... Nie ma co gadać... To by było kiepskie życie - stwierdziłam - Tak czy siak to wszystko prowadzi nas do wniosku, że w niczym nie można przesadzać. Ani w chronieniu zdrowia, ani tym bardziej w używaniu życia.
- Spokojnie... Będę chronić swoje życie w rozsądny sposób.
- Mam nadzieję.
Chwilę później zauważyłam, jak w wejściu stoi moja mama i kiwa na mnie lekko palcem. Podszedłem do niej i powiedziała mi, że ma tort oraz prezent i czy może wejść. Odpowiedziałam jej, iż jak najbardziej, bo już jest Agathe i można rozpocząć przyjęcie. Mama więc wzięła do ręki tort (który wcześniej odłożyła na krzesło), a ja weszłam do sali, mówiąc:
- Agathe... Mamy dla ciebie małą niespodziankę.
- Niespodziankę? - zdziwiła się Agathe - Z jakiej okazji?
- Z takiej, że masz dzisiaj urodziny.
Dziewczyna uderzyła się lekko dłonią w czoło i parsknęła śmiechem.
- Ach, wybaczcie! Zupełnie o tym zapomniałam. Ta sprawa z sercem tak mnie zaabsorbowała, że nie umiałam myśleć o niczym innym.
- No widzisz, a my umieliśmy to zrobić i przygotowaliśmy dla ciebie małą niespodziankę.
- Jaką niespodziankę?
- Zaraz zobaczysz. Mamo! Możesz wejść!


W tej samej chwili do sali weszła moja mamunia z tortem w ręku. Na twarzy miała wymalowany wielki uśmiech.
- Witaj, kochanie - powiedziała przyjaznym tonem - Ja jestem Grace Evans, mama Sereny. Przyniosłam coś dla ciebie.
- Och, proszę pani... Nie musiała pani - uśmiechnęła się wesoło Agathe, lekko przy tym się rumieniąc.
- Nie musiałam, ale chciałam - odpowiedziała mama - Tak czy siak masz dzisiaj urodziny i pora to uczcić.
Zadowolona położyła na stole tort i zapaliła świeczki. Potem wszyscy razem zaśpiewaliśmy naszej kochanej solenizantce „Sto lat“, a ona lekko się rumieniła i patrzyła na nas zachwycona. Gdy skończyliśmy już śpiewać, to zdmuchnęła świeczki, a wszyscy klaskaliśmy radośnie.
- Dziękuję wam, dziękuję - powiedziała Agathe wzruszonym głosem - Bardzo dziękuję. Naprawdę jesteście wszyscy kochani.
- Już tyle nie gadaj, tylko lepiej zobacz, co mamy dla ciebie - zaśmiała się Roxanne, wyciągając spod łóżka prezenty od siebie i Christophera.
Agathe rozpakowała je i uśmiechnęła się delikatnie. Widać była bardzo zachwycona prezentami, a potem moja mama podała jej saszetkę z kolejnym prezentem.
- A to ode mnie i Sereny.
Rudowłosa z uśmiechem otworzyła saszetkę i zachwycona wpatrywała się w to, co tam znalazła.
- O rany! Płyty ze wszystkimi piosenkami Elvisa!
- Właśnie - uśmiechnęłam się - Miałyśmy nadzieję, że Ci się spodoba.
- I miałaś rację, bo bardzo mi się podoba! Jesteś kochana, Sereno!
To mówiąc uściskała mnie czule, a potem spojrzała na moją mamę, serdecznie jej dziękując.
- Pani także bardzo dziękuję.
- Nie ma sprawy, kochanie - odpowiedziała jej moja matula.
- Ale lepiej zacznijmy jeść tort, bo inaczej twój Espurr wszystko zje - zaśmiała się Roxanne.
Rzeczywiście, Pokemon naszej rudowłosej przyjaciółki właśnie zaczął wcinać tort.
- Espurr! - zawołała wesoło Agathe.
Stworek zachichotał nerwowo i zrobił minę niewiniątka, która mówiła do nas coś w rodzaju:
- No co? Przecież nie jem tortu!
Jednak wbrew tej minie jego buzia upaćkana była od kremu, co mówiło sama za siebie, a w każdym razie dla nas.
- Spokojnie, bez pośpiechu - powiedziałam wesoło - Czekamy jeszcze na kolejnego gościa.
- Na kogo takiego? - spytała Agathe.
Wtedy właśnie do pokoju wjechał Michael Cornac siedzący na wózku inwalidzkim z Chespinem na kolanach. Jego wózek pchał William.
- Dowiozłem ostatniego gościa - powiedział wesoło - Przepraszam, że tak długo, ale musiałem poczekać, aż skończą mu robić badania.
- Michael! Miło, że przyszedłeś! - zawołała radośnie Agathe na jego widok - I co powiedzieli na badaniach?
- Te same brednie, co zawsze - odparł ponuro chłopak - Że za kilka dni zdejmą mi bandaże i będę mógł normalnie wszystko widzieć.
- I co tutaj jest brednią? - spytałam.
- To, że mówią mi to bez przerwy od kilku dni, a mimo to jakoś wcale nie widać poprawy.
- Ech, weź już lepiej przestań! - rzuciła Roxanne, lekko rozdrażniona jego zrzędzeniem - Jeżeli liczysz, że wszystkie choroby zostaną wyleczone jednego dnia, to jesteś albo idealistą, albo...
Chciała powiedzieć „idiotą“, ale w ostatniej chwili się pohamowała i zamieniła to słowo na „marzycielem“.
- Sęk w tym, że nie jestem ani jednym, ani drugim - odpowiedział jej na to Michael.
William dopchał jego wózek do stolika, a Agathe radośnie pokroiła tort nożykiem przyniesionym przez moją mamę i na papierowych talerzykach (również dostarczonych przez moją matulę) zaczęła rozdawać kawałki tortu. Oczywiście dla Chespina i Espurra także znalazło się nieco smakołyku. Michael jadł powoli i bez większego entuzjazmu, milcząc przy tym, podczas gdy my wszyscy wesoło rozmawialiśmy. Agathe jednak nie chciała mu na to pozwolić i zaczęła go zagadywać.
- Chciałam przyjść do ciebie rano, ale nie mogłam. Miałam badania. Zresztą myślę, że wcale na mnie nie czekałeś, prawda?
Ponieważ nie doczekała się odpowiedzi, zaczęła mówić dalej:
- Wiesz... Dzisiaj wyszedł ze szpitala Peter... „Człowiek o napędzie atomowym“. Tak go nazwałam. Był z tego bardzo dumny. Ta nazwa brzmi dość fantastycznie, ale to prawda, bo wiesz... Wszczepiono mu atomowy rozrusznik serca. Będzie mógł teraz biegać, pływać, może nawet jeździć na rowerze. Czy to nie wspaniale? Cieszył się jak dziecko… Przyjemnie było na niego patrzeć, gdy tak się raduje. Lubiłam go. Zawsze był taki pogodny, uśmiechnięty, chociaż pół życia spędził w szpitalach. Kiedyś wyjaśnił mi zasadę działania sztucznego serca. To jest trochę takie perpetum mobile, ale trzeba je od czasu do czasu zmieniać, bo inaczej jego energia się wyczerpie i cóż...
Pomyślała przez chwilę i rzekła:
- A jeśli na przykład ktoś jest zakochany, to czy jego sztuczne serce też przez ten czas jest zakochane? Ja tam nigdy się nie zakocham. Ale z drugiej strony nie wolno mi tego zrobić. Moje biedne serce nie dałoby sobie z tym rady. W najbliższej przyszłości mam dostać wreszcie nowe serce. To byłoby wspaniale. Wyobrażasz sobie?
Po tych słowach zaczęła wesoło improwizować, lekko zmieniając przy tym głos:
- Proszę, oto jest najnowszy model serca, proszę wybierz sobie, które chcesz.
Potem przybrała swój normalny głos i mówiła:
- A ja na to powiedziałabym: Panie ordynatorze, poproszę to serce. Jest ono śliczne i w dobrym gatunku. No i największe! Będzie mogło bardziej kochać niż te malutkie, które leżą obok.
Parsknęła lekkim śmiechem, po czym spojrzała na Michaela i dodała już poważniejszym tonem:
- Pojutrze mam być operowana. Spróbują trochę naprawić moje serce. Boję się, że rozbeczę się jak dziecko. Nie jestem wcale tak dzielna jak ty. A poza tym muszę panować nad emocjami. Trochę się jednak denerwuję, ale to chyba nic dziwnego, prawda?
Znów nie usłyszała odpowiedzi.
- Wybacz, zanudzam cię. To wielka szkoda, że nie umiesz się cieszyć życiem tak, jak kiedyś.
- A co ty niby o mnie wiesz? - odezwał się nagle Michael.
- Być może wiem więcej niż myślisz - odparła Agathe.
Michael skierował głowę w jej stronę i powiedział:
- Nic o mnie nie wiesz. Nic kompletnie. Nie znasz mnie przecież.


Agathe westchnęła delikatnie i odparła:
- Tak, to prawda. Nie znam cię, ale bardzo mnie dziwi, że pomimo tego wszystkiego, co dobrego cię spotyka ze strony ludzi wciąż jesteś ponury.
- A niby jaki mam być, co?! Może taki jak ty, zwariowana dziewucha z kochającej rodziny, która zawsze dostawała wiele miłości i szczęścia?! Co ty niby wiesz o życiu?! Nie wiesz, jak to jest, kiedy się traci rodziców, a potem dostajesz się pod opiekę stryja, który nie umie okazać ci uczuć i przekupuje cię dając ci, co tylko chcesz, aby tylko cię nie widzieć na oczy! A prawdopodobnie także zabił ci rodziców i teraz chce zagłuszyć wyrzuty sumienia.
- Jak król Klaudiusz w „Hamlecie“ - zażartowała sobie Agathe.
Tym tylko rozdrażniła swego rozmówcę, który zacisnął usta ze złości i rzucił:
- Ciebie to bawi, co?
- Nie... Tylko...
Agathe nie zdążyła dokończyć, bo Michael zawołał:
- Więc przestań głupio chichotać! Przecież sama przyznajesz, że nic nie wiesz, o moim życiu, więc co się wypowiadasz?!
- Michael! - zawołałam oburzona.
- Nie, spokojnie... Niech mówi dalej - rzekła Agathe, na której twarzy pojawiła się rozpacz i złość - Niech powie śmiało, co ma mi do zarzucenia. Śmiało... Nie krępuj się, koleś. Mów szczerze i nie przejmuj się zebraną tu publicznością.
Ponieważ Michael milczał, powiedziała:
- Teraz to milczysz, a wcześniej jakoś umiałeś rzucać mi głupie teksty o szczęśliwej rodzince, gdzie zawsze było pełno miłości. A tak, masz rację. Miałam naprawdę wspaniałą rodzinkę. A przynajmniej powinnam mieć.
- Słucham? - zdziwił się Michael - O czym ty gadasz? Przecież każdy ma jakąś rodzinę.
- O tak... Tylko, że nie każdego znajdują porzuconego pod drzwiami sierocińca jedynie z karteczką z napisem „Ma na imię Agathe“! Nie każdy wychowuje się w bidulu i czuje się gorszy, bo od najmłodszych lat serce mu dokucza, przez co nikt nie chce go adoptować. Jak więc widzisz, faktycznie miałam szczęśliwą rodzinkę i dzieciństwo wręcz pełne miłości!
Nie widziałam oczu Michaela Cornaca, ale mimo wszystko wyraz jego ust mówił sam za siebie i było widać, iż jest zmieszany.
- Agathe, ja... Ja przepraszam... Ja nie wiedziałem...
Dziewczyna jednak złapała się za serce i opadła na krzesło. Szybko do niej podbiegliśmy i położyliśmy ją na łóżku, a potem William pobiegł po lekarza.
- No i coś ty narobił, idioto?! - wrzasnęła na niego Roxanne.
- Ale... Ja nie chciałem... Ja nie myślałem, że...
- Właśnie! Nie myślałeś! I w tym właśnie problem! Czy ty w ogóle kiedykolwiek myślisz?! Coś ci powiem, panie ładny! To nie ona ma wadę serca, ale ty! Tak, ty! Masz najgorszą wadę serca ze wszystkich, bo w ogóle go nie masz! W piersi masz tylko kamień!
- Roxanne, daj spokój - uspokoił ją Christopher, kładąc jej dłonie na ramionach.
Chwilę później do sali wpadli William z Claire oraz jednym z lekarzy. Szybko wygonili nas z pokoju, po czym zaczęli badać swoją pacjentkę. Czekaliśmy pod drzwiami sali, mając nadzieję, że Agathe nic się nie stało. Minął najwyżej kwadrans, ale nam się wydawało, iż cała ta chwila trwa to w nieskończoność, zanim lekarz i Claire wyszli.
- Ech... Było gorąco - rzekła pielęgniarka.
- I jak? - spytałam zaniepokojona - Co z nią?
- Wszystko już w porządku, choć było gorąco - odparł lekarz - Tylko teraz musi unikać wrażeń. Panno Evans... Proszę rozmawiać z Agathe jak najmniej. Pojutrze będzie miała ona przeszczep serca, ale zanim to nastąpi, to musi ona wypoczywać i niczego nie przeżywać.
- Mogę ją zobaczyć? - spytał Michael.
- A ty tam niby po co? - rzuciła Roxanne - Mało już namieszałeś?
- Chciałbym ją przeprosić. Nie wiedziałem, że...
- Przykro mi, ale nie powinna ona się teraz wzruszać - odrzekł na to lekarz - To całe przyjęcie urodzinowe to był głupi pomysł. Ordynator nie powinien się na nie zgadzać.
- Ale się zgodził i koniec pieśni - warknął na niego William - To już bez znaczenia. Teraz musimy zadbać o to, aby dziewczyna miała się dobrze.
- Racja... Dbajcie o nią i nie wywołujcie zbyt wielkich wzruszeń, bo jej serce następnym razem może...
Nie musiał wcale kończyć, ponieważ doskonale wiedzieliśmy, o co mu chodzi. Pokiwaliśmy lekko głowami na znak zgody, a lekarz odszedł.
- Ech, sądny dzień - rzekła Claire - Najpierw ginie nam morfina, a teraz jeszcze to.
- Zginęła wam morfina? - spytałam zdziwiona.
- Tak... Właściwie nie morfina, ale buteleczka z lekiem, który zawiera w sobie morfinę. Taki lek na uspokojenie.
- I ktoś go ukradł? - zapytał William.
- Tak.
- A może się po prostu stłukła? - zasugerowała Roxanne.
- Nie sądzę - powiedziała Claire - Skoro się stłukła, to gdzie jest szkło? Gdzie jest plama po wylanym płynie?
- Mógł ktoś posprzątać - zauważył Christopher.
- Może... Może masz rację, a ja niepotrzebnie się nakręcam - jęknęła Claire - Nieważne. Pewnie lek sam się znajdzie. A my tymczasem odwieźmy tę mumię egipską na jego salę.
- Ha ha ha! Mumia egipska! Dobre! - parsknęła śmiechem Roxanne.
Oczywiście chodziło tu o Michaela, jakby ktoś się pytał.


C.D.N.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...