Permanentna infiltracja cz. III
Oczywiście moja odpowiedź mogła być tylko twierdząca, dlatego też taka właśnie padła z moich ust. Wszyscy trzej panowie byli bardzo z niej zadowoleni i ustalili ze mną każdy, niezbędny szczegół, jaki nie powinien być mi obcy podczas wykonywania misji wywiadowczej (jak nazywałam ją w myślach). Następnego dnia z kolei poszłam z moim mężem, jego bratem i inspektorem do wielkiego budynku, w którym znajdowała się tajna siedziba Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przed budynkiem tym czekał na nas lord Carmitage - wysokie i dość gruby jegomość z siwymi bokobrodami i włosami tej samej barwy.
- Jakże mi miło was widzieć - powiedział przyjaźnie, ściskając mocno dłoń Tracey’ego, a potem Clemonta i Sherlocka - Cieszę się, że przybyliście. A to jest zapewne pani Ash, mam rację?
- Dokładnie tak - potwierdziłam - Wiem już o wszystkim i wyraziłam zgodę na państwa plan, choć mam pewne obawy, że mogę mu nie podołać.
- Spokojnie, proszę pani - uśmiechnął się do mnie lord - Może być pani pewna tego, że się pani myli i z pewnością da sobie pani radę. Zresztą ja będę cały czas pani pomagał i nie widzę możliwości, aby żona tak wielkiego detektywa, jak pan Ash była mniej bystra niż jej małżonek. Wobec tego z pewnością pani odkryje wszystko, co powinna pani odkryć.
- Pamiętaj o tym, aby mi wszystko dokładnie opowiadać dosłownie o wszystkim, co tylko zauważysz - rzekł Sherlock - Być może coś, co wcale nie wyda ci się podejrzane okaże się być jednak właśnie niezbędną dla nas wskazówką.
Byłam zadowolona z tych słów, ponieważ wiedziałam, że kto jak kto, ale właśnie on zrozumie wszystko właściwie, czego ja niestety zrobić nie mogłam. Dlatego też bardzo zadowolona z tego wszystkiego poszłam do mojej nowej pracy. Lord Carmitage wprowadził mnie do środka jako swoją nową sekretarkę, a także bardzo zaufaną osobę, której można powierzyć każdą tajemnicę, ale mimo tego nie zdobyłam w ten sposób zaufania innych pracowników Ministerstwa i tak prawdę mówiąc, to wcale tego od nich nie oczekiwałam. Jedyne, na co miałam nadzieję, to fakt, że będę mogła w jakiś sposób się z nimi dogadać, aby mnie lubili. Dość szybko zdołałam zdobyć sympatię wielu z nich i nic dziwnego, skoro jednym z moich obowiązków było roznoszenie przekąsek dla pracowników i to do tego jeszcze bardzo smacznych przekąsek. Dzięki temu moi koledzy oraz koleżanki z pracy byli bardzo zadowoleni już na sam mój widok, gdyż moja osoba kojarzyła im się z przepysznym lunchem. Wielu z nich więc bez najmniejszej przeszkody rozmawiali ze mną, jednak żaden jakoś nie miał odwagi poruszyć spraw państwowych, a tylko sprawy prywatne. Dlatego też próba wyciśnięcia z nich jakiś naprawdę bardzo ważnych dla nas danych zdała się na nic, jednak nie traciłam nadziei i przekazywałam Sherlockowi to wszystko, natomiast on zainteresowany słuchał tego wszystkiego i próbował analizować to w głowie uważając, iż tam z pewnością znajduje się to, co było mu niezbędne do rozwiązania zagadki.
Tak minęły mi trzy tygodnie, podczas których poznałam bardzo dobrze wszystkich pracowników budynku Ministerstwa i wiedziałam doskonale, kto jaki jest oraz jakie cechy go charakteryzują. Szczególnie moją uwagę zwrócił pewien młody pracownik o nazwisku Henry Carter. Był on dość dziwnym człowiekiem - rudowłosy, brodaty, o dość bladej cerze i zielonych oczach, wiecznie się pocący i dyszący z powodu dręczącej go astmy. Niby nikt niezwykły ani godny uwagi, jednak przykuł on moją uwagę, ponieważ miałam możliwość zobaczyć, że w ciągu owych trzech tygodni co najmniej kilka razy widziałam go w pobliżu zamkniętego na klucz pokoju, w którym znajdowały się plany łodzi podwodnej, a także inne ważne papiery. Do nich dostęp mieli tylko nieliczni wtajemniczeni (w tym lord Carmitage), jednakże Carter nie należał do tej wyjątkowej liczby osób wtajemniczonych, dlatego też, jeśli się tam kręcił, to musiał mieć jakiś niezbyt uczciwy powód, aby to robić. Oczywiście na dobrą sprawę także kilku jego kolegów chodziło przy tym pokoju i dziwnie się zmieszało, gdy ich na tym przyłapałam, jednakże każdy z nich zrobił to tylko raz i więcej się to nie powtórzyło, a Cartera przy drzwiach widziałam kilka razy. Oczywiście powiadomiłam o tym wszystkim mojego męża i lorda Carmitage, których ta sprawa wyraźnie zaniepokoiła i postanowili się jej lepiej przyjrzeć.
Po trzech tygodniach mojej pracy w Ministerstwie miało miejsce coś strasznego. Poprzedniego dnia pan Carter pokłócił się z jednym ze swoich kolegów, którzy nie chcieli użyczyć mu pożyczki na spłatę jego karcianych długów.
- Mówię ci, przyjacielu! To jest sprawa życia i śmierci! - wołał Carter, z trudem chwilami łapiąc oddech - Musisz mi je pożyczyć, bo inaczej grozi mi sąd!
- Przyjacielu, ja naprawdę wszystko rozumiem, jednak ty także musisz mnie zrozumieć - powiedział zasmuconym głosem jego przyjaciel - Ja sam muszę teraz oszczędzać. Niedługo zostanę ojcem i muszę wobec tego mieć tyle pieniędzy, aby mieć za co wykarmić swoją rodzinę.
- Ale ja mogę zgnić w więzieniu! - zawołał załamanym głosem Carter.
- Wybacz, może zabrzmi to okrutnie, ale cóż... Sam tego chciałeś. W końcu nikt ci nie kazał robić długów.
Po tych słowach mężczyzna odszedł i Carter został sam, ja natomiast czułam, że ten dość dumny przyjaciel naszego rudowłosego astmatyka może kiedyś jeszcze pożałować swoich słów. Wtedy oczywiście nie wiedziałam tego, że wszyscy mieliśmy tego pożałować.
Gdy tylko przybyłam następnego dnia do swojej pracy, to okazało się, iż w całym budynku nikt nie pracuje, a wszyscy stłoczyli się przy jakimś pomieszczeniu. Był to pokój, w którym znajdowały się tajne dokumenty, w tym również i plany łodzi podwodnej.
- Co się tutaj dzieje? - zapytałam zdumiona jednego z pracowników.
Mężczyzna (którym okazał się być przyjaciel Cartera - ten sam, który odmówił mu pożyczki) odwrócił się do mnie i wyjaśnił mi, że Henry włamał się do tego pokoju, a kiedy został na tym przyłapany, to zabarykadował się w owym pomieszczeniu. Do tego jeszcze, jakby tego było mało, nasz drogi Carter dobrał się do butelek z podejrzanymi płynami, jakie w tym pokoju się znajdowały. Pośród nich była tam nitrogliceryna, którą ów szalony rudzielec postanowił wykorzystać. Ponieważ do pomieszczenia już się dobijali ludzie, to szybko ustawił pod drzwiami stolik, na nim położył krzesło, zaś na owym krześle położył trzy buteleczki z nitrogliceryną. Zapowiedział nam, że jeżeli ktokolwiek spróbuje wejść do tego pokoju, to wówczas poruszone podczas otwierania drzwi przewrócą piramidę ze stolika, krzesła oraz butelek, co z miejsca wywoła wybuch, a także pożar i cały budynek pójdzie z dymem. Gdyby zaś spróbowali wejść przez okno, to wówczas strzeli z rewolweru do butelek z nitrogliceryną i wtedy także wywoła wybuch. Jednym słowem, sprawa nie wyglądała wcale najlepiej. Ponieważ lord Carmitage wiedział, że tam rzeczywiście znajduje się nitrogliceryna, to doskonale zdawał sobie sprawę, iż Carter naprawdę może zrobić to, co zapowiedział. Wolał więc nie ryzykować i zabronił komukolwiek wchodzić do pokoju, lecz też pozwolił na to, aby zebrali się ludzie wokół tego pomieszczenia, aby mieć pewność, że Carter korzystając z okazji, iż nikt go nie pilnuje, może wyjść i jakoś się wymknąć z budynku, a na to nie można było pozwolić.
W takiej sytuacji wiedziałam doskonale, że nic tutaj sama nie zdziałam i muszę wezwać pomoc. Oczywiście tą pomocą był mój drogi mąż oraz inspektor Lestrade. Tylko oni mogli ocalić nas w tej jakże dla nas trudnej i niebezpiecznej sytuacji.
***
Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn c.d:
Sytuacja w Alabastii była zdecydowanie bardzo przykra, bo żałoba po śmierci Asha panowała praktycznie w sercach każdego jego mieszkańca. Wszyscy ludzie w mieście doskonale wiedzieli, co zrobił dla nich mój brat i jak wiele mu zawdzięczają, dlatego każdy z nich przeżywał na swój sposób tę stratę. Najbardziej chyba rozpaczały dzieciaki, a już szczególnie Danny i Anne, dzieci pani mecenas Gerdy, która też czuła się przygnębiona. Wieści o śmierci Asha dotarły nawet do Laputy, skąd wysłano nam piękny list pełen wyrazów ubolewania. Delia płakała, czytając ten list i mówiła tylko:
- Mój kochany synek... Wszędzie miał on przyjaciół... Był wspaniałym człowiekiem, prawda?
Wszyscy byliśmy tego samego zdania, ale ponieważ Serena wyjechała do Kalos, to ja również postanowiłam również powrócić w swoje rodzinne strony, ponieważ poczułam, iż być może w tym miejscu łatwiej zdołam przetrwać ten trudny dla mnie okres. Oczywiście Clemont oświadczył, że bardzo chce mi w tej wyprawie towarzyszyć, na co ja się zgodziłam, gdyż wychodziłam z założenia, iż o wiele lepiej będzie mi z tym wszystkim. W końcu człowiekowi łatwiej jest wytrwać w bólu, gdy ktoś dzieli go z nami.
Pożegnałam się więc ze wszystkimi, a szczególnie z Maxem i Bonnie (którzy jako członkowie naszej drużyny detektywistycznej szczególnie byli mi bliscy), po czym popłynęliśmy statkiem do regionu Sinnoh. Moja mama uprzedzona o naszym przybyciu, czekała na naszą dwójkę w porcie. Była szczęśliwa, że nas widzi, choć oczywiście rozpacz też ogarniała jej serce, ponieważ bardzo lubiła Asha, a powiedziałabym nawet, że traktowała go jak własnego syna.
- Moja kochana córeczko - powiedziała mama, obejmując mnie czule do siebie - Witaj, Clemont, mój chłopcze. Naprawdę bardzo się cieszę, że tutaj jesteście, choć wielka szkoda, że w takich okolicznościach musimy się spotykać. Naprawdę to wszystko jest straszne... Jak się czuje Josh?
- A jak ci się wydaje? - zapytałam załamana - Jest po prostu bardzo przybity tym wszystkim. Ostatnio, jak go widziałam, to siedział w barze i pił na umór, ale na szczęście Cindy wraz ze mną przekonała go, aby przestał to robić.
- I co potem?
- Cindy zabrała go ze sobą do Melastii, ale nie mogę zagwarantować ci, że tam znowu nie zacznie pić, choć Cindy obiecała mi solennie, że będzie go pilnować.
- Biedny Josh - westchnęła głęboko moja mama - Nigdy jeszcze nie pił, to znaczy nie upijał się, bo czasami wypił sobie z kumplami, ale nigdy się nie upijał. Skoro teraz to zrobił, to musi to naprawdę przeżywać. Znaczy ja wiem, że on jako szczerze kochający ojciec musi cierpieć, ale każdy na swój własny sposób przeżywa takie cierpienia. On w taki sposób. Biedny Josh. Musi teraz bardzo cierpieć.
- Jeszcze mocniej niż myślisz - powiedziałam smutno - Uwierz mi, jest po prostu zdołowany. Uważa, że to wszystko jego wina.
- Niby dlaczego?
- W sumie nie umie tego logicznie uzasadnić. Po prostu czuje się winny śmierci Asha. Parę razy wspomniał, że gdyby zabił Giovanniego, to nigdy nie doszłoby do tego, co się stało. Wypomina sobie swoją rzekomą słabość w tej sprawie.
- Ból mu dyktuje takie słowa - zauważył Clemont - Nie ma innej opcji.
- W sumie rozumiem go - rzekła smutno moja mama - Gada oczywiście głupoty, ale cóż... Tak się niestety dzieje wtedy, gdy przeżywamy ogromną rozpacz. Ja sam również bardzo to przeżywam.
- Naprawdę, mamo? - spytałam.
- Oczywiście, a czemu nie? W końcu Ash był twoim bratem, Dawn i zarazem twoim najlepszym przyjacielem. Bardzo go lubiłam, a teraz on nie żyje. To po prostu okropne. Choć w sumie trudno powiedzieć, czy nie zginął najlepszym rodzajem śmierci.
- Co masz na myśli?
- No wiesz... Jakby nie patrzeć, to on zginął walcząc o to, w co wierzył. Czy prawdziwy detektyw może wymarzyć sobie lepszy rodzaj śmierć? Być może chciał on zawsze w taki właśnie sposób umrzeć? Może wolał to niż umierać jako starzec coraz bardziej tracąc pamięć i wzrok, gdy łupie go w krzyżu i dokucza mu reumatyzm? Może lepiej jest tak umrzeć niż...
Nagle moja mama przerwała ten swój dość dziwaczny wykład, po czym spojrzała na mnie i wręcz załamana potarła sobie dłonią twarz.
- Boże, co ja wygaduję?! Wybacz mi, córeczko. Ja naprawdę nie jestem jakąś cyniczną wiedźmą bez serca... Ja po prostu...
- Wiem, chcesz mnie pocieszyć - powiedziałam smutnym głosem - Ja dobrze wiem, że nie miałaś nic złego na myśli. Po prostu próbujesz sprawić, abym jakoś pogodziła się ze śmiercią mojego brata.
Po tych słowach spojrzałam załamana przed siebie w dal i dodałam:
- Wiesz, mamo... To nie będzie takie proste, ale będę musiała to zrobić. Wszyscy będziemy musieli to zrobić. Nie zostaje nam nic innego. Chyba, że chcemy zwariować, a do tego mi się nie spieszy.
- Bardzo miło mi to słyszeć - powiedziała mama - Ale nie stójmy tak. Chodźmy już do domu.
Posłuchaliśmy jej rady, ponieważ zbliżał się wieczór i zaczęło się robić coraz chłodniej, a jakoś nie paliło nam się do tego, aby siedzieć tutaj na tym chłodzie i dyskutować o takich przykrych dla nas sprawach. Poszliśmy więc do domu, a w nim mama przygotowała nam obojgu kolację, którą zjedliśmy próbując rozmawiać o jakiś miłych i przyjemnych sprawach, ale niestety mimo naszych usilnych prób ciągle rozmawialiśmy o Ashu.
- Na widok takich potraw Ash z pewnością miałby wręcz wilczy apetyt - rzekłam po chwili - I byśmy musieli go pilnować, żeby sam nie zjadł nam wszystkiego.
- Tak... To prawda. Ash taki właśnie był - zgodził się Clemont.
- Tak... Był - powiedziałam i rozpłakałam się.
Clemont szybko zaczął mówić, że wcale nie chciał, abym się gorzej poczuła, ale ja odparłam, iż wcale mnie to nie zdołowało, tylko po prostu wciąż źle się z tym wszystkim czuję, on zresztą także.
- Wiem, że nie płaczesz tak jak ja i masz rację, ale zrozum... On był moim bratem. Znam go dłużej niż ty i razem więcej przeżyliśmy. Poza tym ja go kochałam...
- Ja też go kochałem, Dawn - odparł Clemont - Kochałem go jak brata i uwierz mi, też płakałem i pewnie będę jeszcze nieraz płakał po nim, bo jego śmierć przeżyłem równie mocno, jak my wszyscy.
- Nie licytujmy się, kto więcej go kochał i kto bardziej przeżywa jego śmierć - wtrąciła moja mama - Ważne, że wszyscy cierpimy i nic na to nie możemy poradzić, jak tylko przeboleć to wszystko i potem spróbować jakoś normalnie żyć. Dobrze wiem, że nie będzie to łatwe zadanie, a wręcz bardzo trudne i z pewnością jeszcze swoje przecierpimy, ale nie zostaje nam nic innego, jak tylko to.
Zgodziliśmy się z nią i już nie kontynuowaliśmy tego tematu naszej rozmowy, bo zmieniliśmy go na inny, chociaż wcale nie było to łatwe, ale w naszym życiu chyba już nic nigdy nie miało być łatwe.
***
Następnego dnia poszliśmy razem z Clemontem na miasto. W sumie nie mieliśmy żadnego celu w tym, aby to robić, ale mimo wszystko jakoś woleliśmy to zrobić niż siedzieć ciągle w domu i borykać się z własnymi myślami. Dzięki temu, że mogliśmy pochodzić po wielkim, zatłoczonym mieście, nasze myśli były skupione na wszystkim, co się dzieje wokół nas i nie musieliśmy skupiać się na Ashu ani jego śmierci. Clemont prócz tego próbował jakoś mnie pocieszyć.
- Sporo się ludzi teraz zjechało do Twinleaf - powiedział, gdy tak sobie spacerowaliśmy - Czyżby szykował się jakiś turniej lub zawody?
- Pewnie tak - odpowiedziałam mu i pomyślałam przez chwilę nad jego pytaniem - Wiesz... W sumie tak dawno nie brałam już udziału w żadnych zawodach, że aż zapomniałam, iż one w ogóle mają miejsce.
- Wiesz, Dawn... Jak się ciągle ściga przestępców, to bardzo łatwo o wszystkim innym zapomnieć.
- To prawda. Wiesz... Trochę mi będzie tego brakować.
- Czego?
- No wiesz... Walki z przestępcami. Rozwiązywania zagadek, tropienia drani, kalkulowania, logicznego myślenia, a także próby połączenia ze sobą wszystkich faktów. Tego będzie mi brakować... A także i tego, jak mój drogi braciszek chodzi w tym dziwacznym płaszczu po całym pokoju i myśli na chodząco, bo inaczej nie może się on skupić. No i jeszcze tych jego bardzo uroczych i zwariowanych przechwałek w stylu Herkulesa Poirota czy też Sherlocka Holmesa. Tego wszystkiego będzie mi brakować.
- W sumie... Jeśli chcesz, sama możesz spróbować naśladować Asha i kontynuować jego dzieło.
- Daj spokój. Ja tego nie robię tak dobrze jak on.
- Co masz na myśli? Przechwałki czy rozwiązywanie zagadek?
- Jedno i drugie - mruknęłam, spoglądając na Clemonta i mimowolnie się przy tym uśmiechając.
Następnie znowu przeszliśmy na temat tajemniczych zawodów, jakie prawdopodobnie będą miały mieć miejsce w Twinleaf.
- Ciekawe, jakie to będą zawody - powiedział Clemont - Jak sądzisz?
- Stawiam na zawody koordynatorów - stwierdziłam - Tutaj w Sinnoh są one szczególnie lubiane.
- Pójdziemy na nie?
- W sumie... To czemu nie? Nie mam nic przeciwko temu. Może się trochę rozerwiemy.
- Mnie rozerwać teraz mogłaby co najwyżej bomba.
- Poważnie? - spojrzałam na niego - No proszę. Zaczynasz już sypać żartami. Nieźle. To oznacza, że wracasz do normy. I bardzo dobrze. No, a propos tej bombki, to może by i mnie ona rozerwała?
- Jak się ustawisz blisko mnie, to z pewnością cię dosięgnie.
- Jakiś ty miły.
Uśmiechnęłam się do mojego chłopaka i przytuliłam do niego mocno, a on objął mnie czule do siebie.
- Zakochana para... Ładnie to tak się łasić do siebie przy innych?
Spojrzałam w kierunku, z którego dobiegł nas ten głos i zauważyłam jakąś rudą dziewczynę o czerwonych oczach, ubraną w szare spodnie oraz brązową kurtkę. Jej krótko obcięte włosy na chłopaka miała w sobie ukryte przeciwsłoneczne okulary, które jednak (przy uważniejszym przyjrzeniu się) można było dostrzec. Dziewczyna patrzyła na nas i żuła gumę.
- Cześć, Dawn - rzuciła po chwili tajemnicza osoba - Pamiętasz mnie jeszcze, czy to ten twój kochaś już ci tak zawrócił w głowie, że zapominasz o bożym świecie?
Po jej złośliwym tonie już nie miałam najmniejszej wątpliwości, z kim rozmawiam.
- Zoey! Jak miło mi cię znowu widzieć!
- Ciebie również, Dawn - odparła dziewczyna, ściskając się ze mną serdecznie.
Następnie spojrzała ona w kierunku mojego chłopaka, oceniła go lekko wzrokiem i powiedziała:
- To twój luby? Jak na mój gust wygląda on raczej na kujona niż na koordynatora.
- No i dobrze trafiłaś. Jest kujonem, a raczej uczonym - odparłam na to - Prócz tego jest też moim chłopakiem.
Po cichu zaś szepnęłam do Clemonta:
- Nie zwracaj na nią uwagi. Ona już tak ma.
- Co tak mam? - zapytała Zoey - Że mówię szczerze to, co myślę? Ale chyba nikogo przy tym nie ranię, prawda? Chyba, że twój luby czuje się pokrzywdzony, to w takim wypadku serdecznie go przepraszam.
- Nie, ja wcale nie czuję się pokrzywdzony - odpowiedział Clemont, lekko się uśmiechając - A tak przy okazji jestem Clemont.
- Zoey - dziewczyna podała mu rękę, a mój chłopak ją lekko uścisnął - Tylko daruj sobie te numery z cmokaniem mnie w łapkę, bo ja z tego już dawno wyrosłam.
- Doprawdy? - zaśmiał się Clemont - Moim zdaniem właśnie dopiero dorosłaś do tego, aby cię chłopcy zaczęli cmokać w łapkę. Chociaż widząc ciebie powiedziałbym, że nie masz łapki, a raczej grabę.
Zoey puściła balona z ust, po czym parsknęła śmiechem.
- Wygadany jesteś, jak na kujona. To dobrze, lubię takich, co to się nie dają i nie są pokorni. Wychodzę z założenia, że pokora jest mało przydatna na świecie, w którym przetrwają jedynie ci, którzy to umieją się rozpychać łokciami przez życie.
- Zakładam, że ty umiesz się rozpychać.
- Owszem. Umiem i to całkiem nieźle. Jeszcze się przekonasz, kiedy mnie zobaczysz w akcji. A przy okazji, to wy idziecie na te zawody, jakie mają mieć dzisiaj miejsce?
- A więc to już dzisiaj się zaczynają? - spytałam.
Zoey spojrzała na mnie zdumiona.
- Dziewczyno, co ty?! Nie wiesz, co się dzieje na świecie?! Przecież dzisiaj otwierają zawody koordynatorów.
- Wybacz, ale dopiero co przybyliśmy do Twinleaf, a mama mi niczego nie mówiła.
- Aha, rozumiem. Takie coś. No dobrze, nie ma sprawy. Ale tak czy siak pójdziecie ze mną na zawody?
- Będziesz w nich występować?
- Mowa.
- Wobec tego chętnie pójdziemy.
- Ekstra! A tak przy okazji, to jak się mają twoi przyjaciele? Brock i Ash? Wciąż jeszcze w zawodzie?
- Wiesz... Brock wykształcił się na lekarza Pokemonów, ale że nie ma za bardzo możliwości pracy w zawodzie, to pracuje teraz jako szef kuchni w restauracji „U Delii“ w Alabastii.
- Poważnie? Wzięli go tam na szefa kuchni? - spytała zdziwiona Zoey, wypluwając starą gumę i zmieniając ją na nową - I nie dziwię się, bo on po prostu świetnie gotuje. A ten drugi? Ten mądrala Ash?
- Mój brat.
- Słucham?
- Ash Ketchum to był mój brat.
- Brat? Nie mówiłaś nigdy, że jesteście rodzeństwem.
- Przyrodnim, z tego samego ojca. Dowiedzieliśmy się o tym już długo po naszej ostatniej wspólnej przygodzie. Znaczy wspólnej z tobą.
- Rozumiem. No, ale czekaj... Mówisz „to BYŁ mój brat“. Czyli, że co? Już nim nie jest? Wyrzekłaś się go może?
- Nie. On nie żyje.
Zoey niezłego doznała szoku, kiedy to usłyszała. Z pewnością słowa, które wypowiedziałam były ostatnimi, jakie spodziewała się usłyszeć.
- Nie... Nie żyje?
- No właśnie, nie żyje. Zginął kilkanaście dni temu w Wąwozie Diabła, przy granicy Kanto i Hoenn.
- Ojej... Bardzo mi przykro. Wyrazy współczucia. A jak on zginął?
- Walczył z Giovannim, największym bandytą w całym regionie Kanto. Obaj podczas walki runęli w dół i się utopili w rzece.
- Przykro mi - głos Zoey był naprawdę przygnębiony, więc mogłam z całą pewnością stwierdzić, że dziewczyna szczerze mi współczuje - Ale po co on wdawał się w walkę z tym bandytą?
- Był detektywem.
- Detektywem?
- Tak i to bardzo sławnym. Nie słyszałaś nigdy o Sherlocku Ashu?
- Coś mi się tak obiło o uszy, ale wiesz... Nigdy jakoś specjalnie nie ciekawiła mnie kronika kryminalna. Więc mówisz, że to był on?
- Tak, to właśnie był on.
- Słyszałam o tym, że jakiś Sherlock Ash pomógł swego czasu policji w miejscowości Solaceon rozwiązać sprawę zabójstwa oraz serii kradzieży z włamaniem. To więc był twój brat?
- Dokładnie. Niestety, już więcej nie poprowadzi żadnej sprawy.
- Bardzo mi przykro. Naprawdę nie wiedziałam. Gdybym wiedziała, to bym...
- To byś nie zadała mi takiego pytania. Wiem, ale już je zadałaś i czasu nie cofniesz. Nieważne, ja się przecież nie obrażam. Tylko, czy możemy już zmienić temat?
- Jasne, no pewnie - Zoey pokiwała delikatnie głową, po czym dodała wesoło: - A wiesz, że spotkałam niedawno tego dupka, Paula?
- Poważnie? - burknęłam - No i co?
- No i to, że był strasznie wkurzony, bo wyobraź sobie, że ktoś nieźle zlał mu skórę w pojedynku i przy okazji zwycięzca zmusił go do tego, aby obiecał, że w najbliższym czasie stoczy walkę z jakimś cieciem, jak go sam nazywał, co ma jeszcze mleko pod nosem.
Uśmiechnęłam się lekko, bo doskonale wiedziałam, o co jej chodzi, po czym powiedziałam:
- Wiem doskonale, o co chodzi, bo byłam świadkiem tego wydarzenia. Osobą, o której mówisz i która tak zlała Paula był Ash.
- Poważnie? - uśmiechnęła się Zoey - To był Ash? Ale numer! A wiesz, że Paul za nic nie chciał mi powiedzieć, kim był ten gość, który go sprał? Mówił tylko sami ogólnikami i zachowywał się tak, jakby się wstydził tego, co go spotkało..
- Bo pewnie się tego wstydził - stwierdził Clemont - A jeszcze większy wstyd go ogarnął, kiedy Ash w ramach zakładu zmusił go, aby ten obiecał dać satysfakcję naszemu przyjacielowi Damianowi.
- Temu „cieciowi“, jak on go nazywał?
- Właśnie tak.
- Ciekawe. I co? Dał mu ją?
- Jeszcze nie, ale postaramy się o to, aby ją dał. Zresztą myślę, że pod tym względem Paul jest dość honorowym człowiekiem.
- Tak, ma swoją godność, choć moim zdaniem jest to bardziej duma - stwierdziła Zoey z ironią - Ona nie pozwoli mu złamać danego słowa. W końcu pan idealny nie może mieć skazy na swym wizerunku, prawda? A takie złamanie danego słowa to skaza bardzo poważna.
- No właśnie - uśmiechnęłam się - Więc możesz być pewna, że jeszcze da satysfakcję Damianowi.
- Tym lepiej. A jak jeszcze ten Damian go spierze, to już będę bardzo szczęśliwa. Chyba dobrze wiesz, że nie cierpię tego gnojka i każda jego porażka sprawia mi wielką przyjemność.
- Wiem o tym i podzielam twoje uczucia względem tego jegomościa.
- Świetnie. A więc obie popatrzymy z prawdziwą przyjemnością na jego porażkę. No, ale chyba już pora na nas, prawda? Niedługo zaczną się zawody, a ja się jeszcze muszę przebrać. Idziecie ze mną?
- Przebrać się? - spytał dowcipnie Clemont.
Zoey spojrzała na niego ironicznie.
- Dowcipy się ciebie trzymają. Ale tym lepiej. Przynajmniej nie jesteś nudziarzem, jak większość kujonów. Dawn przynajmniej nie umrze przy tobie z nudów. Dobra, chodźmy już. Musimy zdążyć na czas.
To mówiąc ruszyła biegiem przed siebie, a my nieco spokojniejszym krokiem poszliśmy za nią.
***
Opowiadanie Johna Scribblera c.d:
Sherlock i Clemont przybyli na moje wezwanie bardzo szybko. Na całe szczęście lord Carmitage nie tylko nie robił mi żadnych trudności, żebym mogła ich sprowadzić, ale jeszcze mi to ułatwił osobiście wysyłając po nich powóz, aby przybyli na miejsce jak najszybciej.
- Co prawda nie mam pojęcia, co oni mogą tutaj poradzić, ale być może nie wiem jeszcze wszystkiego o tych panach - stwierdził.
- Zapewniam pana, że nie ma lepszych - powiedziałam do niego bardzo pewnym siebie tonem - Mój mąż jest prawdziwym geniuszem i z pewnością znajdzie rozwiązanie naszej jakże kłopotliwej sytuacji.
- Oby miała pani rację... A przy okazji... Jak ładnie się pani wyraża.
- Nie rozumiem - zdziwiłam się.
- Chodzi o te słowa, których pani przed chwilą użyła. „Rozwiązanie naszej jakże kłopotliwej sytuacji“. To bardzo pięknie to brzmi.
- Nie czas na sarkazm, proszę pana.
- To nie jest sarkazm, tylko szczere uznanie, chociaż pani być może to odbiera inaczej.
Na całe szczęście powóz z Sherlockiem i Clemontem przybył bardzo szybko. Wysłany przez lorda człowiek znalazł ich obu w naszym mieszkaniu na ulicy Piekarskiej 221B, gdzie jedli oni właśnie lunch i dyskutowali o całej, zaistniałej sytuacji. Byli bardzo zdumieni, kiedy tylko dowiedzieli się, że mają przyjechać do gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, jednak wiedzieli, iż musi być to bardzo pilna sprawa, skoro wezwano ich tam i to jeszcze w tak wielkim pośpiechu. Widocznie przyczyna takiego stanu rzeczy bynajmniej nie była błaha, dlatego też obaj przybyli jak najszybciej to było możliwe.
- Och, kochanie! - zawołałam, obejmując mocno mojego męża, kiedy tylko go zobaczyłam - Dobrze, że już jesteś. Sytuacja jest bardzo poważna.
- Spokojnie, skoro już mnie wezwałaś, to oczywiście postaram się jak najszybciej zapobiec tragedii. A przy okazji, gdzie ta bomba?
- Bomba?
- Podejrzewam, że to musi być bomba, inaczej nie wezwałabyś mnie w takim pośpiechu.
Uśmiechnęłam się do niego lekko i odparłam:
- Prawdę mówiąc to nie jest bomba, ale jesteś bardzo blisko w swoich podejrzeniach, ponieważ to jest nitrogliceryna.
- Nitrogliceryna? - zdziwił się Clemont.
- Tak, dokładnie tak - potwierdziłam, po czym dokładnie wraz z lordem Carmitage opowiedziałam dokładnie, co się stało.
Sherlock i Clemont uważnie nas wysłuchali, a następnie zaczęli się oni uważnie nad tym wszystkim zastanawiać, to znaczy, tak prawdę mówiąc, to bardziej główkował tutaj Ash, ponieważ Lestrade wyraźnie pobladł i wręcz zaczął się gorączkowo pocić na twarzy.
- Może lepiej by było, gdybyś ewakuowali budynek? - spytał.
- Nie ma mowy! - zawołał oburzony taką propozycją lord Carmitage i dodał: - Wybaczcie mi, moi państwo, jednak nie mogę dopuścić do tego, aby panika wygrała nad zdrowym rozsądkiem.
- Rozsądne byłoby uchronić jakoś ludzi przed wybuchem lub pożarem budynku i to najlepiej w taki sposób, aby nie doszło ani do jednego, ani do drugiego, a jeśli nie da się zapobiec katastrofie, to niech chociaż będą oni ewakuowani tego przerażającego budynku.
- Być może, jednak podzielam twoje zdanie, że o wiele rozsądniejsze będzie chyba znalezienie rozwiązania naszego problemu dzięki swojemu. Nieprawdaż, panie Ash?
- Owszem. Próbuję właśnie jakiś wymyślić, ale nic mi nie przychodzi do głowy - odpowiedział mu mój mąż - Czy mogę zobaczyć ten pokój?
- Ależ naturalnie - uśmiechnął się do nas lekko lord Carmitage - Zaraz tam was zaprowadzę.
Jak powiedział, tak zrobił i już po chwili byliśmy na miejscu. Lord odesłał zaraz wszystkich ludzi stojących pod drzwiami, a sam rzekł:
- Ten człowiek tak ustawił wszystko, że teraz można tylko delikatnie te drzwi otworzyć. Jeśli spróbuje się zrobić to mocniej, wówczas wszystko się przewróci i nitrogliceryna zrobi „bum“!
- Kiedy Carter spełni swoją groźbę? - spytał Ash.
- Pod tym względem nie zostawił nam żadnych wskazówek.
- Rozumiem.
Sherlock powoli (ku wielkiemu wręcz przerażeniu Clemonta) powoli otworzył drzwi na tyle mocno, na ile tylko zdołał to zrobić, a niestety zdołał to zrobić w bardzo niewielkim stopniu. Gdy już osiągnął ten cel, to powoli wsunął głowę do środka i powiedział:
- Panie Carter... Jestem Sherlock Ash. Bardzo chcę panu pomóc, jednak musi pan przestać robić głupstwa. Dobrze?
Nie usłyszał odpowiedzi, a kolejne próby porozumienia się z Carterem zakończyły się niepowodzeniem, więc musiał zrezygnować.
- Widziałeś go? - spytałam.
- Tak. Jest bardzo zaniepokojony, jednak nie w taki sposób, w jaki się spodziewałem.
- Nie rozumiem.
- Co ty czujesz, przebywając w pobliżu nitrogliceryny?
- Pocę się ze strachu.
- A ty, Clemont?
- Ja także samo - odpowiedział mu inspektor.
Sherlock pokiwał głową delikatnie.
- Otóż to. Ten człowiek zaś poci się i owszem, ale przez astmę, a nie ze strachu. Wyraźnie się nie boi.
- Może ma nerwy ze stali? - zasugerował lord Carmitage.
- Być może - odparł Ash, choć wyraźnie było widać, że wcale w to nie wierzy - Tak czy inaczej coś mi tutaj nie pasuje.
- Co takiego?
- Coś, co może jest tylko moim domysłem, a może nie.
To mówiąc ruszył biegiem po schodach na dół.
- Już pan idzie?! A śledztwo?! - zawołał za nim lord.
- Będę je kontynuował, tylko muszę coś sprawdzić! - odpowiedział mu mój mąż - Idziesz ze mną, Sereno?
- Oczywiście, że tak. Sama jestem niezmiernie ciekawa tego, o czym mówisz.
Razem wsiedliśmy do powozu i ruszyliśmy nim w drogę do naszego mieszkania. Gdy tylko się tam znaleźliśmy, to Ash bez słowa wyjaśnienia usiadł przy stoliku, na którym to miał rozłożony zestaw do chemicznych doświadczeń, po czym dokonał kilku z nich. W milczeniu obserwowałam to wszystko, ponieważ i tak nie miałam pojęcia, co on robi i dlaczego, a dobrze wiedziałam, iż w takiej sytuacji Sherlock bynajmniej nie zechce udzielić mi odpowiedzi, bo zwykle ignoruje wszystkich wokół siebie, gdy jest bardzo czymś zajęty. Tym razem też tak było, ale dość szybko zakończył on swoje doświadczenie i bardzo zadowolony pokazał mi buteleczkę z jakąś bardzo dziwaczną cieczą.
- Wiesz, co to jest, najdroższa? - zapytał.
- To nitrogliceryna, zgadza się? - odparłam.
- Nie, mylisz się. To jest woda z domieszką środka, który jedynie dodał jej kolor podobny do nitrogliceryny.
- Poważnie?
- Całkowicie, kochanie. Spróbuj tym rzucić o podłogę, a zobaczysz, że nie nastąpi żaden wybuch.
- Dobrze wiedzieć, ale do czego zmierzasz?
- To, co ma Carter w swoim pokoju to nie jest wcale nitrogliceryna. To jest woda z domieszką barwnika.
- Ale skąd Carter wziął ją w tym pokoju? Czyżby z góry zaplanował sobie całą tę akcję? Wydawało się, że przyłapanie go w pokoju z planami było wpadką bynajmniej przez niego nie zamierzoną.
- Jak widać nie, skoro miał przy sobie barwnik, który zabarwił wodę.
- Ale po co ta cała zabawa? Czy nie lepiej byłoby użyć prawdziwej nitrogliceryny? Przecież jest w tym pokoju na wyciągnięcie ręki.
- Widocznie on nie chce wysadzić budynku.
- Więc czemu straszy, że to zrobi?
- Żeby zyskać na czasie. Chodź, wracamy do budynku! Im szybciej tam dotrzemy, tym szybciej zakończymy tę sprawę.
Pojechaliśmy powozem z powrotem do budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, gdzie zaraz poszliśmy w kierunku pokoju zajętym przez Cartera. Tylko Lestrade i jego dwóch ludzi pilnowało teraz pomieszczenia.
- Czy coś się działo pod naszą nieobecność? - zapytałam, gdy tylko ich zobaczyłam.
- Tak i to jest bardzo dziwne - odpowiedział inspektor - W środku dał się słyszeć jakiś tajemniczy dźwięk, jakby ktoś tam wszedł, a potem bum! Huk wystrzału i cisza... Wielka cisza.
- Poważnie? - spytał zaintrygowany Sherlock - Wobec tego musimy to sprawdzić i to dokładnie.
Po tych słowach ostrożnie podszedł on do drzwi i lekko je uchylił, a następnie popchnął z całej siły.
- Czy ty zwariowałeś?! Przecież tam jest nitrogliceryna, zapomniałeś?! - krzyknął przerażony jego zachowaniem Clemont.
- Jaka tam nitrogliceryna?! Zwykła woda z barwnikiem.
- Czyżby? A niby skąd ty to...
- Stąd, że jesteśmy jeszcze wszyscy żywi.
Po tych słowach Sherlock wkroczył do pokoju i westchnął głęboko. Ja i Clemont powoli weszliśmy za nim i oczom naszym ukazał się straszny widok. Był nim leżący na podłodze Carter z dziurą w sercu, z której lekko sączyła się krew. W prawej dłoni trzymał rewolwer, jeszcze ciepły.
- Sprawdź, czy żyje - powiedział do mnie mój mąż.
Powoli uklękłam przy Carterze i sprawdziłam mu puls.
- Niestety, nie.
- Sam się zastrzelił, czy ktoś mu pomógł? - zapytał Clemont i szybko sobie na nie odpowiedział: - Chyba jednak sam, bo przecież nikt nie mógł tutaj wejść, bo drzwi nie można, a przez okno też nie, bo ten pokój jest na piętrze. Więc musiał sam się zastrzelić, tylko po co?
Na to pytanie nie znaliśmy jednak odpowiedzi.
Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn c.d:
Zoey poszła wraz z nami do Centrum Pokemon, skąd odebrała swoje Pokemony, po czym bardzo zadowolona zaprowadziła nas na stadion, gdzie miały się odbyć Pokazy koordynatorów Pokemonów. Usiedliśmy w miejscu jednym z najlepszych, które to Zoey zdołała nam szybko załatwić. Był co prawda tłok, ale moja droga koleżanka była bardzo popularną osobą, więc jako taka mogła załatwić wiele. Prócz tego jeszcze również i ja jestem dość sławna jako członkini drużyny Sherlocka Asha, chociaż Clemont także nie należy do ułomków, a jego nazwisko również było znane, więc załatwienie nam miejsca na widowni okazało się być o wiele łatwiejsze niż ktoś mógłby przypuszczać.
- Doskonale! A więc miejsca macie załatwione, to nie zostaje wam nic innego, jak tylko mnie podziwiać - powiedziała wesołym tonem Zoey.
Następnie popatrzyła na mnie i dodała:
- Może jednak zmienisz zdanie i zechcesz wystąpić? Zawody potrwają jeszcze kilka dni, więc zdążysz się zgłosić.
- Nie, Zoey - pokręciłam przecząco głową - Wybacz, ale nie chcę. Nie czuję się na siłach, aby brać teraz udział w jakichkolwiek zawodach, a już zwłaszcza takich. No, a poza tym... Ja nie mam już takiej sympatii do tego świata, jak kiedyś, także...
- Ech, oczywiście. Nie masz już sympatii - powiedziała z lekką ironią w głosie moja koleżanka, lekko kiwając przy tym głową - Zapewne to efekt starań twojego chłopaka, mam rację?
Clemont już chciał coś powiedzieć w tej sprawie, ale przeszkodziłam mu, mówiąc do Zoey:
- Nie. Ja sama doszłam do takiego wniosku. Przeszłam już dość, żeby wiedzieć, jak żałosny jest ten świat rywalizacji, polegający na prezentacji tylko i wyłącznie urody Pokemonów.
- Wyłącznie urody? - uśmiechnęła się Zoey - Wiesz, że to nie są Pokazy piękności. Tutaj liczy się coś więcej niż uroda.
- Tak, to prawda, ale ona ma wielkie znaczenie i bez niej nie można wygrać, mam rację?
- Nie zaprzeczam, jednak...
- Wobec tego sama rozumiesz.
Zoey rozłożyła bezradnie ręce i westchnęła głęboko.
- Ech, po prostu można się załamać. Ty naprawdę już nawdychałaś się tego świata detektywów i innych takich, to już z pogardą patrzysz na takich prostych zjadaczy chleba jak ja.
- Zoey, to nie tak...
- Daj już spokój! Najwidoczniej tak musiało być. Trudno, nie będę na ciebie naciskać. Gdybyś jednak znowu chciała ze mną powalczyć, to chyba wiesz, że ja zawsze chętnie... To znaczy będzie mi miło mieć ponownie w tobie rywalkę.
- A mnie będzie miło, jeśli będę miała w tobie wyłącznie przyjaciółkę, a nie rywalkę.
- Jedno nie przeszkadza drugiemu.
- Mylisz się. Przeszkadza i to bardzo. A myślisz, że czemu tak długo się nie widzieliśmy? Bo nie pałam wielką sympatią do swoich rywali, którzy publicznie odbierają mi wszystko, na czym mi zależy, choć walcząc dałam z siebie wszystko.
- Cóż... Jeśli rywal jest od ciebie lepszy...
- Bycie lepszym to tylko pojęcie względne. Czasami wystarczy zwykły przypadek i wygrywasz i nie zawsze talent ma tutaj coś wspólnego. Czasami decyduje jury, które wcale cię nie lubi, czasami po prostu ktoś jest bardziej bezwzględny w trenowaniu, a inny ma więcej serca do Pokemonów, co z miejsca czyni go słabszym... Albo też po prostu masz lepsze stworki, dzięki czemu stworki przeciwnika z góry nie mają z twoimi żadnych szans. Prócz tego jeszcze publiczność... Ta okropna, okrutna publiczność kochająca tylko i wyłącznie zwycięzców, gardząc przy tym przegranymi. Gdy wygrywasz, to kochają cię, ale tylko po to, aby za chwilę mają cię za nic, gdy przegrywasz. To jest niesprawiedliwe, Zoey. Bardzo niesprawiedliwe, zaś ja bardzo nie lubię niczego, co nie jest sprawiedliwe.
Wiedziałam, że zaczynam gadać jak mój brat, a on zaczął tak mówić od czasów, gdy powrócił on z Kalos, gdzie zdobył tytuł Mistrza Pokemonów, jednocześnie tracąc całą miłość do walk. Co prawda od czasu do czasu nadal je lubił, ale jakoś nie chciał się już nigdy potem angażować w żadne konkursy czy olimpiady. No, chyba, że jako sędzia, ale w innym wypadku to już nie. Oczywiście doskonale wiedziałam, dlaczego tak jest, jednak nigdy wcześniej sama nie mówiłam w podobny sposób, zaś ze świata zawodów koordynatorów zrezygnowałam dlatego, że po prostu mnie to już zmęczyło i polubiłam inne, znacznie spokojniejsze życie, wolne od wszelkiego rodzaju rywalizacji. Czemu teraz nagle zaczęłam tak gadać? Pewnie z tego powodu, że mój brat nie żyje i czułam się z nim na tyle związana emocjonalnie, iż nie umiałam inaczej.
Zoey popatrzyła na mnie bardzo uważnie i powiedziała:
- Niech ci będzie. Nie ukrywam, że jest wiele prawdy w tym, co mi mówisz, ale mimo wszystko ja i tak nie chcę rezygnować z tego wszystkiego i możesz się o tym łatwo przekonać, bo zaraz będę występować. A właśnie, mój występ! Sorki, nie mogę już z wami dłużej gadać. Widzimy się później. Trzymajcie za mnie kciuki!
Następnie odbiegła i zniknęła ona w tłumie ludzie zbierających się na widowni, aby oglądać zawody.
- Dość wygadana z niej osóbka - powiedział Clemont.
- Nie zawsze taka jest - odpowiedziałam mu - Mówi z nami tak śmiało, ponieważ już się długo z nią znam, dlatego mi ufa, a prócz tego uważa, że osoby, które przebywają w moim towarzystwie są z całą pewnością osobami godnymi zaufania. Poza tym założę się, że wzbudzasz jej zaufanie samym swoim wyglądem.
- Bardzo mi miło, że tak mówisz.
- Mówię tak, ponieważ tak właśnie uważam. Pod tym względem ja i Zoey jesteśmy do siebie podobne. Mówimy zawsze szczerze z przyjaciółmi, choć Zoey nie jest taka rozmowna w stosunku do obcych i powiedziałabym, że na jej zaufanie, podobnie jak i na szacunek, trzeba sobie zasłużyć.
- Myślisz, że zdołam zasłużyć na jej szacunek?
- Jestem tego całkowicie pewna.
Chwilę później dosiadł się do nas jakiś chłopak. Bez większego trudu go rozpoznałam, a zresztą nawet gdybym go nie poznała, to wystarczyło mi tylko, że się odezwał, a wszystko stało się jasne.
- O! No proszę! Dee Dee i jej kochaś! - zawołał wesoło Kenny (bo to był on).
Chłopak był ubrany w swój zwyczajny strój podróżny, co wyraźnie wskazywało na fakt, że nie zamierza brać udziału w zawodach, a w każdym razie chwilowo, co jednak (szczerze mówiąc) mało mnie teraz obchodziło. Za to bardzo zirytowało mnie to, jak mnie nazwał mój dawny kolega i rywal zarazem. Dee Dee... Jak ja nienawidzę tego przezwiska. Kiedy on wreszcie się nauczy, że mówienie do mnie w ten sposób mnie drażni? Chociaż nie... Kenny zawsze doskonale to wiedział i robił to specjalnie, aby mi dokuczyć. Ten chłopak wyraźnie czerpał przyjemność z dokuczania mi. Miałam ochotę mu przywalić w tę jego głupią, uśmiechniętą gębę, ale mimo gniewu, który ze mnie wręcz kipiał jak mleko z garnka, to opanowałam się i postanowiłam nie dawać mu tej satysfakcji.
- Nie zwracaj na niego uwagi - powiedział do mnie Clemont.
- Uwagi? A niby na kogo mam ją zwracać? I po co? Ktoś coś mówił? - spytałam dość ironicznym tonem, rozglądając się dookoła.
Kenny spojrzał na mnie z ironią i mruknął:
- Ha ha ha! Ale śmieszne! Jesteś strasznie dowcipna, wiesz o tym?
- Nie, ponieważ nie mam wielkiej ochoty na dowcipy, zwłaszcza po tym, co się ostatnio stało - warknęłam gniewnie w jego stronę.
Chłopak najwidoczniej zrozumiał, o co mi chodzi, ponieważ westchnął on głęboko i powiedział:
- Bardzo mi przykro z powodu twojego brata. Wiem, że ja i Ash nigdy nie pałaliśmy do siebie specjalną sympatią, ale ostatecznie pogodziliśmy się i walczyliśmy razem w Bitwie o Kanto... A teraz takie nieszczęście.
- No właśnie! - zawołał do niego Clemont - Takie nieszczęście, a ty z głupimi żartami nam tu wyjeżdżasz!
- Wybacz, po prostu chciałem rozbawić twoją dziewczynę - tłumaczył się niezdarnie Kenny.
- Uważasz może, że kpiny i nazywanie mnie przydomkiem Dee Dee cokolwiek mi pomoże? - zapytałam z irytacją?
- Nie... Oczywiście, że nie. Wybacz mi, proszę. Czasami brakuje mi wyczucia.
- Niech ci go więcej nie brakuje, bo inaczej zabraknie ci jeszcze kilku zębów. Masz na to moje słowo!
Kenny ponownie solennie mnie przeprosił za swoje zachowanie, po czym spojrzeliśmy razem na murawę, gdzie właśnie ustawili się zawodnicy. Jednym z nich był jakiś wyrośnięty chłopak w okularach, drugą z kolei była Zoey ubrana w jeden ze swoich galowych strojów. Chwilę później wypuścili oni swoje Pokemony. Chłopak wypuścił Gible’a (czyli szarego Pokemona przypominającego wyglądem niewielkiego rekina), z kolei Zoey wypuściła Glameow (Pokemona wyglądającego jak niebieski kot z białymi dodatkami oraz nienaturalnie długim, zakręconym ogonem). Oba stworki zaczęły ze sobą walczyć, prezentując przy tej okazji najróżniejsze sztuczki. Musiałam przyznać, że walka była dość wyrównana, ponieważ obaj przeciwnicy byli naprawdę silni i pomysłowi, zaś ich trenerzy nie zamierzali dać za wygraną. Trzymaliśmy kciuki za Zoey, aby wygrała, a Kenny nawet głośno krzyczał różne bojowe okrzyki, aby zachęcić ją do działania.
Niestety, walka nie trwała długo, ponieważ nagle Glameow upadł na ziemię i zaczął wić się z bólu. Potyczka została przerwana, a Zoey szybko podbiegła do swojego Pokemona cała przerażona, bojąc się, że stało się najgorsze. Jej przeciwnik również to zrobił, bardzo zaniepokojony całym tym wydarzeniem.
- Ooo! Glameow chyba coś się właśnie stało. Nie wygląda to jednak na obrażenia odniesione w walce - powiedział komentator sportowy.
Nie, to zdecydowanie na to nie wyglądało, ponieważ Pokemon trzymał się za brzuszek i piszczał przy tym tak, jakby przeżywał prawdziwe katusze.
- O nie! Coś mu się musiało stać! - zawołałam.
- Powinniśmy to sprawdzić - rzekł Clemont.
- Chodźmy! - dodał Kenny.
Szybko zbiegliśmy z widowni i pobiegliśmy na murawę, gdzie właśnie wezwana na pomoc miejscowa siostra Joy wraz z ze swoimi Pokemonami pomocniczymi ładowała biednego Glameow na nosze, aby go zabrać do Centrum Pokemon i wyleczyć.
- Siostro Joy! Co mu się stało? - zapytałam przerażona, gdy pokemoni pielęgniarze mnie mijali wraz z poszkodowanym stworkiem.
- Jeszcze nie wiem, ale nie wygląda to najlepiej - odpowiedziała mi Joy ponurym tonem - Wygląda, że ma on problemy z żołądkiem. Musimy jak najszybciej operować.
- Operować?! - jęknęłam przerażona - Aż tak źle?
- Jeszcze nie wiem wszystkiego. Jak go zbadam, to będę wiedzieć.
Po tych słowach Joy odeszła, a Zoey załamana patrzyła w kierunku, w którym właśnie zniknął jej Pokemon i miała na twarzy wymalowaną wielką rozpacz, ale nie przegraną walką, lecz tym, co się stało z jej stworkiem.
- Spokojnie, Zoey - próbował ją pocieszyć Kenny - Będzie dobrze. Twój kumpel to twardziel. Musi mu się udać.
- Obyś miał rację - powiedziała smutno Zoey, nie przestając przy tym wypatrywać śladów swego stworka.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz