Sekret kołysanki cz. II
Po rozmowie, jaką odbyłam z detektywem Jonesem poszliśmy oboje na posterunek, gdzie porozmawialiśmy z komisarz Jenny. Następnie wyszłam i skierowałam swe kroki do domu moich przyjaciół. Herbert zaś został nieco dłużej z policjantką, aby pomówić z nią o swoich podejrzeniach, którymi z jakiegoś powodu nie chciał się podzielić ze mną. Następnie dołączył on do mnie i opowiedzieliśmy Veronice i Peterowie o tym, co podsłuchaliśmy oraz podzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami na ten temat.
- Moim zdaniem sprawa jest aż nadto jasna - powiedział Herbert Jones - Ci dranie zechcą porwać dziewczynkę i być może jeszcze dzisiaj w nocy.
- Musimy zatem powiadomić policję! - zawołał Peter - Przecież nie pozwolimy, aby nasze dziecko zostało uprowadzone przez tych łajdaków!
Śledczy uśmiechnął się do niego przyjaźnie.
- Oczywiście, że nie pozwolimy na to. Zresztą policja już o wszystkim wie. Komisarz Jenny ma przysłać nam tutaj kilku ludzi. Jeżeli dzisiaj ludzie Roberstona spróbują uprowadzić dziewczynkę, to będziemy mogli złapać ich na gorącym uczynku. Będziemy mieli w garści tego drania.
- A co, jeżeli on już wie, że spodziewamy się jego ataku? - zapytała Veronice.
- Spokojnie, na pewno się tego nie spodziewa - powiedział detektyw uspokajającym tonem.
- Nie bądź tego taki pewien, mój drogi kolego - zwróciłam mu uwagę - Ostatecznie nawet najmądrzejsi na świecie ludzie nie wiedzą wszystkiego, a poza tym sam mówiłeś, że nie należy lekceważyć przeciwnika.
Herbert Jones powoli pokiwał głową na znak, że się ze mną zgadza.
- Masz rację... Nie powinniśmy być zbyt pewni siebie.
- My? - zapytałam z kpiną w głosie.
Przecież to on był chwilami bezczelnie pewny siebie i zarozumiały, a tymczasem mówił o nas obojgu.
Mój nowy przyjaciel jednak nie zwrócił uwagi na to, co mówię, gdyż powiedział:
- Niestety może być tak, że sprawy się nam nieco skomplikują, ale to przecież jest ryzyko zawodowe. Tak czy siak musimy dorwać tego drania, a dorwać go możemy tylko wtedy, gdy pochwycimy go na gorącym uczynku.
- Ale czemu niby oni uważają, że Natalie będzie wiedziała coś na temat badań swego ojca? - zapytała Veronice.
- Pani się myli, proszę pani - powiedział Herbert Jones - Oni wcale nie uważają, że ona wie coś na temat działań swego ojca. Oni myślą, że ona zna kod, który pomoże im otworzyć laptopa profesora Mattersona i dobrać się do zawartych tam danych.
- A Natalie go zna?
- Nie wiem. Możliwe, że tak, ale jeśli nawet, to z całą pewnością nie jest tego świadoma.
- Wobec tego powinniśmy z nią porozmawiać na ten temat - stwierdziła moja przyjaciółka.
Jednak jej mąż miał zupełnie inne zdanie w tej sprawie.
- Lepiej nie. Po co mamy ją niepotrzebnie niepokoić? Niech o niczym nie wie do czasu, aż się sami wszystkiego nie dowiemy.
- Myślę, że masz rację - stwierdziłam - W końcu po co mamy straszyć niepotrzebnie biedne maleństwo?
Veronice zaakceptowała naszą decyzję.
- Gdzie są ci policjanci? - zapytała nerwowo - Kiedy oni przyjadą?
- Proszę pani... Przecież oni nie mogą oficjalnie do nas przyjechać - powiedział detektyw Jones - Nie mamy pewności, czy nasz drogi Roberston nas nie obserwuje. Jeśli tak, to bez wątpienia obecność innych osób w tym domu mógłby wywołać w nim podejrzenia.
- Zwłaszcza mundurowych - dodał Peter.
- Nawet gdyby byli ubrani cywilnie to i tak mogłoby wywołać w nim podejrzenia - zauważyłam - Policjanci będą czekać w pobliżu naszego domu i obserwować go. Dostaliśmy od komisarz Jenny krótkofalówkę, żeby się w razie czego kontaktować z naszymi przyjaciółmi, którzy wkroczą do akcji, kiedy będzie trzeba.
- Oby nas nie zawiedli, bo inaczej nie wiem, co im zrobię - mruknął Peter gniewnym tonem.
- Proszę mieć nieco więcej wiary w naszą kochaną policję - powiedział wesoło detektyw Jones - A przede wszystkim musimy porozmawiać z małą. Jeśli ona coś wie, to lepiej, abyśmy i my to widzieli.
- Ustaliliśmy przecież, że nie będziemy tego robić - rzekł Peter.
- Pan to ustalił, nie ja.
- Panie Jones...!
- Drogi panie... Mam panu pomóc, czy nie?!
Peter zmieszał się lekko, pomyślała przez chwilę i westchnął głęboko:
- No dobrze, a więc co robimy?
- Ktoś musi pogadać z Natalie - odparłam - Mogę ja to zrobić?
- Dobrze, ale ze mną - powiedziała Veronice.
***
Obie poszłyśmy do pokoju dziewczynki, która właśnie wesoło bawiła się radośnie ze swoim Pichu. Twarz dziewczynki, gdy nas zobaczyła, została rozjaśniona promiennym uśmiechem.
- Cześć - powiedziałam - Bawicie się razem?
- Tak - odparła dziewuszka - Chcecie dołączyć?
- Owszem, kochanie, ale to za chwilę - powiedziała Veronice, siadając na podłodze po turecku.
- Najpierw musisz nam coś powiedzieć - dodałam, robiąc to samo.
Mała patrzyła na nas uważnie, podobnie jak i Pichu.
- Słucham? - zapytałam.
Moja przyjaciółka westchnęła głęboko, a następnie bardzo niechętnie przeszła do udzielania wyjaśnień.
- Widzisz, kochanie... Chciałyśmy zapytać o twojego tatusia.
- O tatusia?
- Tak. Bo widzisz... Chodzi o to, że są pewni ludzie, którzy chcą się czegoś dowiedzieć na temat badań, które on prowadził.
Dziewuszka patrzyła uważnie na swoją rozmówczynię, słuchając też jej słów.
- Nie wiem, jakie badania prowadził mój tatuś.
- Wiem, kochanie - rzekła jej przybrana matka - Ale widzisz... Bardzo chcemy się dowiedzieć, czy mówił ci on może coś na temat swego laptopa?
- Nie, nic mi nie mówił.
- Na pewno?
- Na pewno.
- A mówił ci coś może o powiedzmy jakiś liczbach?
- Liczbach?
- No wiesz, cyferkach... A szczególnie takich, które uruchamiają jego komputer.
Dziewczynka pokręciła przecząco głową.
- Nie. Ja nic nie wiem o liczbach.
Veronice westchnęła załamana.
- To bez sensu. Ona naprawdę nic nie wie - powiedziała.
Ja jednak zdawałam sobie doskonale pamiętałam o tym, co mówił mi detektyw Herbert Jones. Natalie mogła coś wiedzieć, ale jednocześnie nie zdawać sobie z tego sprawy. W takim wypadku wydobycie z dziewuszki informacji może być o wiele trudniejsze niż nam się wydawało.
Próbowałyśmy jeszcze obie na kilka możliwych sposobów wydobyć od dziewczynki informacje poprzez nakierowanie jej myśli na właściwe tory, lecz poniosłyśmy w tej sprawie kompletną porażkę. Natalie patrzyła tylko nam w oczy zdumiona niewiele rozumiejąc z tego, o czym jej mówimy. Musiałyśmy więc dać sobie spokój, ponieważ męczenie tej dziewuszki nie leżało wcale w naszych zamiarach.
Kilka godzin później zjedliśmy wszyscy kolację, a Natalie ułożono do łóżka. Ja zostałam przy niej, aby czuwać nad jej bezpieczeństwem.
- Maren... Zaśpiewaj mi kołysankę - poprosiła mnie mała, kiedy miała już iść spać.
Uśmiechnęłam się do niej delikatnie, mówiąc:
- Ale ja nie znam żadnych kołysanek.
- Spokojnie. Ja znam - powiedziała dumnym tonem mała.
- Poważnie?
- Tak. Tatuś mi ją śpiewał, kiedy zasypiałam.
Następnie zaczęła nucić:
Śpij, kochanie słodkie już.
Na poduszce główkę złóż.
Trzy Pikachu niech ci się śnią.
I łezki dwie z oczu twych zetrą.
Zaprowadzę potem na jedną łąkę cię,
Gdzie kwiatków dziewięć zerwać ci chcę.
Pięć różowych i cztery żółciutkie.
Razem tworzą dwa wianuszki sporutkie.
Spójrz w górę, siedem chmurek tam
Ujrzysz, które wyobraźnią stworzyłem sam.
Każda ma cztery dziurki w sobie.
Spoglądają na ciebie na nieboskłonie
I życzą ci pięknych snów, mój aniołku.
Sto buziaków oraz radości w dzionku
Przesyłają ci ustami moimi,
A ja to śpiewają słowami tymi.
Załamana zasłoniłam sobie oczy dłonią.
- Matko święta! Dziewczyno, ja mam to niby zapamiętać?
- Tatuś jakoś pamiętał - mruknęła urażona dziewczynka.
Popatrzyłam na nią błagalnym wzrokiem.
- Proszę cię, kochanie. Nie każ mi się teraz tego uczyć na pamięć. Poza tym nawet nie pamiętam, jak to leciało.
Natalie załamana jęknęła, po czym poprosiła, abym jej podała kartkę papieru i długopis. Spełniłam prośbę dziewuszki, a ona zaczęła na niej pisać słowa tej kołysanki, którą przed chwilą zaśpiewała. Następnie przekazała mi papier do ręki, mówiąc:
- Możesz przeczytać. Ważne, żeby melodia się zgadzała.
Spojrzałam na nią nieco zdumiona, ponieważ jeszcze w taki sposób nie śpiewałam kołysanki, ale ostatecznie życie jest pełne niespodzianek, dlatego darowałam sobie wszelkie komentarze odnośnie całej tej sytuacji, po czym zaczęłam śpiewać tekst piosenki pod melodię, która do nich pasowała. Mała nuciła ją pod nosem, żeby mnie w razie czego naprowadzić, gdybym się pogubiła, co nawiasem mówiąc bardzo mi pomogło, kiedy raz przypadkiem pokręciłam melodię.
- Ej! Mylisz rytm! - zwróciła mi uwagę dziewczynka.
Zaśmiałam się do niej delikatnie, po czym radośnie zaczęłam nucić na kołysanki tak, jak powinnam, a następnie śpiewałam dalej, tym razem nie gubiąc właściwego rytmu. Jednak musiałam śpiewać tę piosenkę jeszcze z kilka razy, zanim dziewczynka ostatecznie mi usnęła, a ja mogłam już sobie odpocząć.
- Uff... Zasnęła - powiedziałam do siebie po cichu.
Chwilę później drzwi od pokoju się uchyliły i wsunął przez nie głowę detektyw Herbert Jones.
- Śpi mała? - zapytał.
Pokiwałam głową potwierdzająco.
- Owszem, udało mi się ją uśpić - odpowiedziałam mu.
Powoli wstałam z krzesła, na którym siedziałam i wyszłam powoli z pokoju.
- Czemu wychodzisz? - zapytał mnie śledczy.
- Myślałam, że chcesz ze mną porozmawiać i dlatego tu przyszedłeś.
- Nie... Chciałem się tylko upewnić, że wszystko jest w porządku.
Popatrzyłam na niego z lekkim politowaniem.
- Proszę cię... Po to tylko tu zajrzałeś?
Zachichotał delikatnie, widząc moje zachowanie.
- Wiesz co, moja droga Maren? Masz zadatki na świetnego detektywa. Mówię poważnie. Doskonale się domyśliłaś tego, że coś mi właśnie chodzi po głowie. Ciekawe tylko, jak dokładnie do tego doszłaś?
- To nie było trudne. Twoje oczy mówią same za siebie.
Mężczyzna zachichotał i zarumienił się przy tym lekko. Tak nawiasem mówiąc, to wyglądał z tym rumieńcem nawet uroczo.
- Ech... Mówisz, że moje oczy są aż tak wymowne?
- Niekiedy tak - odpowiedziałam mu z uśmiechem - Uwierz mi. Tak na prawdę, to oczy są zwierciadłem duszy i mówią nam o człowieku więcej niż tysiąc wypowiadanych przez niego słów.
- Poważnie? - zapytał wesoło detektyw - Bardzo piękne słowa i jakie mądre. Jeszcze nigdy nie słyszałem takiej teorii.
- To nie teoria, tylko praktyczne stwierdzenie faktów - odparłam nieco ironicznie.
Mężczyzna parsknął śmiechem i poprawił sobie fedorę na głowie.
- No cóż... Tak czy inaczej to brzmi naprawdę pięknie. Nie będę więc udawał, że jest inaczej - powiedział.
- To dobrze, bo nie lubię udawania - stwierdziłam.
- Ja również tego nie lubię, a wręcz nienawidzę.
- Poważnie? Wobec tego wiele nas łączy.
- Nie wiem, czy wiele, ale na pewno coś, a to się liczy.
Oboje patrzyliśmy sobie wtedy w oczy. Czuliśmy, że wyraźnie ze sobą zaczynamy flirtować, jednak żadne z nas nie ośmieliło się tego nazwać po imieniu i słusznie, w końcu znaleźliśmy się zaledwie jeden dzień i to do tego nie cały. Taki okres czasu jest zdecydowanie za krótki na to, aby sobie mówić takie rzeczy jak „Podobasz mi się“.
- Ekhem... No tak... - zachichotał nagle detektyw, bardzo gwałtownie przywracając nas do rzeczywistości - Powiedz mi, proszę, czy wiesz może już coś nowego?
- Niestety nie... Mała naprawdę nie ma pojęcia o pracy swojego ojca, a jeśli nawet jakąś posiada, to nieświadomie.
Herbert Jones uderzył się dłonią w kolano.
- Niech to! Wiedziałem, że tak będzie, jednak miałem nadzieję, że mała może nieświadomie powie coś, co ma znaczenie dla sprawy.
- Jak dotąd jedyne, co mi powiedziała, to słowa kołysanki śpiewanej jej przez ojca.
Gdy detektyw usłyszał te słowa nagle wyraźnie się ożywił.
- Kołysanki, powiadasz? - zapytał.
- No tak - odpowiedziała mu, zdumiona jego nagłą zmianą zachowania.
- A jak ona szła?
- Eee... Nie pamiętam, ale mam tu zapisany jej tekst.
To mówiąc podałam mu do ręki kartkę papieru. Mężczyzna przeczytał zapisane na niej słowa, po czym uśmiechnął się zadowolony.
- Maren, jesteś genialna! - zawołał - Skąd ty to masz?
- Natalie mi napisała tę kołysankę, abym mogła jej ją zaśpiewać tę do poduszki. Ponoć może zasnąć tylko przy tej kołysance. Mówię „ponoć“, bo nie wiem, czy mam jej wierzyć.
Detektyw zlekceważył me ostatnie słowa, śmiejąc się przy tym bardzo radośnie. Musiałam go przy tym skarcić, ponieważ zrobił to w taki sposób, że mógł jeszcze obudzić małą, czego przecież nie chcieliśmy. Jones nieco się wykrzywił, gdy zasyczałam i położyłam palec na ustach.
- Przepraszam cię, Maren. Wcale nie chciałem aż tak głośno okazywać swojego entuzjazmu - zachichotał mój rozmówca - Ale trudno mi nie okazać radości, ponieważ dzięki tobie odkryłem to, co oboje chcieliśmy odkryć.
- A co to takiego?
Byłem naprawdę zdumiona jego zachowaniem. Nie wiedziałem, jak ja mu niby pomogłam. Brakowało mi niestety doświadczenia w relacjach z detektywami, jednak to i owo o nich wiedziałam z filmów oraz książek o Sherlocku Holmesie, także doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że oni uwielbiają wszystko zachowywać w tajemnicy aż do ostatniej chwilę, kiedy zbiorą wszystkich podejrzanych w jednym pokoju, a zaraz potem wygłoszą świetną mowę, która ukaże we właściwy sposób, kto popełnił zbrodnię oraz w jaki sposób. Chociaż nie... To było zdecydowanie domeną Herkulesa Poirot, chociaż i on, podobnie jak jego słynny poprzednik, Sherlock Holmes lubił najważniejsze zachowywać dla siebie i mówić to dopiero na samym końcu prowadzonej przez siebie sprawy. No cóż... Herbert Jones bardzo mi przypominał swoim zachowaniem tego detektywa, chociaż miał on również coś z tego słynnego archeologa Indiany Jonesa i to było coś innego niż tylko nazwisko oraz słynna fedora. Nie umiałam tego nazwać, ale to było coś, co mnie do niego na swój sposób przyciągało, dlatego też nawet jego dyskrecja była w moich oczach naprawdę mile widziana, chociaż chwilami także dość irytująca.
- Możesz mi powiedzieć, o co tu chodzi? - zapytałam.
Detektyw parsknął delikatnie, kiedy usłyszał moje pytanie.
- Wybacz mi, nie chciałem cię urazić swoimi tajemnicami, ale cóż... Już ci mówię, o co chodzi.
Następnie pokazał mi on kartkę, którą przed chwilą mu dałam do ręki i powiedział:
- Spójrz sama... Czy te słowa nie mówią ci czegoś?
Popatrzyłam na nie, po czym pokręciłam przecząco głową:
- Nie... A powinny mi coś mówić?
- No jasne. Przyjrzyj im się bardzo dobrze... Nie widzisz czegoś, co tu się rzuca w oczy i to bardzo mocno?
- Wybacz, ale naprawdę niczego tutaj nie widzę poza literkami, które nawiasem mówiąc nie są napisane zbyt dobrym stylem. Naprawdę nie widzę tu nic innego.
- Przeciwnie... Widzisz, tylko nie masz pojęcia, że to widzisz.
- A to jest w ogóle możliwe?
- Jak najbardziej.
- Więc może mnie oświecisz?
- Z największą przyjemnością. Zobacz sama... Widzisz, co tutaj pada w tej rymowance? Cyferki.
- Jakie cyferki?
- Nie widzisz? Patrz... „Trzy Pikachu niech ci się śnią“. Tu więc mamy liczbę 3. Potem jest „łezki dwie z oczu twych zetrą“. To jest 2... Później pisze tu coś o jednej łące... Czyli cyfra 1. Rozumiesz, o czym mówię?
Spojrzałam na kartkę zachwycona, po czym jęknęłam załamana.
- Boże... Ależ ja jestem głupia! Masz rację! Dalej jest 9 kwiatków, 5 różowych, 4 żółte, 2 wianuszki, 7 chmurek, 4 dziurki, 100 buziaków.
- Albo sto, albo też jedynka oraz dwa zera - odparł Herbert Jones - Jak widzisz, to chyba mówi samo za siebie.
- Uważasz zatem, że jest to kod odblokowujący komputer profesora Mattersona?
- Właśnie tak uważam, moja droga.
- I ten kod to 321954274100?
- Dokładnie tak.
- Ale wiesz, że to tylko twoje przypuszczenia?
- Wiem o tym, ale wiem również to, że bardzo łatwo będziemy mogli sprawdzić, czy się mylę.
- Niby w jaki sposób?
- A w taki, że zostawiliśmy małą Natalie samą bez opieki i być może właśnie... Choć to tylko moje przypuszczenie... ktoś ją porywa.
Początkowo chciało mi się śmiać, kiedy powiedział swoje słowa, ale potem otworzyłam drzwi od pokoju małej i wbiegłam do jego wnętrza. Tam zaś zauważyłam, że okno jest otwarte, a w nim stoi jakiś Pokemon typu walczącego z Natalie na rękach, po czym szybko przez nie wyskoczył. Mały Pichu leżał na łóżku nieprzytomny. Najwidoczniej nie zdołał obronić swojej trenerki.
- O nie! - krzyknęłam przerażona.
Rzuciłam się szybko za porywaczem, ale ten zdążył już wskoczyć na najbliższe drzewo, po czym odbiegł zsunął się z niego sprawnie i zniknął bardzo szybko w ciemnej uliczce.
- Nie! - wrzasnęłam przerażona.
- Skąd wiedziałeś, że właśnie ją porywają?
- Nie wiedziałem tego - odpowiedział detektyw - To było tylko dziwne, głupie przeczucie, jak również dźwięk otwieranego okna, które słyszałem wyraźnie mimo naszej rozmowy.
- Mała sama mogła je otworzyć - zauważyłam.
- No właśnie - pokiwał głową mój przyjaciel - Więc pomyślałem sobie, że mogą ją porwać, ale nie wiedziałem na pewno, że teraz to robią. Jednak prawdę mówiąc, to nawet lepiej, że ją porwali.
- Niby czemu lepiej? - zapytałam.
- Dlatego, że porwanie małej daje nam możliwość udowodnienia temu draniowi Robertsonowi winy.
Spojrzałam na niego uważnie.
- Mam rozumieć, że używasz tej dziewczynki jako przynęty?
- To był pomysł komisarz Jenny, nie mój. Ja prawdę mówiąc, to miałem co do tego pewne wątpliwości.
- Ale mimo wszystko wyraziłeś zgodę na jej plan?
- Nie miałem wyboru.. Jenny powiedziała, że tylko pod tym warunkiem nam pomoże. W sumie to nawet lepiej, iż tak się stało, gdyż dzięki temu zdobędziemy dowody na to, że Roberston jest winien zabicia jej ojca.
- Niby w jaki sposób chcesz mu to udowodnić?
- Bardzo prosty. Pamiętasz, jak po kolacji bawiłem się chwilę z małą?
- Tak. No i co?
- Poprawiałem jej wtedy włosy.
- Tak i przez głupotę rozpuściłeś jedną z jej dwóch kitek.
- Zrobiłem to celowo.
- Poważnie? - zdziwiłam się - A niby po co?
Zamiast odpowiedzi mężczyzną wyjął ze swej kieszeni taką niewielką, różową gumkę służącą do zapinania włosów dziewczynkom.
- Co to jest? - zapytałam.
- To gumka z jej włosów. Zamieniłem ją na inną, która miała w sobie wszytą pluskwę.
- Że co?!
- Taki mały podsłuch.
- Przecież wiem, co to jest! Tylko wydawało mi się, że jedną pluskwę już podłożyliśmy temu draniowi, gdy byliśmy w jego gabinecie.
- Owszem, ale on może prowadzić rozmowy z Natalie w innym miejscu swego wielkiego domu. Więc jeśli będę próbował przekonać małą, to wtedy wszystko się nagra i będziemy mieli dowód w sądzie.
- Świetny plan, tylko bardzo ryzykowny. Nie wiem, czy Veronice oraz Peterowi się on spodoba.
- Nie spodobał się.
Patrzyłam na niego zaszokowana.
- Moment! Chcesz powiedzieć, że oni o tym wiedzieli?
- Tak. Powiedziałem im to wtedy, kiedy ty byłaś na górze i usypiałaś małą. Uprzedziłem ich, żeby liczyli się oni z taką możliwością, ale żeby byli spokojni, bo mała będzie pod stałą opieką. Ta pluskwa ma też coś w rodzaju nadajnika. Agenci policyjni wysłani przez komisarz Jenny maja więc cały czas wszystko pod kontrolą.
- Agenci policyjni? A są gdzieś w pobliżu?
- Jasne... Czają się w pobliżu tego domu ubrani po cywilnemu.
- I pozwoli porwać małą temu Pokemonowi?
- Gdyby nie pozwolili, nie mielibyśmy dowodów winy tego drania.
- Ale nie mieliście pewności, że oni właśnie tej nocy porwą Natalie?
- Takiej pewności nigdy nie mogliśmy mieć. To, że oni to zrobią tej nocy to były tylko nasze przypuszczenia. A właściwie tylko moje.
- Tylko przypuszczenia, tak? Herbercie... Nie chcę być złośliwa, jednak odnoszę wrażenie, że twoje przypuszczenia zawsze się muszą sprawdzać.
- To czysty zbieg okoliczności.
- Tak uważasz? Może i masz rację. Jednak tak czy siak faktem jest, że przewidziałeś działania Robertsona wyciągając wniosek, że właśnie tej nocy zechce on porwać dziewczynkę. To dlatego przekonałeś Jenny wtedy, gdy u niej byliśmy, żeby przeprowadzić akcję dywersyjną. Nasza pani komisarz zgodziła się i zasugerowała, aby pozwolić łajdakowi porwać dziewczynkę, ale tylko w taki sposób, żeby mieć całą sytuację pod kontrolą. Ty natomiast przekonałeś do tego Veronice i Petera.
- Uwierz mi... Nie było łatwo ich przekonać, a zwłaszcza męża twojej przyjaciółki.
- Domyślam się - mruknęłam z ironią w głosie - Więc co teraz robimy?
- To chyba oczywiste - powiedział z powagą w głosie detektyw, lekko poprawiając sobie na głowie fedorę - Idziemy na akcję. Musimy dobrze się przysłuchać temu, co ten łajdak będzie mówił do Natalie. No, a potem... W odpowiednim momencie wkroczymy do akcji.
- A kiedy będzie odpowiedni moment? - zapytałam.
- Kiedy ja tak powiem - wyjaśnił mój przyjaciel.
***
Zeszliśmy po tej rozmowie na dół, gdzie byli już Veronice z Peterem. Oboje byli wyraźnie zaniepokojeni, podobnie jak i ja sama.
- To się stało, prawda? - zapytała moja przyjaciółka.
Pokiwałam smutno głową.
- Przykro mi...
- Wiem, ale spokojnie... Wszystko będzie dobrze, a przynajmniej mam taką nadzieję.
- Musi być dobrze, proszę pani - rzekł detektyw - Ważne, abyśmy mieli cały czas sytuację pod kontrolą.
Veronice nie wyglądała wcale na przekonaną jego słowami.
- Przecież pan doskonale wie, że trudno mieć wszystko pod kontrolą wtedy, gdy mamy do czynienia z taką sytuacją, jak teraz.
- Wiem, proszę pani, ale bardzo proszę być dobrej myśli. Przecież oni nie zrobią Natalie krzywdy. Potrzebują wiadomości, które mała posiada.
- Posiada albo i nie - mruknął Peter.
- Ona je posiada - wtrąciłam się do rozmowy - Tylko nie ma pojęcia, że te wiadomości są naprawdę tymi, na jakich zależy jej porywaczom.
Mąż mojej przyjaciółki sapnął gniewnie.
- Mówiliśmy o tym już dzisiaj i to więcej niż raz, ale naprawdę to są tylko przypuszczenia...
- To nie przypuszczenia, tylko fakty - przerwałam mu - My już wiemy, jakie to dane. Chodzi tu o kod do komputera jej ojca.
- Sprzęt ten jest zabezpieczony ciągiem cyfr - dodał Herbert Jones - Bez nich nie można go odblokować i wydobyć znajdujących się tam danych.
- Ale można chyba wydobyć dysk twardy i otworzyć go w inny sposób, prawda? - zapytał Peter - Po co bawić się w takie hece?
- Pewnie dysk twardy też jest zakodowany - mówił dalej detektyw - A jeśli tak, to bez kodu się nie obędzie.
- A wy znacie ten kod? - zapytała Veronice.
- Tak - odpowiedziałam jej - Mała Natalie też go zna, chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy. Porywacze będą próbowali więc wpłynąć na nią, aby im powiedziała, co wie... Ona jednak tego nie zrobi, bo jest nieświadoma swojej wiedzy.
- Wtedy bandyci pewnie zechcą ją zmusić do tego - zauważył Peter.
- Może, ale wówczas my wkroczymy do akcji - odparł Jones pewnym siebie tonem.
Chwilę później coś trzasnęło w jego kieszeni. Detektyw wyjął z niej szybko krótkofalówkę.
- Tutaj Sherlock. Słucham cię, Watsonie.
- Nie wygłupiaj się - mruknęła komisarz Jenny, której głos nas dobiegł z urządzenia - Sprawa jest naprawdę poważna.
- Tak myślałem, inaczej byś się do mnie nie fatygowała, ślicznotko.
- Przymknij lepiej buzię i nadstaw uszy. Nadajnik wskazuje, że mała jest obecnie w domu Robertsona.
- To chyba dobrze, prawda?
- Pewnie, że dobrze, tylko dla kogo? Mamy wciąż nastawiony nasłuch, ale mimo wszystko obawiam się czegoś naprawdę złego.
- Ja w sumie też mam niedobre przeczucia, ale jestem zdania, że nasza czujność pomoże nam uniknąć kłopotów.
- Bardzo mnie cieszy twój optymizm. Obawiam się jednak, że ja go nie podzielam.
- Doprawdy? Kto by pomyślał? - zakpił sobie detektyw - Mam przybyć pod willę tego kolesia?
- Nie! Zatańczyć lambadę na dachu mojego posterunku.
- Poważnie? Ciekawa propozycja. Szkoda, że nie wiem, jak się tańczy lambadę.
Nie widziałam osobiście Jenny w tej chwili, ale po tonie jej głosu oraz sapnięciu, jakie z siebie wydała wiedziałam, jak bardzo jest zdenerwowana.
- Po prostu zbieraj te swoje siedzenie i racz się do nas pofatygować w trybie natychmiastowym! - warknęła policjantka - I lepiej dla ciebie, abyś przestał rzucać tymi swoimi kretyńskimi dowcipami, bo jak nie Robertson, to ja ciebie zastrzelę! I uwierz mi, że zrobię to powoli, żeby cię bardziej bolało!
- Wierzę ci na słowo - zachichotał Herbert Jones.
Następnie zakończył on rozmowę i schował krótkofalówkę do kieszeni swego płaszcza.
- Musisz ją tak drażnić? - zapytałam.
- Muszę. W końcu coś mi się należy od życia - parsknął śmiechem mój przyjaciel - Ruszajmy, Maren. Pora na nas.
***
Wyszliśmy szybko poza dom, gdzie czekali na nas tajniacy od Jenny. Zabrali oni nas do posiadłości Robertsona, przed którą stał spory, czarny van. Otworzył on przed nami swoje drzwi, a my weszliśmy przez nie do środka. Tam zaś siedziała pani komisarz ze słuchawkami na uszach. Wokół niej było mnóstwo niezwykle nowoczesnego sprzętu, a przy jej boku kilku policjantów.
- Cześć wszystkim - powiedział detektyw, sadzając swoją osobę obok Jenny - Jak tam wam idzie podsłuchiwanie?
- Masz szczęście, że prokurator to twój kumpel - mruknęła nasza droga funkcjonariuszka - Kiedy powiedziałeś mi, że chcesz podłożyć pod biurko Robertsona podsłuch, to zaraz po twoim wyjściu zadzwoniłam do niego, a on wyraził na to zgodę.
- Serio? - zapytałam zdumiona - A ja już myślałam, że działamy wbrew prawu. Niepotrzebnie się więc martwiłam.
Policjantka zlekceważyła moje słowa, gdyż rzekła:
- Kiedy potem powiedziałam mu nasz nowy plan, również wyraził na niego zgodę, choć co do tego to miał pewne wątpliwości.
- Wiem. Nikt nie miał pewności, że mała zostanie porwana właśnie tej nocy - dokończył jej wypowiedź Herbert Jones - Ale jak widzisz, czekanie od kilku godzin w tym vanie na akcję opłaciło się.
- Tak... Żeby tylko nagranie wyszło jak trzeba.
Jeden z policjantów pokręcił nieco jedną gałką w tym całym ich super sprzęcie, jakkolwiek się on tam nazywał.
- Cicho! - powiedział - Chyba rozmawiają.
Po chwili z całego sprzętu poleciał dźwięk rozmowy.
- Słuchaj, maleńka - zaczął mówić Robertson - Nie myśl sobie, że mnie oszukasz. Ja dobrze wiem, że twój kochany tatuś powiedział ci o pewnym ciągu cyferek, który może odblokować jego piękny komputerek.
- Ale ja naprawdę nie znam tego ciągu cyferek - rzekła dziewczynka.
Biznesmen parsknął podłym śmiechem.
- Maleńka... Tatuś nie nauczył cię, że nie wolno kłamać?
- Ja nie kłamię. Naprawdę nie znam tych liczb.
- Bardzo chciałbym ci wierzyć, ale widzisz... Jest taki mały problem. Widzisz... Moja broń nie bardzo ci wierzy.
- Co?! BROŃ?! - jęknęłam przerażona.
- Nie zastrzeli jej - uspokoił mnie detektyw.
- Niby skąd to wiesz?!
- Maren, pomyśl przez chwilę. Jeśli on ją zabije, to kto mu poda kod do komputera?
- W sumie racja. Ale co, jeżeli jej zrobi krzywdę?
Następnie spojrzałam szybko w kierunku drzwi vana.
- Nie mogę na to pozwolić.
I zanim ktokolwiek zdążył mnie powstrzymać, szybko wyskoczyłam z samochodu i ruszyłam biegiem w kierunku posiadłości. Bez żadnego trudu dobiegłam do bramy, gdzie zastałam ochroniarza.
- Hej! Co ty tu robisz?! Tu wstęp wzbroniony! - zawołał facet.
Bez namysłu dałam mu w twarz pięścią i powaliłam go w ten sposób na ziemię. Wtedy skoczył na mnie drugi bodyguard biznesmena, wówczas jednak niespodziewanie ktoś znokautował go silnym ciosem pięści. To był Herbert Jones.
- Co ty wyprawiasz, dziewczyno?! - jęknął - Chcesz nas wszystkich wsypać?!
- Nie mogę stać spokojnie, kiedy ten łajdak grozi jej bronią!
- Rozumiem cię, ale zachowaj więcej stoicyzmu, bo inaczej wszystko zepsujesz!
- Teraz to już za późno.
- Nigdy nie jest za późno, aby zawrócić.
- Dla mnie i owszem. Ja tam wchodzę i jeśli chcesz mnie powstrzymać, to lepiej sobie daruj, bo będziesz zaraz leżał ze złamanym nosem obok tych dwóch napakowanych mięśniaków.
Herbert Jones westchnął głęboko.
- Będę jeszcze tego żałował.
Następnie ruszył za mną na teren posesji Robertsona.
- A Jenny twierdzi, że to ja jestem nieobliczalny. Ciekawe, co powie o twoim zachowaniu?
- Jeśli pominąć niecenzuralne wyrazy, to raczej niewiele.
Na naszej drodze stanął kolejny duet ochroniarzy, ale nie zdążyli oni szybko zawiadomić swoich kolegów o całej sytuacji, gdyż otrzymali od nas tak silne ciosy pięściami, że bardzo szybko wylądowali w kranie snów.
Później bez problemu wbiegliśmy do środka posiadłości Roberstona i zaczęliśmy szukać pomieszczenia, w którym to była przesłuchiwana nasza mała przyjaciółka. Na całe szczęście, że Herbert doskonale się orientował w rozkładzie pokoi tego domu. Widocznie już tu nieraz był i to zdecydowanie bez wiedzy właściciela, jednak teraz mało mnie ten fakt interesował.
Prędko dotarliśmy do jakiegoś pokoju, z którego to dobiegły nas dobrze nam znane głosy.
- Słuchaj, maleńka... Ja ci już mówiłem, że wierzę w twoją wersję, ale obawiam się, że moja spluwa ma nieco inne zdanie w tej sprawie. Nie chcę wystawiać na próbę twojej wytrzymałości, dlatego lepiej powiedz mi teraz wszystko, co opowiadał ci tatuś o swojej pracy.
- On nic mi o niej nie mówił.
- To już słyszałem. Powiedz mi coś, o czym nie wiem.
- Wie pan, że mój Pichu to samiczka?
- Powiedz mi coś, czego nie wiem, ale na temat, który mnie interesuje i to lepiej szybko. Bo jeżeli będziesz robić sobie ze mnie żarty, to...
Nie chciało mi się czekać na zakończenie tej rozmowy, więc szybko wparowałam przez drzwi do pokoju. Zaraz za mną zrobił to Herbert Jones, który w międzyczasie wyjął z kieszeni rewolwer.
- Zostaw ją, Robertson! - krzyknął, gdy wpadliśmy do środka.
Milioner szybko zasłonił się dziewczynką, której przyłożył pistolet do głowy.
- No proszę! Detektyw Herbert Jones - zachichotał podle nasz wróg - Nie sądziłem, że będziesz na tyle bezczelny, żeby tutaj wparować. Ale cóż... Tym lepiej. Może ty przekonasz tę małą, aby podała mi kod do komputera swego tatusia? Bo ja jakoś nie mogę tego zrobić.
- Ona go nie zna! - zawołał Jones.
- Poważnie? Już mi o tym powiedziała - kpił sobie biznesmen - Jednak jakoś jej nie wierzę. A może ty znasz ten kod? Na pewno znasz, inaczej byś tu nie przyszedł. Mów więc, co i jak, bo inaczej moi chłopcy zrobią z was durszlaki.
Chwilę później usłyszałam za plecami trzask przeładowywanej broni. Wiedziałam już, że wpadliśmy w pułapkę.
- Opuść broń, Jones - rzekł jeden z bandziorów stojących za nami.
- Gruby Joe... Jak miło cię znowu widzieć - mruknął detektyw, oddając mu pistolet.
- Powiedziałabym to samo, ale nie lubię kłamać - dodałam.
- Musisz go tak drażnić? - zapytał mnie mój przyjaciel.
- Chyba coś mi się należy od życia, nieprawdaż? - zripostowałam jego własnymi słowami.
Robertson tymczasem patrzył na nas uważnie.
- Dobrze, przyjacielu. A teraz podaj mi kod, bo inaczej mała zakończy swój żywot jako pokarm dla Gyaradosów.
Herbert Jones spojrzał na niego groźnie, jednak dobrze wiedział, że ów łotr bez wahania spełni swoją groźbę, dlatego krzyknął:
- Nie rób jej krzywdy! Podam ci ten kod!
- Rozsądna decyzja - rzekł biznesmen, po czym ustąpił miejsca memu przyjacielowi.
Ten zaś powoli podszedł do komputera, znajdującego się na stoliku, który odsłonił nasz wróg. Ekran laptopa zdobił napis „Podaj kod“. Herbert westchnął głęboko, po czym wpisał na klawiaturze dobrze nam znany ciąg liczb, a następnie nacisnął klawisz Enter. Chwilę później na ekranie pojawił się napis „Kod prawidłowy“.
- Doskonale! - zawołał zadowolony Robertson - Wiedziałem, że mogę na tobie polegać.
- Co z nimi zrobimy, szefie? - zapytał Gruby Joe.
Odpowiedź była dla nas jak najbardziej oczywista.
- Nie są mi już potrzebni.
Dobrze wiedziałam, co to oznacza i mimo obecności w pobliżu policji miałam pewne obawy, że cała ta przygoda się źle skończy. Jednak w tej samej chwili Jones uderzył łokciem w brzuch jednego bandytę i wytrącił mu broń z ręki. Następnie złapał ją szybko wypalając z niej niemalże w tej samej chwili. Stojący za mną Gruby Joe dostał prosto w serce i padł martwy na ziemię. Kolejny bandzior szybko wyjął spluwę, ale jednym kopnięciem wytrąciłam mu ją z ręki, po czym poprawiłam mu z pięści i ogłuszyłam go. Następny ochroniarz, którym był Pokemon (ten sam, który porwał Natalie) doskoczył do mnie, ale jednym ciosem pięści między oczy posłałam go na spotkanie z Morfeuszem, natomiast Herbert Jones zastrzelił jeszcze jednego bandytę. Pozostali ludzi naszego wroga stali przerażeni i bali się ruszyć, aby samemu nie oberwać kulki.
Tymczasem Robertson wciąż mierzył pistolet do głowy Natalie.
- Rzuć broń, Herbercie! - zawołał - Rzuć, bo zabiję małą!
- Śmiało, zrób to... - odpowiedział ze stoickim spokojem mój przyjaciel - Ciekawe tylko, kim się wtedy zasłonisz?
- Rzuć broń!
- Jasne... A wtedy ty zabijesz mnie!
W tej samej chwili Natalie nadepnęła mocno biznesmenowi na nogę. Ten wrzasnął głośno z bólu i na małą chwilę stracił czujność. Ta chwila w zupełności wystarczyła detektywowi, który strzelił mu prosto w głowę nad prawym okiem. Trafił go i biznesmen osunął się martwy na podłogę. Mała Natalie widząc to, krzyknęła z przerażenia, wpadając prosto w moje objęcia. Czule ją do siebie przytuliłam, aby w ten sposób uspokoić tę małą, uroczą kruszynkę, choć sama byłam naprawdę nieźle zaszokowana tym, co właśnie się stało.
Pozostali bandyci, a także kilka Pokemonów typu walczącego, widząc to wszystko, rzuciło się do ucieczki, ale wtedy do pomieszczenia wparowali policjanci z bronią w ręku.
- Ręce do góry! Jesteście aresztowani! - zawołał jeden z nich.
Opryszki zrozumiały, że nie mają z nami szans i podnieśli szybko ręce do góry. Wszyscy zostali skuci w kajdanki, a następnie wyprowadzeni przez funkcjonariuszy. Komisarz Jenny uważnie się temu przyglądała.
- Nieźle wam poszło, choć was również powinnam przymknąć.
- Nas? A niby za co? - zapytałam zdumiona.
- Za waszą karygodną samowolkę, która mogła się dla nas wszystkich skończyć bardzo nieprzyjemnie.
- Ważne, że zakończenie jest doskonałe i to tak, że lepszego już być nie może - odparłam.
- Niestety, Maren... Nie mogę się z tym zgodzić - stwierdził detektyw.
Następnie pokazał na komputer, mówiąc smutnym głosem:
- Laptop jest pusty. Dane zniknęły.
***
Mała Natalie powróciła jeszcze tej samej nocy do swoich przybranych rodziców, którzy nie ukrywali tego, jak bardzo się cieszą z jej powrotu w jednym kawałku. Byli na nas nieco źli za to, że narażaliśmy ich dziecko na niebezpieczeństwo, ale ostatecznie dali się oni jakoś udobruchać Herbertowi Jonesowi, który im wyjaśnił, że od początku mieli wszystko pod kontrolą i małej ani przez chwilę nic nie zagrażało. Nie do końca mu uwierzyli, ale ostatecznie dali się przekonać i przestali się nas czepiać.
Śledztwo zostało zamknięte. Nathaniel Robertson nie żył, część jego ludzi zginęła, natomiast ci, którzy przeżyli, trafili do aresztu, choć przedtem złożyli wyczerpujące zeznania w sprawie działalności swojego szefa (to znaczy złożyli ci, którzy umieli mówić, bo przecież Pokemonów tutaj nie liczę). Okazało się, że klientem Robertsona był niejaki Pan Z, który według danych komisarz Jenny był agentem organizacji Rocket. Mężczyzna dosyć szybko został zatrzymany przez policję i przesłuchany. Bez trudu udało mu się udowodnić układy z podłym biznesmenem, ale niestety przynależności do organizacji kierowanej przez Giuseppe Giovanniego już nie, co prawdę mówiąc, jakoś wcale mnie nie zdziwiło. Ostatecznie wyżej wspomniany mafioso byłby kompletnym idiotą, gdyby przez wpadkę swojego pierwszego lepszego człowieka miałby iść siedzieć. Zadbał więc o to, aby i tym razem nie istniały żadne dowody przeciwko niemu.
Jednak nie tym najwięcej przejmował się Herbert Jones. Ta sprawa była dla niego jak najbardziej oczywista, gdyż dwa dni później, kiedy to oboje rozmawialiśmy na ten temat, mój przyjaciel stwierdził:
- Wiedziałem, że Giovanniego nie będzie można zamknąć. Przecież jest on zbyt ważną osobą, aby wpadł w taki sposób.
- Szkoda... Więc ten łajdak jeszcze długo będzie chodził na wolności? - zapytałam zdumiona.
- Spokojnie, moja droga... Jeszcze przyjdzie na niego kryska, jestem tego pewien. Ale tak czy inaczej musimy się teraz zająć inną sprawą.
- Chodzi o ten komputer?
- Tak. Przecież Robertson nie mógł otworzyć komputera i zajrzeć do jego danych bez kod cyfrowego, którego nie znał. Wobec tego wniosek jest jeden. Ktoś inny wcześniej wyczyścił dysk twardy komputera.
- Ale to niemożliwe... Nie jesteś co prawda specjalistą od informatyki, podobnie zresztą jak i ja, ale przecież oboje dobrze wiemy, że dysk twardy nie można całkowicie wyczyścić z danych. Zawsze można w jakiś sposób wydobyć z niego dane. Wystarczy dobry informatyk, aby tego dokonać.
- Wiem o tym. To wobec tego mamy tylko jedno wytłumaczenie. Ktoś wydobył dysk twardy z laptopa profesora, zastąpił go innym, pustym, który wcześniej zabezpieczył tym samym kodem, jaki blokował dostęp do tego prawdziwego.
- Ale to by oznaczało, że złodziej zna kod do dysku twardego. Inaczej by mu ten numer się nie udał.
- Właśnie, Maren! Właśnie! Dotychczas sądziliśmy, iż tylko profesor Matterson i jego córka znali ten kod. Teraz jednak okazuje się, że znał go ktoś jeszcze, a ja chyba już wiem, kto.
- Poważnie? A kto taki?
- Zaraz się dowiesz. Ale najpierw musimy jechać do naszej drogiej pani komisarz i zapytać ją o kilka spraw.
***
Policjantka bardzo przyjaźnie nas przyjęła, chociaż wyraźnie nie była zachwycona prośbą mojego przyjaciela.
- Proszę cię, Herbercie! - jęknęła załamanym głosem - Czy ty masz zamiar wciąż się nade mną pastwić? Tak, miałeś od początku rację. Profesor został zamordowany, a komputer mu skradziono. Wcześniej pomyśleliśmy, że jego śmierć to był wypadek, bo nie mieliśmy dowodów na to, iż ktoś go wyrzucił za burtę. Nie połączyliśmy tego z kradzieżą laptopa uważając, że to mógł być czysty przypadek i nie ma on nic wspólnego z zabójstwem uczonego. Wiem, to był czysty debilizm z mojej strony.
- Przeciwnie, moja słodka - zaśmiał się do niej detektyw Jones - Tutaj właśnie od samego początku miałaś rację.
- Jak to? - zapytała zdumiona Jenny.
- Jak to? - dodałam równie zdziwiona tym, co właśnie usłyszałam.
- Widzicie, moje panie... - zaczął detektyw - To jest w gruncie rzeczy bardzo proste. Wcześniej tego nie rozumiałem, ale teraz wszystko jest dla mnie jasne.
- Obawiam się, że nie dla mnie - mruknęłam.
- Dla mnie także nie - dodała policjantka.
Herbert Jones popatrzył na nas z lekką wyższością, po czym rzekł:
- Widzicie... Chodzi o to, że wiemy doskonale, iż ludzie Robertsona, nie mogąc namówić profesora do sprzedaży jego badań, postanowili ukraść komputer, na którym miał wyniki swojej pracy. Podejrzewali, że właśnie tam trzyma wyniki swoich badań i mieli rację. Skąd to wiedzieli? Ponieważ ktoś ich o tym poinformował. Ten sam ktoś, kogo oni teraz nie chcą wsypać, ale o którym ja już wiem. To ktoś, kto zanim ludzie Robertsona dokonali kradzieży wcześniej sam zabił profesora i ukradł mu dysk twardy z jego komputera, na jego miejsce podkładając inny dysk, tyle że całkowicie pusty.
- Kto to taki? - zapytała Jenny.
- Zaraz wam powiem - powiedział detektyw z uśmiechem na twarzy - Ale najpierw zadam wam małe pytanko. Co znaleziono na łodzi profesora w chwili, kiedy odkryto jego śmierć? No, bo chyba przeprowadziliście rewizję tego pomieszczenia.
- Naturalnie - odparła policjantka.
Następnie wyjęła ona z biurka kilka papierów i zaczęła bardzo uważnie je przeglądać.
- Hmm... Oto lista tych rzeczy, choć nie wiem, po co ci ona.
Jones wziął od niej papiery i zaczął je uważnie przeglądać. Nie dotarł jednak nawet do połowy, kiedy położył ją z powrotem na biurku, mówiąc:
- Wiem już wszystko.
- O co chodzi? - zapytałam zdumiona.
- Właśnie - dodała funkcjonariuszka - Możesz mi to wyjaśnić?
- Oczywiście - odpowiedział jej mój przyjaciel - Czy profesor miał na głowie ślad uderzenia?
Pani komisarz pomyślała przez chwilę, zanim udzieliła mu odpowiedzi na jego pytanie.
- Nie... Nie miał.
Detektyw uśmiechał się ironicznie.
- No właśnie. I o ile dobrze pamiętam, na jego ciele nie było żadnych śladów przemocy?
- Najmniejszych nawet. Dlatego właśnie sądziliśmy, że jego śmierć to musiał być zwykły wypadek. Jakikolwiek napastnik musiałby zostawić ślad w postaci siniaka lub zadrapania, czegokolwiek.
- Chyba, że zaszedł profesora od tyłu i uśpił go chloroformem.
Policjantka nie posiadała się ze zdumienia.
- Słucham?! Czym go uśpił?!
- Chloroformem - powtórzył detektyw - Zaszedł go od tyłu, zatkał usta chusteczką nasączoną tym płynem, a następnie wyrzucił on nieprzytomnego profesora Mattersona za burtę.
- Przecież to niemożliwe. Podłoga w łodzi uczonego nieźle skrzypi w paru miejscach. Nie można było zajść od tyłu naszego denata i zaprawić go chloroformem. On by zwyczajnie usłyszał, że ktoś idzie w jego stronę.
- Owszem... I słyszał to wyraźnie.
- Nie rozumiem.
- Już ci wyjaśniam. Mówisz, że bandyta nie mógłby go zajść od tyłu, aby on tego nie usłyszał?
- Tak.
- A jeśli to nie był bandyta?
- Słucham? Więc niby kto to był?
- Rusz głową, Jenny! - zawołał Herbert Jones - Pomyśl przez chwilę. Nieznajomy nie miał szans na tej łodzi zajść go niepostrzeżenie od tyłu. Nawet gdyby miał wspólnika, to ta przeklęta łajba by się kiwała na wodzie, a podłoga skrzypiałaby. Profesor usłyszałby napastników, nawet gdyby spał. Ponieważ zaś nie był ułomkiem, to na pewno zdążyłby zadać jeden czy dwa ciosy, a na pewno szarpałby się z włamywaczami. Tymczasem jego ubranie nie było porwane, jego ciało nie miało najmniejszych nawet śladów walki. Albo więc bandyci byli tak doskonałymi profesjonalistami, że nie zostawili po sobie żadnych śladów, albo...
- Albo to nie byli bandyci, ale ktoś, kogo profesor bardzo dobrze znał! - zawołała Jenny.
Śledczy uśmiechnął się do niej.
- Widzisz? Już rozumiesz. To tłumaczy wszystko łącznie z tymi, czemu ludzie Robertsona idą w zaparte i wciąż nie przyznają się do tego, aby zabili profesora. Bo patrz... Czemu przyznali się do wszystkiego poza tym jednym szczegółem? I tak ich nie minie więzienie. Nie chcą mieć większego wyroku za zabójstwo... albo...
- Albo nie oni zabili profesora - dokończyłam.
Detektyw spojrzał na mnie z uśmiechem.
- Brawo! Pojętna jesteś, Maren. No cóż... Sprawa jest prosta. Ktoś inny go zabił i ja nawet wiem kto.
- Wiesz? - zapytałyśmy ja i pani komisarz.
- Wiem, ale udowodnienie tego, to już inna sprawa - wyjaśnił Jones - Jednak być może miałbym pewne rozwiązanie tego problemu.
W małej, portowej tawernie, do której rzadko kiedy przychodzą jacyś porządni goście, przyszłam właśnie ja, jak najbardziej normalna i nie mająca nic wspólnego z przestępcami osoba. Dlaczego to zrobiłam? Miałam swoje powody, o których się zaraz dowiecie, kochanie. Weszłam więc do środka, zamówiłam sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego, po czym usiadłam przy jednym stoliku, powoli sącząc swojego drinka. Czekałam w ten sposób na przybycie kogoś, z kim byłam umówiona.
Osoba ta zjawiła się kilka minut po mnie. Miała krótko obcięte czarne włosy, szare oczy, lekki zarost i zdecydowanie za duży nos. Jej ubranie było eleganckie, chociaż nieco znoszone. Na mój widok ów ktoś uśmiechnął się ponuro, po czym usiadł przy moim stoliku.
- Jak widzę jesteś punktualny - powiedziałam do niego złośliwie - To bardzo dobrze o to świadczy.
- Daruj już sobie ten sarkazm - mruknął mój rozmówca - Przez telefon mówiłaś mi o tym, co masz mi do odsprzedania. Mam nadzieję, że twoja propozycja jest nadal aktualna.
Złośliwie spojrzałam na swój zegarek, po czym odparłam:
- Gdybyś się spóźnił o jedną minutę, to wtedy niosłabym to nagranie na policję, a tak masz ode mnie szansę, żeby ją wykupić. Mam nadzieję, że nie zmarnujesz tej szansy.
- Bądź pewna, że nie - warknął młody człowiek - Przyniosłem ze sobą pieniądze.
To mówiąc rzucił on na stolik kopertę wypchaną grubo pieniędzmi.
- Mam nadzieję, że jest tu tyle, na ile się umawialiśmy - rzekłam bardzo ironicznym tonem.
- Jak najbardziej - burknął facet - A ty masz to, co obiecałaś?
- Ależ oczywiście. Pozwól jednak, że sprawdzę, czy suma się zgadza. Wolę być ostrożna.
Po tych słowach wzięłam do ręki kopertę, otworzyłam ją i zaczęłam liczyć znajdujące się w niej banknoty.
- Jest tyle, ile ich być powinno - stwierdziłam zadowolona - To bardzo dobrze. Widzę, że zachowujesz się wobec mnie nad wyraz uczciwie. Tym lepiej dla ciebie, ponieważ nieuczciwość mogłaby cię drogo kosztować.
- Dobra, dość tego gadania! Masz to?!
Schowałam kopertę do kieszeni swej kurtki, a następnie wyjęłam z niej kartę pamięci w małym, przeźroczystym woreczku.
- Proszę. Tu jest nagranie, o którym ci mówiłam przez telefon. Dowód na to, że to ty uśpiłeś profesora Mattersona, a następnie nieprzytomnego wrzuciłeś do morza, gdzie utonął. Wiesz, naprawdę bardzo brzydki z ciebie chłopiec, wiesz o tym?
- I to mówi babka, która bawi się w szantaż? - mruknął mój rozmówca, łapiąc szybko kartę pamięci - Sprawdzę sobie potem to nagranie w domu. Ale lepiej dla ciebie, aby było tam to, o czym mówisz, bo jeżeli teraz mnie oszukujesz, to...
- Wiem... Spokojnie. Przecież oboje jesteśmy słowni. Zabierzesz teraz nagranie i nigdy więcej się nie zobaczymy.
- Skąd mam wiedzieć, że nie masz kopii?
- Takiej pewności nie będziesz nigdy posiadał, kochasiu. No, ale za to masz moje słowo, że wszystko, co widziałam, zachowam dla siebie. Chyba sam rozumiesz... Nie chcę skończyć jak twój pryncypał.
Młodzieniec powoli wstał od stolika i burknął:
- Stary idiota musiał zginąć. Domyśliłby się prędzej czy później, że to ja dałem cynk ludziom Robertsona, gdzie on trzyma wyniki swoich badań. Tylko on i ja wiedzieliśmy o tym, że tylko w laptopie chował te dane i w innym miejscu ich nie ma, a ponieważ on sam nie sprzedał tym bandziorom efektów swojej pracy, więc musiałem zrobić to ja. Nie chciałem jednak iść siedzieć, dlatego przed umówioną kradzieżą załatwiłem go na cacy.
- Podobno ten komputer miał kod, bez którego nie można było dostać się do tego, co na nim jest.
- Skąd to wiesz?
- Nieważne skąd, po prostu to wiem. Dziwne, że bandyci nie zgłosili się do ciebie z prośbą o to, abyś im powiedział, jaki to kod.
- Próbowali się do mnie zgłosić, ale nie wiedzieli, gdzie mnie szukać. Kiedy trzeba, umiem się ukryć.
- Dziwne, bo ponoć detektyw Herbert Jones cię znalazł.
- Owszem, ale powiedziałem mu, że boję się bandytów, którzy zabili profesora, a ten idiota we wszystko mi uwierzył. Tak czy inaczej wiem, jak należy się ukrywać przed innymi. Tobie radzę się nauczyć tego samego.
- Po co? Ja nie mam powodu, aby się ukrywać.
- Owszem, masz i to poważny. W końcu szantażujesz mordercę. Jeżeli zatem będziesz znowu próbować mnie szantażować, to wtedy licz się z tym, że zaprawię cię kozikiem. Masz na to moje słowo.
Z pozorną obojętnością głaskałam palcem swój kieliszek, mówiąc:
- Nie strasz mnie lepiej, kochasiu, bo jeszcze sam zaczniesz się bać. Sprawa między nami przecież została zakończona.
- Tak... Lepiej dla ciebie, żeby tak było.
Następnie młodzieniec skierował swoje kroki ku wyjściu. Ledwie do niego dotarł, a już podeszli do niego przebrani w cywilne stroje policjanci.
- Pan Ralph Beneson? - zapytali.
- Tak - padła odpowiedź.
- Jest pan aresztowany.
- A niby za co?
- A za zamordowanie profesora Mattersona i za współpracę ze światem przestępczym.
Zanim młody mężczyzna zdążył zaprotestować, został szybko zakuty w kajdanki oraz wyprowadzony z tawerny. Chwilę później obok mnie usiadł detektyw Herbert Jones.
- Byłaś niesamowita - powiedział z nieukrywanym zachwytem.
- Dziękuję za komplement - odparłam wesoło - Mam tylko nadzieję, że wszystko się nagrało.
- Spokojnie. To jest najlepszy sprzęt policyjny. Nie ma mowy, żeby nie działał.
- Obyś miał rację. Nie chciałabym być w swojej skórze, jeśli okaże się, iż jest inaczej niż mówisz.
- Nie masz się czego obawiać. Będzie dobrze.
Następnie zawołał on kelnerkę, wołając:
- Poproszę jedną whisky z lodem. Mamy dzisiaj coś świętować.
Po tych słowach spojrzał na mnie, mówiąc:
- Muszę powiedzieć, że bardzo dobrze mi się z tobą pracowało. Jesteś po prostu świetną partnerką przy takich przygodach.
- Miło mi to słyszeć - odparłam wesoło - Z ciebie też naprawdę równy gość. A powiedz mi, czy miałeś już kiedyś takiego współpracownika jak ja? Czy zawsze pracowałeś sam
Detektyw pomyślał przez chwilę, po czym rzekł:
- Właściwie to miałem. Jakiś czas temu pływałem statkiem „Królowa Mórz“ i w trakcie tego rejsu rozwiązywałem zagadkę kradzieży pewnego naszyjnika. Pomagał mi w tym pewien naprawdę bardzo bystry chłopak z regionu Kanto, najwyżej dwunastoletni.
- Jak on się zwał? - zapytałam.
- Czekaj... Zaraz sobie przypomnę... Nazywał się... Jeżeli mnie pamięć nie myli... Ketchum! Ash Ketchum.
Spojrzałam na niego zdumiona.
- Ash Ketchum?!
- Tak. A znasz go?
- No jasne! Poznałam tego dzielnego chłopaka, gdy miał on jedenaście lat i podróżował po Wyspach Oranżowych razem ze swoimi przyjaciółmi, Misty i Traceym. Czy dalej z nimi podróżuje?
- Nie wiem... Może tak. Ostatni widziałem go z pewnym czarnoskórym chłopakiem imieniem Brock oraz rodzeństwem o imionach May i Max.
- Tych nie znam. Ale Asha znam i wiem, że to naprawdę bystry oraz dzielny młodzieniec. Nie wiedziałem jednak, iż bawi się w detektywa.
- Pomagał mi rozwiązać prowadzone przeze mnie śledztwo i muszę ci powiedzieć, że byłem pod wrażeniem jego genialnego umysłu. Jak dla mnie on ma zadatki na wielkiego detektywa. Ja ci to mówię, a kiedy coś mówię, to możesz być pewna, że wiem, co mówię.
***
- I tak to właśnie było - powiedziała Maren, kończąc swoją opowieść - Od tego dnia co jakiś czas się ze sobą spotykamy i przeżywamy jeszcze jakieś przygody. Dlatego tym bardziej mi miło, że mogłam byś świadkiem kilku niesamowitych wydarzeń na wyspie Shamouti z waszym udziałem. Będę miała co opowiadać Herbertowi, kiedy się razem znowu spotkamy.
- A więc mam nadzieję, że pozdrowisz go od nas i to serdecznie - rzekł radosnym głosem Ash - Miło go wspominam. No i wiele mu zawdzięczam. Ostatecznie to właśnie dzięki niemu zostałem detektywem, gdyż to on zasiał w mojej głowie taki plan. Prawda, mały?
- Pika-pika-chu! - zapiszczał wesoło jego Pikachu.
- Słyszałeś to, Ash? - zawołał radośnie Max - On nas pamięta! Herbert Jones nas pamięta.
- Tak, to prawda - uśmiechnął się Brock - To bardzo miłe z jego strony, bo i my go zapamiętaliśmy od najlepszej strony.
- Święte słowa - zauważył mój chłopak - Nigdy nie zapomnę wielkiego detektywa, który sprawił, że i ja postanowiłem się zająć walką o to, aby tego zła mniej było na świecie.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał wesoło jego Pokemon.
- To była niesamowita opowieść, Maren - powiedziała Melody - Muszę powiedzieć, że przeżyłaś niezgorszą przygodę niż my u boku Asha.
- Cóż... Najwidoczniej pan Jones to jakiś krewny naszego detektywa - zachichotała Misty.
- Przyciąga kłopoty jak magnez szpilki? - spytała Dawn.
- Właśnie.
Obie panie zachichotały złośliwie.
- Czekajcie... Wy jeszcze przyjdziecie do mnie po pomoc... Mądrale - mruknął złośliwie Sherlock Ash.
- Tak, czarna niewdzięczność panuje w tej naszej drużynie - stwierdził zabawnie Clemont.
- Święte słowa - zgodził się z nim Tracey - Ale czego chcesz? Już takie czasy nam teraz nastały. Wdzięczności dzisiaj nie uświadczysz.
- No proszę! Filozof się znalazł - prychnęła Misty.
Bonnie tymczasem spojrzała za horyzont.
- Ziemia! - krzyknęła.
Spojrzeliśmy wszyscy w kierunku, który ona wskazała. Maren wzięła do ręki lornetkę i zawołała:
- To prawda! Zbliżamy się do Kanto!
- Nasza kochana Alabastia! - zawołałam radośnie - Nareszcie ląd!
- Nareszcie cisza i spokój - dodała Dawn.
- Pip-lu-pip! - zaćwierkał wesoło jej Piplup, podskakując w górę i o mało nie wypadając za burtę.
- Cisza i spokój? Raczej kolejne kłopoty - stwierdziła ironicznie Misty - Z naszym szczęściem i do tego fartem Asha coś tak czuję, że powinniśmy się szykować na nowe problemy.
- To fakt - poparł ją Brock - Nie da się temu zaprzeczyć. Ale dopóki mamy naszego dzielnego detektywa, to żaden problem nie jest nam straszny.
Rudowłosa spojrzała na niego, po czym pokiwała ona wesoło głową i powiedziała:
- Tak, no pewnie... A kto powiedział, że nie? Nasz detektyw pakuje nas w kłopoty, ale też zawsze umie nas z nich wyciągnąć.
- Przyznaję się bez bicia, że to prawda - zaśmiała się Melody - Więc niech przygoda przychodzi! Nie boimy się jej!
- Właśnie! - dodała Bonnie, po czym złożyła swoje dłonie w trąbkę i krzyknęła: - Słyszysz, przygodo?! Nie boimy się ciebie ani trochę, dopóki jest z nami Sherlock Ash!
- Najlepszy detektyw w całym Kanto! - zawołał radośnie Max.
- Albo i na świecie - powiedziałam - Obok oczywiście Herberta Jonesa.
- Bałam się, że już tego nie powiesz - zachichotała Maren.
- Ja również - rzekł Ash, patrząc przy tym wesoło na horyzont.
Po jego minie wiedziałam, iż podobnie jak i my on również jest już gotów na spotkanie z nieznanym.
KONIEC
Kompletnie mnie zaskoczyło zakończenie tej historii. Oczywiście, dobrze, że wszystko skończyło się dobrze i winni tej całej kradzieży i afery zostali ukarani i to należycie, jeśli nie przez prawo to przez los. Ale nie spodziewałam się, że profesora zabije jego własny kamerdyner, który po cichu współpracował ze światem przestępczym i miał zamiar sprzedać jego tajemnice. Ciekawe, ciekawe...
OdpowiedzUsuńAle od początku. Herbert Jones ma zamiar wystawić małą Natalie jako "przynętę" dla porywaczy i specjalnie pozostawia ją w jej pokoju bez nadzoru. Wcześniej Maren śpiewa dziewczynce kołysankę, w której jak się później okaże, jest ukryty kod do komputera ojca Natalie.
W czasie, gdy detektyw wraz z Maren rozwiązują zagadkę kołysanki (to już wiem skąd ten tytuł), ludzie Robertsona porywają dziewczynkę. Gdy sprawa wydaje się już być zupełnie przegrana, okazuje się, że w jednej z gumek dziewczynki detektyw ukrył zarówno nadajnik, jak i podsłuch, więc detektyw i Maren szybko zmierzają w pościg za porywaczami, którzy zatrzymują się przed domem Robertsona. Ścigający szybko się dowiadują o planach porywaczy, jednak Maren nie może wytrzymać i biegnie w kierunku rezydencji, niczym ninja pokonując ochroniarzy. Wraz z Herbertem wdzierają się do rezydencji, gdzie wpadają w sam środek rozmowy. Zasadniczo zmuszeni do działania wpisują kod do komputera a potem, jako niepotrzebni świadkowie, mają zostać zabici, jednak dzielnie się bronią. Gruby Joe ginie w walce i, jak się okazuje później, chciwy porywacz Robertson również. Ci, którzy nie zginęli, zostają zgarnięci przez policję. I jeszcze jedna ciekawostka - Robertson miał klienta, który...pracował dla Giovanniego. Nowość? Jak dla mnie nie, tutaj wszystko wydaje się być pośrednio powiązane z Giovannim. :D
Jak się później też okazuje, komputer został wyczyszczony ze wszelkich danych. Ponieważ Robertson nie miał dostępu do komputera musiał to zrobić ktoś z zewnątrz. Krótkie śledztwo wykazuje, że jedynie mógł to zrobić... kamerdyner profesora, który w wyniku podstępu zorganizowanego przez Maren i detektywa przyznaje się do winy i zostaje aresztowany przez policję.
Pięknie się kończy ta nasza historia, zwłaszcza, że nasi bohaterowie docierają w końcu do Alabastii, gdzie czekają na nich kolejne cudowne przygody. :)
Ogólna ocenka: 10000000000000000000000000000000000000/10 :)