czwartek, 4 stycznia 2018

Przygoda 063 cz. I

Przygoda LXIII

Sekret kołysanki cz. I


- Daleko jeszcze do tej Alabastii? - zapytała nieco zniecierpliwionym tonem Melody - To morze już mnie zaczyna męczyć. Gdzie tu nie spojrzysz, tylko morze, morze i morze. Myślisz sobie: „Hej, to może już ląd!“. A nie! To morze!
Popatrzyłam na nią z delikatną ironią w oczach.
- Proszę cię, kochana. Przecież godzinę temu wyruszyliśmy w drogę. Nie spodziewasz się chyba, że po tak krótkiej podróży będziemy na miejscu.
- Wiem, ale naprawdę jestem już nieco znudzona - jęknęła załamanym głosem dziewczyna z Shamouti - Męczy mnie ten okropny widok. Nic tylko fale i fale.
- To patrz na coś innego, chociażby na mnie - zażartował sobie wesoło Tracey.
Jego luba trąciła go lekko w ramię, delikatnie przy tym chichocząc.
- Dowcipniś jeden.
Oboje lecieli jeszcze niedługo na Charizardzie, ale postanowili zrobić mu przerwę w locie. Podobną decyzję w przypadku Pidgeota podjęli Max i Bonnie. Obie te pary naszych przyjaciół nie chciały go za bardzo męczyć swoich środków, wychodząc przy tym z jak najbardziej słusznego założenia, iż lepiej będzie, jeśli wypoczną one sobie. Przy okazji cała czwórka poczuła się głodna. Dlatego też Brock zaczął szykować nam wszystkim posiłek.
- Obiadek gotowy! - zawołał nasz przyjaciel, kiedy skończył.
Usiedliśmy wszyscy wokół niego, po czym zaczęliśmy jeść. Zrobiła to także Maren, choć była kierowcą.
- Włączyłam automatycznego pilota. Pokieruje on łodzią i poprowadzi nas do Alabastii - wyjaśniła dziewczyna.
- To dobrze - zaśmiałam się.
- Nie ma to jak nowoczesna technologia - dodał Clemont.
Ash pokiwał radośnie głową na znak, że całkowicie się z nim zgadza w tej sprawie.
- To prawda. Zawsze to mówiłem i będę dalej powtarzać. Nauka jest po prostu niesamowita!
- Pika-Pika! Pika-chu! - pisnął wesoło jego Pokemon, wcinając właśnie jabłko.
Maren nalała sobie kawy i zaczęła ją powoli pić.
- Wiesz... Zastanawia mnie, czy wy lubicie takie życie pełne przygód oraz niebezpieczeństw? - zapytała po chwili.
- Jeżeli chodzi o mnie, to już od prawie siedmiu lat spędzam czas na podróżach z jednego miejsca do drugiego - odpowiedział mój ukochany - I prawdę mówiąc, trudno mi sobie wyobrazić, abym miał żyć inaczej. Dlatego w moim przypadku odpowiedź brzmi „Tak, jak najbardziej lubię takie życie“.
- Najwyraźniej spokojny tryb życia ci nie służy - zauważyła Misty.
- Jesteś złośliwa - skarciła ją lekko Maren.
- Kiedy taka prawda - stwierdziła rudowłosa - Ash to ciągle wędruje z miejsca na miejsce, zaś swoją pierwszą podróż odbył w wieku zaledwie dziesięciu lat. Wędrował on wtedy po regionie Kanto razem ze mną oraz Brockiem.
- Drugą podróż odbył po Wyspach Oranżowych razem z Misty i ze mną - wtrącił Tracey.
- Pamiętam... To właśnie wtedy poznaliśmy się ze sobą - zachichotała nasza rozmówczyni, po czym spojrzała na naszego lidera - A jakie miałeś inne podróże?
- Najróżniejsze - odpowiedział jej detektyw z Alabastii.
- Trzecią swoją podróż odbył po regionie Johto razem z Misty i ze mną - wyjaśnił Brock.
- Czwartą zaś do regionu Hoenn, gdzie podróżował z Brockiem, moją starszą siostrą May, no i mną - odparł Max - Piątą natomiast do Strefy Walki w Kanto, a odbył ją z tą samą kompanią, co mu towarzyszyła poprzednio.
- Szóstą zaś do regionu Sinnoh razem ze mną i Brockiem - dodała Dawn.
- Pip-lu-pip! - zaćwierkał wesoło jej Piplup.
- To prawda. No, a siódmą podróż odbyłem do regionu Unova razem z nieobecnymi tutaj Iris i Cilanem - wtrącił Ash - W ostatniej fazie wyprawy towarzyszyła nam dziennikarka Alexa, nasza serdeczna przyjaciółka. Dzięki jej namowom wyruszyłem w swoją ósmą podróż do regionu Kalos.
- Gdzie podróżował ze mną, Clemontem i Bonnie - wtrąciłam wesoło.
- To prawda - uśmiechnął się do nas młody Meyer.
- Ta podróż była już moją ostatnią podróżą, którą odbyłem jako trener Pokemonów - stwierdził mój ukochany - Później zacząłem wyjeżdżać do różnych miejsc, ale tylko po to, aby rozwiązywać zagadki, a kiedy zostaną już one rozwiązane, to wracam do domu.
- Właśnie! - pisnęła mała Bonnie - Nasz Ash jest po prostu wspaniałym detektywem!
- Ne-ne-ne! - dodał jej uroczy Pokemon.
- Nie chcę zaprzeczać, chociaż powinienem być skromny, ale obawiam się, że to mało możliwe - zachichotał mój ukochany.
- Pika-chu! - zapiszczał uroczo jego starter.
Maren parsknęła śmiechem, napiła się nieco kawy, po czym zapytała:
- Powiedz mi, proszę... Jak to w ogóle możliwe, że Mistrz Ligi Kalos nagle został detektywem i to naprawdę dobrym?
Ash popatrzył na nią z uśmiechem, a następnie odpowiedział:
- Prawdę mówiąc to sam nie sądziłem, że zostanę detektywem. Chociaż rozważałem taką opcję już podczas podróży po Kalos, ale wiesz... To były takie rozważania teoretyczne, nie brałem ich raczej na poważnie.
- A skąd właśnie takie plany na przyszłość? - zapytała Maren.
- Bo naczytałem się kilku kryminałów, które strasznie mi się spodobały i jakoś tak przyszło mi na myśl, że mógłbym spróbować swoich sił jako prywatny detektyw. Do tego rozwiązałem z pomocą moich przyjaciół kilka zagadek, choć raczej nie takich wielkich, ale zawsze i tak zaczął we mnie kiełkować pomysł zostania detektywem.
- Ciekawe... A masz jakiś detektywów w rodzinie?
- Początkowo sądziłem, że nie, ale jakiś czas temu się dowiedziałem, że mój pradziadek John Ketchum był detektywem i to naprawdę dobrym, a więc można powiedzieć, że mam we krwi stanie na straży sprawiedliwości, choć być może nieco za bardzo się tu chwalę.
- Nie... Tylko nieco - zachichotała złośliwie Misty.


Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, a mój luby zrobił nieco złą minę. Jak widać żart ten nie przypadł mu do gustu.
- No, a wracając do tematu - rzekł po chwili - To muszę powiedzieć, że zastanawiałem się jeszcze przed mą wyprawą do Kalos, czy dalsze dążenie do zdobycia tytułu Mistrza Pokemon ma jakikolwiek sens. Myślałem nad tym i zacząłem czuć, że tego sensu, to ja w ogóle nie widzę. Mimo wszystko ostatecznie bardzo podnieciła mnie możliwość poznania nowego, zupełnie nieznanego mi regionu, dlatego też wyruszyłem w drogę do Kalos. Jak się później okazało, bardzo dobrze zrobiłem, ponieważ dzięki temu poznałem naprawdę wiernych i oddanych przyjaciół oraz moją ukochaną dziewczynę.
To mówiąc ścisnął delikatnie moją dłoń, a ja obdarzyłam go czułym uśmiechem. Tak, on miał zdecydowanie rację. Przecież gdyby nie to, że Ash postanowił wyruszyć w podróż do Kalos, aby jeszcze raz spróbować swoich sił w mistrzostwach, to przecież nie spotkalibyśmy się, może nawet nigdy. Byłam więc bardzo wdzięczna mojemu ukochanemu, że postanowił jeszcze raz swoich sił jako trener. Wolę nie myśleć, jak wyglądałoby moje życie bez niego. Pewnie nigdy nie przeżyłabym tak niesamowitych przygód, ponieważ zabrakłoby mi motywacji, aby wyjść dalej niż poza próg swego domu oraz rodzinnego miasta.
- A więc postanowiłeś jeszcze raz spróbować zdobyć tytuł, do którego tak długo dążyłeś - powiedziała Maren - Ale dziwi mnie jedno... Kiedy już go zdobyłeś, to nagle, zupełnie niespodziewanie postanowiłeś zrezygnować ze wszystkim, co się z tym tytułem wiąże, łącznie z zaszczytami i naprawdę sporą sławą. Dlaczego?
- Bo nie chciałem się już w to bawić - wyjaśnił Ash - Kiedyś mnie to nawet ciekawiło, te wszystkie podróże ku zwycięstwu, te rywalizacje oraz treningi, mistrzostwa, olimpiady i inne takie. To było fascynujące dla mnie, ale tylko przez jakiś czas. Później, w dużej mierze dzięki Serenie, zacząłem dostrzegać to, czego nie widziałem wcześniej... A może widziałem, tylko nie rozumiałem tego tak, jak zrozumiałem to później.
- A co takiego zrozumiałeś? - zapytała nasza pani pilot.
- To, że świat sławy jest naprawdę płytki i żałosny - odpowiedział mój ukochany - Prawie wszystko w nim jest sztuczne lub nieszczere. Prócz tego nie ma w nim miejsca na prawdziwą miłość czy przyjaźń, a przynajmniej jest to mało możliwe, aby takie piękne rzeczy znaleźć w świecie sławy.
Następnie spojrzał na swoje stopy i rzekł:
- Ironia losu... Gdy pragnąłem zostać Mistrzem Pokemon, to ciągle coś stawało mi na drodze. Gdy już przestało mi na tym tak bardzo zależeć, nagle udało mi się to osiągnąć. Jednak już nie pragnąłem tego w taki sposób, jak kiedyś. Ten tytuł nie posiadał dla mnie takiej wartości, jak przedtem. Może to głupie, ale prawdę mówiąc zaczęło mnie to już nieco nużyć... To wieczne dbanie o swój image, te ciągłe walki, rywalizacje itp... Serena pomogła mi zrozumieć coś bardzo ważnego... Pomogła mi zrozumieć, jakie to wszystko jest żałosne.
Była to prawda, bo przecież to właśnie moje głupkowate zachowanie na pokazach piękności Pokemonów, a także rywalizacja z Shauną dały do myślenia memu chłopakowi oraz wywołały w nim pewne refleksje, których wcześniej nie miał, albo miał je, lecz nie zawracał sobie nimi aż tak bardzo głowy.


- Kiedy więc zostałem Mistrzem Pokemon, to uznałem, że oto nadeszła pora, aby się wycofać z tego wszystkiego - mówił dalej Ash - Mama zawsze mi powtarzała, że trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Uznałem, że lepiej będzie zrobić to teraz, gdy jestem jeszcze sławny i popularny niż wtedy, gdy stracę swoją popularność.
- Racja. Lepiej odejść w chwale - pokiwała głową Maren - No i co było dalej?
- Kiedy postanowiłem wrócić do Alabastii zastanawiałem się nad jedną sprawą. Co teraz powinienem zrobić? Jaki cel obrać? Bardzo długo nad tym myślałem, ale ostatecznie zostałem detektywem.
- Rozumiem. Wiesz, Ash... Mówiłeś już, dlaczego właśnie taką drogę życiową wybrałeś, ale nie powiedziałeś mi, jak zaczęła się twoja przygoda z zagadkami detektywistycznymi. Wspomniałeś, że kilka z nich przeżyłeś w swoim życiu, podczas swoich podróży. A jaka była pierwsza, od której to wszystko się zaczęło?
- Już ci mówię. Pierwsza z nich miała miejsce podczas mojej podróży po Hoenn. Płynąłem wtedy statkiem „Królowa Mórz“ po oceanie i poznałem podczas tego rejsu  detektywa. Nazywał się on Herbert Jones. Pomagałem mu rozwikłać sprawę pewnej niezwykłej kradzieży, za co potem otrzymałem od niego płaszcz Sherlocka Holmesa, który to zazwyczaj noszę wtedy, kiedy rozwiązuję zagadki.
Maren powoli opuściła już pusty kubek po kawie na swoje kolana, a jej mina zrobiła się co najmniej podniecona.
- A niech mnie! Chcesz mi powiedzieć, że znasz detektywa Herberta Jonesa?!
- Tak. A co? Czy ty też go znasz? - zapytał Ash.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.
- A i owszem. Poznałam go trzy lata temu i prawdę mówiąc, ja również przeżyłam z nim naprawdę bardzo ciekawą przygodę, choć wcale mnie ona zainspirowała do zostania detektywem. Mówię tutaj o inspiracji, ponieważ domyślam się, że właśnie po przygodzie przeżytej z nim postanowiłeś robić to, co robisz obecnie, a pozostałe rozwiązane przez ciebie zagadki tylko cię w tym utwierdzały.
- Nie inaczej - pokiwał głową mój chłopak - Tak właśnie było.
- A ty rozwiązałaś z nim jakąś zagadkę? - zapytałam.
Zielonowłosa zachichotała delikatnie.
- Powiedzieć, że ją rozwiązałam byłoby zdecydowanie przesadą. Ja mu jedynie pomagałam, ale przygoda, jaką razem przeżyliśmy, była po prostu wspaniała.
- A opowiesz nam o niej? - spytała Dawn.
- Właśnie! Opowiedz nam o niej, proszę! - dodała radośnie Bonnie.
- Nie krępuj się! Mów śmiało! - wołał Max.
Wszyscy poparliśmy ich prośbę swoimi własnymi prośbami. Ostatnia przemówiła Misty.
- Mnie taki pomysł również bardzo się podoba. Przynajmniej miło nam upłynie czas.
- To prawda - powiedziałam - Więc jak? Opowiesz nam tę historię?
Maren uśmiechnęła się do nas przyjaźnie.
- Tak coś czułam, że mnie o to poprosicie. A więc dobrze... Słuchajcie zatem uważnie i mam nadzieję, że cała ta historia wam się spodoba.

***


Wszystko zaczęło się trzy lata temu, pewnego pięknego i słonecznego, letniego dnia. Pływałam wtedy łodzią po Wyspach Oranżowych zajmując się przy tym swoimi sprawami. Nie sądziłam jeszcze, że niedługo coś sprawi, iż zostanę wciągnięta w sprawę, która zdecydowanie przekraczać będzie moja najśmielsze wyobrażenia.
Tego dnia przybyłam na pewną wyspę, aby odwiedzić moją serdeczną przyjaciółkę, Veronice Sanderson i jej męża Petera Sandersona. Zostawiłam łódź w przystani, po czym bardzo rozradowana skierowałam swe kroki do domu osoby, którą chciałam odwiedzić. Ledwie zapukałam do ich drzwi, a natychmiast otworzyła mi je młoda kobieta w moim wieku, posiadaczka pięknych, jasno-brązowych włosów oraz różowych oczu, o kształtnym nosie i delikatnym pieprzyku na policzku.
- Maren! - zawołała radośnie kobieta na mój widok.
- Veronice! Jakże się cieszę, że cię widzę! - odpowiedziałam, skacząc jej w objęcia.
- Tak dawno się nie widzieliśmy! - zawołała moja dawna przyjaciółka.
- Zdecydowanie zbyt dawno - odparłam - Chyba ostatni raz na twoim weselu, prawda?
- Dwa lata temu... Całe dwa lata... Wejdziesz?
- No jasne, że tak. W końcu po to tutaj przybyłam, żeby cię odwiedzić.
Kobieta radośnie zaprosiła mnie do salonu i oczywiście poczęstowała ciastkami oraz lemoniadą, jak miała w zwyczaju.
- Opowiadaj, co tam u ciebie - powiedziałam.
- Lepiej ty mi odpowiedz, jak tobie się powodzi - rzekła Veronice.
- Prawdę mówiąc to ja nie wiem, czy jest o czym opowiadać. Prowadzę dalej swój interes, który polega na przewożeniu ludzi moją piękną łodzią... Zarabiam na tym sporo, a przy okazji zajmuję się różnymi innymi swoimi sprawami.
- Wciąż jesteś singielką? - zapytała moja przyjaciółka.
- Jak widzisz - zachichotałam - Dzięki temu mogę swobodnie kierować moim interesem i nie przejmować się głupim gadaniem, że wracam późno do domu albo że jestem poza nim nawet przez kilka dni.
Veronice wybuchła śmiechem, słysząc te ostatnie słowa.
- Uwierz mi, kochana... Takie zrzędzenie może tylko czasami wydawać się denerwujące, jednak tak prawdę mówiąc, to z czasem nie tylko się do niego przyzwyczaja, ale nawet zaczyna się je uważać za coś normalnego. Wystarczy tylko, że się zakochasz, a reszta pójdzie jak z płatka.
- To niemożliwe... Ja niby miałabym się zakochać? Moja droga... To po prostu wykluczone. W moim przypadku miłość jest po prostu czymś wręcz abstrakcyjnym.
- Może... Ale tak czy siak uważam, że na każdego prędzej czy później spadnie to uczucie. Jak widzisz, na mnie spadło i wcale tego nie żałuję.
- Nie każę ci żałować. Po prostu jestem zdumiona, że próbujesz mnie przekonać do miłości. Mnie, zatwardziałą singielkę.
- Zawsze możesz zmienić swoje poglądy.
- Za bardzo jestem do nich przywiązana, aby to zrobić.
- Poważnie? No, jeszcze się przekonamy, jak będzie. Ostatecznie życie może cię niejeden raz zaskoczyć.
- Pewnie i tak, jednak jak na razie nie planuję żadnego związku.
- Domyślam się, że go nie planujesz. Ale tak czy inaczej nie przekreślaj z góry miłości, bo kiedyś i ciebie może trafić grot Amora.
- Może... Choć szczerze mówiąc mocno w to wątpię.
Veronice chyba nie chciała się ze mną kłócić, bo zakończyła ten temat i szybko zmieniła go na inny.
- Bardzo mnie cieszy twoja wizyta, Maren. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi brakuje znajomych z dawnych lat.
- Wierzę ci na słowo, mnie także ich brakuje - odpowiedziałam jej - A powiedz mi, gdzie jest teraz twój mąż?
- Poszedł na spacer z naszą córką.
Zdumienie moje w tej chwili nie miało granic.
- Córką? To ty urodziłaś dziecko?
- Nie... Bo widzisz, to jest cała historia - rzekła moja przyjaciółka - Od dnia ślubu, czyli od dwóch lat nie mogłam zajść w ciążę... Dlaczego? Sama tego nie wiem. Mam jakiś defekt, czy co... Tak czy inaczej postanowiliśmy razem z Peterem adoptować dziecko. Traf chciał, że trafiła się nam wręcz doskonała okazja, gdyż miesiąc temu zmarł profesor Gregory Matterson.
- Ten słynny uczony?! - zawołałam zdumiona.
Słyszałam wiele o tym człowieku. Zajmował się on badaniami na temat Pokemonów. Jego odkrycia miały ważny wpływ na świat nauki. Co prawda nie było to moją specjalnością, jednak na swój sposób mnie to interesowało, dlatego też bardzo zasmuciłam się na wieść o śmierci tego uczonego.
- Biedny człowiek... Wielka szkoda, że nie żyje... Był jeszcze młody. Nie miał nawet pięćdziesięciu lat.
- To prawda, ledwie skończył czterdziestkę - powiedziała Veronice - Na każdego z nas prędzej czy później nadejdzie pora, aby odejść z tego świata, ale zgadzam się z tobą, że szkoda, iż tak wcześnie przyszła jego kolej.
- Tak... Zbyt wcześnie... A powiedz mi, na co on zmarł?
- W sumie, to nie wiem dokładnie... Wiem jedynie tyle, że znaleziono go poza miastem... Na plaży... Jego ciało fale wyrzuciły na brzeg.
- A więc utopił się?
- Tak. Pływał swoją łodzią po morzu niedaleko tej wyspy i prowadził swoje badania, potem wrócił tu, zostawił łódź na przystani i utonął.
- Ale jak to możliwe? Znasz jakieś szczegóły?
- Niestety nie. Gazety nie opisały dokładnie całej tej sytuacji. Poza tym nie jestem z policji, więc śledztwa, jakie prowadzi miejscowa oficer Jenny są mi niestety obce.
- No tak, to zrozumiałe. Ale powiedz mi, proszę, co adopcja, na jaką się zdecydowałaś razem ze swoim mężem ma wspólnego z tym wszystkim, o czym mówimy?
- Już ci to wyjaśniam. Mianowicie pan profesor osierocił córkę, uroczą dziewięcioletnią dziewuszkę imieniem Natalie. Ponieważ mój drogi mąż był kiedyś studentem profesora Mattersona, którego traktował wręcz jak ojca, to uznał, że szkoda by było, aby ta mała spędziła resztę swego dzieciństwa w sierocińcu. Dlatego też zaproponował mi, abyśmy zaopiekowali się Natalie. Nie miałam nic przeciwko temu, dlatego podjęliśmy odpowiednie kroki i trzy dni temu zakończyliśmy już wszystkie formalności adopcyjne, także ta mała jest już naszą córką legalnie i formalnie.
- To bardzo się cieszę. Na pewno jesteście teraz bardzo szczęśliwymi rodzicami.
- Owszem, jesteśmy nimi... A przynajmniej powinniśmy być.
- Powinniście? To znaczy, że nie jesteście?
- Nie zrozum mnie źle. Natalie to cudowne i kochane dziecko, trudno jej nie uwielbiać. Niestety wiąże się z nią coś, co nas bardzo niepokoi.
- Co takiego? - zapytałam zdumiona.


Spodziewałam się już najgorszego np. tego, że mała pali papierosy lub jest po cichu niezłym rozrabiaką. Jednak to, co usłyszałam przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
- Widzisz... Ktoś chyba małą chce porwać.
- Poważnie? - zaszokowana o mało nie upuściłam filiżanki z herbatą, którą to właśnie trzymałam.
Odłożyłam ów przedmiot szybko na stolik.
- Tu chyba będzie bezpieczniejsza - zaśmiałam się delikatnie.
Następnie spojrzałam uważnie na moją przyjaciółkę.
- Małą ktoś chce porwać?
- Tak, a przynajmniej próbował to zrobić - odpowiedziała mi Veronice - Widzisz... To było tak... Tydzień temu ktoś przyszedł odwiedzić Natalie w domu dziecka, do którego mała trafiła po śmierci ojca. Przedstawił się jako przyjaciel profesora Mattersona i powiedział, że chciałby zobaczyć jego córkę. Chyba też dał w łapę przełożonej sierocińca, ponieważ normalnie nie mógłby zrobić czegoś takiego. Tak czy inaczej spotkał małą i rozmawiał z nią na podwórzu, kiedy nagle podjechał jakiś samochód, a ten gość złapał Natalie i próbował ją tam wciągnąć. Na całe szczęście mała narobiła hałasu i zauważyli to ludzie stojący na ulicy. Wśród nich był pewien człowiek, który ją ocalił. Mówię ci, dosłownie w ostatniej chwili wyrwał dziewczynkę z rąk porywacza, który razem ze swoimi wspólnikami szybko uciekł autem.
Patrzyłam na nią bardzo zaszokowana tym, co właśnie usłyszałam. To wszystko brzmiało tak, jak scenariusz jakiegoś filmu sensacyjnego. Prawdę mówiąc, to gdyby nie to, że Veronice jest prawdomówną osobą, to bym nie uwierzyła w jej słowa myśląc, iż ona zmyśla lub w jakiś sposób koloryzuje, jednak nigdy nie była kimś, kto lubi fantazjować. Dlatego też popatrzyłam na nią uważnie i powiedziałam:
- To po prostu przerażające. Brzmi jak jakiś kryminał.
- Gorzej, ponieważ to wszystko miało niestety miejsce naprawdę. Nie rozumiemy z Peterem tego, co się tu dzieje, ale mogę ci powiedzieć jedno... Ktoś znowu próbował ją porwać i to z naszego domu dzień po tym, jak ją adoptowaliśmy.
Jęknęłam przerażona, kiedy to usłyszałam.
- Z waszego domu?! To straszne!
- Właśnie. Mała musi być u nas bezpieczna, przynajmniej do czasu, kiedy nie skończy ona dziesięciu lat i nie zacznie podróżować jako trenerka Pokemonów, o ile oczywiście to zrobi, bo jak wiesz, na tej wyspie mało kto się w to bawi.
- Wiem o tym bardzo dobrze. Tak czy inaczej co zamierzacie zrobić z tym fantem? Chyba nie zlekceważycie tej sytuacji, prawda?
- Oczywiście, że tego nie. Policja już o wszystkim wie, jednak brakuje im poszlak.
- Więc sprawa jest beznadziejna?
- Niekoniecznie. Znamy pewien bardzo dobry sposób na rozwikłanie tej zagadki.
- Jaki?
- Pamiętasz, jak ci mówiłam o tym mężczyźnie, który ocalił Natalie przed porwaniem?
- Tak, pamiętam. A co?
- On postanowił zająć się tą sprawą.
Uśmiechnęłam się z delikatnym politowaniem.
- Wybacz, nie chcę być nieuprzejma, ale co obcy człowiek może zrobić w tej sprawie?
- Może i to nawet więcej niż ci się wydaje - odparła moja przyjaciółka - Widzisz, zapomniałam ci powiedzieć o najważniejszym. Mężczyzna, który ocalił Natalie nazywa się Herbert Jones.
Rozłożyłam bezradnie ręce.
- Wybacz, ale to nazwisko nic mi nie mówi.
Veronice zachichotała delikatnie.
- No tak... Zapomniałam, że ciebie nigdy takie sprawy nie ciekawiły. Pozwolę więc sobie na wyjaśnienia. Herbert Jones jest detektywem i do tego wybitnym.
- Poważnie? - zapytałam z uśmiechem.
Kobieta pokiwała głową.
- Nie inaczej. To jest słynny detektyw i naprawdę wspaniały człowiek. Kiedy dowiedział się o tym, że ktoś próbował już drugi raz porwać naszą adoptowaną córkę, to natychmiast do nas przyszedł, oferując swoją pomoc.
- A jak się o tym dowiedział?
- Ma znajomych na policji.
- To wiele wyjaśnia.
Moja przyjaciółka pokiwała powoli głową, po czym powiedziała:
- Widzisz... Ja wierzę w umiejętności komisarz Jenny, jednak uważam, że co dwie głowy, to nie jedna. Dlatego też zgodziłam się na jego ofertę i prowadzi on obecnie na nasze zlecenie śledztwo.
- Wiesz... Nie chcę cię pouczać, ale wychodzę z założenia, że to nieco podejrzane, że obcy człowiek oferuje wam pomoc tak po prostu sam z siebie - zauważyłam - A co, jeśli on ma coś wspólnego z tymi porywaczami?
- Nie wierzę. Słyszałam wiele o jego sławie detektywa i śledztwach, które prowadził. I co? On miałby nagle przejść na Ciemną Stronę Mocy?
Parsknęłam śmiechem, słysząc te słowa.
- Ciemna Strona Mocy... Naprawdę zabawnie to brzmi...
Veronice spojrzała na mnie ponuro.
- Dla ciebie to jest może zabawne, ale dla mnie cała sprawa jest nad wyraz poważna. Nie wiem już, co mam zrobić. Chcę chronić moją córkę, bo to jest moje dziecko bez względu na to, czy sama je urodziłam, czy też nie. Kocham Natalie i pragnę, aby była bezpieczna.
Uśmiechnęłam się do niej delikatnie, mówiąc:
- Doceniam twoje starania, ale musisz posiadać także więcej zdrowego rozsądku i nie ufać pierwszemu lepszemu.
- Herbert Jones nie jest pierwszym lepszym. Poza tym kiedyś pomógł ojcu mojego męża. Dla mnie to jest najlepsze poręczenie jego uczciwości.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem.
- Wybacz mi moje słowa. Po prostu jestem nieco nieufna.
- To zrozumiałe - odparła moja rozmówczyni - Tak czy inaczej mam wielką nadzieję, że cała sprawa znajdzie wreszcie szczęśliwy finał. Bardzo chcę mieć wreszcie pewność, iż mojemu dziecku nic nie grozi.
W tej samej chwili do domu wszedł Peter, mąż mojej przyjaciółki. Był on w towarzystwie jakieś małej dziewczynki. Mężczyzna ten miał zielone, krótko obcięte włosy, delikatny zarost oraz brązowe oczy, a ubrany był w czarny, elegancki strój. Jego podopieczna miała czarne włosy spięte w dwie kitki, a także niebieskie oczy, zaś jej ubiór stanowiła różowa sukienka, jak również niewielka, pomarańczowa torba, w której siedział malutki Pichu. Stanowili oboje naprawdę piękny widok.
- O! Maren! - zawołał Peter na mój widok - Miło cię znowu widzieć. Dawno u nas nie byłaś. Zapewne Veronice powiedziała ci już o naszej córce, prawda?
To mówiąc położył delikatnie dłonie na ramionach dziewczynki, która uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.
- Dzień dobry - powiedziała przyjaźnie - Jestem Natalie, a to jest mój Pichu. A pani to kto?
- Miło mi cię poznać, Natalie - rzekłam radośnie - Mam na imię Marem i mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółkami.
Podałyśmy sobie z małą ręce i już dobrze wiedziałem, że obie bardzo się polubiłyśmy.

***


Zostałam na obiedzie, a moi przyjaciele bardzo radośnie mnie u siebie ugościli, rozmawiając przy tym ze mną o różnych sprawach. Staraliśmy się nie poruszać tematu, który nas wszystkich niepokoił. Woleliśmy zachować w tajemnicy to, co tylko mogło przestraszyć niepotrzebnie małą Natalie. I tak dziewczynka się już bardzo przeraziła tym wszystkim, co ją spotkało. Po co jeszcze dokładać jej strachu?
Po obiedzie usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Peter wstał, aby otworzyć drzwi i zawołał:
- O! Pan Jones! Zapraszam serdecznie.
Chwilę później wpuścił on do środka jakiegoś wysokiego mężczyznę około czterdziestki, całkiem przystojnego i naprawdę uroczego, choć muszę powiedzieć, że ubrany był co najmniej dość dziwacznie. Jego ubiór stanowił płaszcz Sherlocka Holmesa, a także wielka fedora nałożona mocno na jego głowę. Naprawdę sprawiał on wrażenie kogoś, kto wyrwał się jednocześnie z dwóch filmów. Nie wyglądał zatem zbyt poważnie, a przynajmniej nie dla mnie. Musiałam jednak przyznać, że na swój sposób mi się spodobał.
- Czy dowiedział się pan już czegoś w sprawie? - zapytała go Veronice.
- Tak, ale nie wiem, czy mogę mówić swobodnie - odpowiedział jej detektyw, zerkając kątem oka na Natalie.
Moja przyjaciółka dotknęła ramienia swej adopcyjnej córki.
- Kochanie, idź pobaw się do swego pokoju, dobrze?
- Dobrze, Veronice...
Dziewczyna popatrzyła na nią z uśmiechem, po czym powoli poszła do siebie razem ze swoim Pichu.
- Urocze maleństwo - rzekł śledczy, a następnie spojrzał na mnie - A ta pani to kto?
- To jest Maren, moja najlepsza przyjaciółka - wyjaśniła mu Veronice - Może pan śmiało przy niej mówić. Ona wie o wszystkim.
Detektyw pokiwał głową ze zrozumieniem i zaczął mówić:
- Przejrzałem bardzo dokładnie wszystkie dane, jakie tylko można było sprawdzić. Wiem już, że profesor Matterson miał ostatnio kilku gości.
- Jakich gości? - zapytał Peter.
- Nie znam ich tożsamości, ale mogę państwu powiedzieć, że zdaniem jego asystenta, Ralpha Benesona nie były to zbyt przyjazne typy. Dowodem tego może być choćby fakt, że pan Beneson przebywa obecnie w pewnym, jakby to ująć... bezpiecznym miejscu.
- To znaczy w jakim? - zapytała moja przyjaciółka.
- Nie mogę powiedzieć, tajemnica śledztwa - rzekł detektyw - Powiem jedno, pan Ralph boi się tych typów, co odwiedzili jego szefa, więc w miarę swoich możliwości ukrywa się poza miastem.
- Skoro się ukrywa, to jak pan go znalazł? - spytał Peter.
- Mam swoje sposoby - wyjaśnił Jones.
Słuchałam uważnie tej rozmowy, coraz bardziej wkręcając się w tę całą sprawę.
- To brzmi ciekawie - stwierdziłam - A czego te typki chciały od pana Mattersona?
- Chcieli zakupić od profesora jego najnowszego badania. Bardzo byli nimi zainteresowani, jednak uczony odprawił ich z kwitkiem.
Veronice przerażona jęknęła.
- A zatem jest możliwe to, żeby ci ludzie zabili profesora, aby przejąć jego badania?
- Tak. To bardzo możliwe - rzekł detektyw - Jedno tylko do tej historii nie pasuje. Czemu chcą porwać dziewczynkę?
- Może ona wie coś, co może im być potrzebne? - zasugerowałam.
Herbert Jones uśmiechnął się do mnie lekko.
- Możliwe, ale jeśli dziewczynka to wie, to z całą pewnością raczej nie zdaje sobie z tego sprawy. Tak czy siak jedno wiemy na pewno. Mianowicie komputer profesora zniknął bez śladu, a jego asystent nie ma pojęcia, co się z nim stało.
- Czy profesor Matterson miał w komputerze wyniki swoich badań? - zapytałam.
- Z całą pewnością - odpowiedziała mi Veronice.
- To prawda - powiedział Peter - Pamiętam profesora jeszcze z czasów, gdy mnie uczył i z tego, co pamiętam, to właśnie w swoim laptopie trzymał najważniejsze wyniki swoich badań, choć mogę się mylić. Tak czy inaczej bandyci mają już to, co chcieli. Czego jeszcze mogą chcieć od Natalie?
- Odpowiedź na to pytanie może okazać się bardziej prozaiczna niż się państwu wydaje - odparł Herbert Jones.
Spojrzeliśmy na niego uważnie.
- Co pan chce przez to powiedzieć? - zapytał Peter.
- Wolę nie mówić nic zanim nie będę tego całkowicie pewien, proszę pana. Jak na razie zamierzam iść na policję do komisarz Jenny. Zostawiłem jej pewne dane na temat odkrytych przeze mnie faktów. Być może sama już coś odkryła.
Po tych słowach detektyw poprawił sobie fedorę na głowie i zapytał, patrząc na mnie:
- Może panienka iść ze mną?
Zdziwiła mnie jego prośba. Przecież on dopiero pierwszy raz w życiu mnie widział na oczy i mimo to chciał, abym z nim poszła na policję? Było to co najmniej dziwne. Jednak z jakiegoś powodu postanowiłam spełnić jego prośbę.
- Pańska prośba mnie nieco dziwi, panie Jones, ale w sumie czemu nie? I tak nie mam nic do roboty.
- Cudownie - śledczy klasnął radośnie w dłonie - Tym lepiej, bo bardzo nie lubię rozwiązywać zagadek sam. Lubię to robić w czyimś towarzystwie, a pani wygląda na osobę nie tylko uroczą, ale i bardzo pojętną.
Uznałam, że to wszystko wyjaśnia, dlatego nie zadawałam zbędnych pytań i poszłam z nim.

***


Komisarz Jenny przyjęła nas z uśmiechem na twarzy.
- Wiadomości, które zdobyłeś, Herbercie, brzmią naprawdę bardzo, ale to bardzo ciekawie - powiedziała na wstępie - Dziwi mnie jednak to, że ten asystent nie powiedział tego mnie, tylko tobie.
- Ponieważ nie prowadziliście śledztwa w sprawie śmierci profesora Mattersona - zauważył detektyw - Prawda jest taka, że od razu przyjęliście, że to był wypadek i nic więcej.
Policjantka była zasmucona jego słowami.
- Wybacz, Herbercie, ale mylisz się. Dobrze zbadaliśmy całą sprawę. Ostatnią osobą, która widziała żywego profesora był właśnie jego asystent. Gdy go opuszczał, aby pójść spać, to uczony jeszcze żył. Nikt potem go nie widział do czasu, kiedy wyłowiono jego ciało z morza. Na ciele nie było żadnych śladów walki, więc nie ma dowodów na to, że ktoś inny wszedł na łódź i wyrzucił uczonego za burtę.
- Ale nie ma też dowodów na to, że nikt tego nie zrobił.
- Możliwe, ale jak powiedziałam, bez dowodów nie możemy nikogo aresztować.
Detektyw westchnął głęboko i powiedział:
- Od dwóch dni zajmuję się prowadzeniem śledztwa w sprawie próby porwania Natalie Matterson, córki zamordowanego profesora.
- Nieżyjącego - poprawiła go Jenny - Przypominam ci, że nie mamy dowodów na to, że ktoś go zabił.
- Ale mamy dowody, że ktoś chce porwać jego córkę. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, iż to tylko zbieg okoliczności?
- Nie wiem, co to jest, ale być może masz rację. Tak czy inaczej lepiej mi powiedz, jak tam postępy w śledztwie.
- Wiem już, kim jest facet, który próbował porwać dziewczynkę.
Po tych słowach detektyw wyciągnął z kieszeni zdjęcie jakiegoś mało sympatycznego typa, łysego grubasa z lekkim wąsem.
- Nie wygląda zbyt przyjaźnie - powiedziałam.
Detektyw zachichotał delikatnie.
- Zdecydowanie nie. Wiem, co mówię, bo go znam.
Jenny wzięła do ręki zdjęcie i zaczęła mu się przyglądać.
- Ja również go znam. Bardzo wredny typek. Nazywają go Gruby Joe. Siedział u mnie kilka lat, a potem został szefem ochrony pewnego bogatego biznesmena, Nathaniela Robertsona.
- Coś chyba o nim słyszałam - powiedziałam - O ile wiem, to nie cieszy się on jakąś wielką sympatią świata.
- Trudno, żeby było inaczej - odparła Jenny - W końcu ten koleś kręci bardzo szemrane interesy. Problem w tym, że nie można mu tego w żaden sposób udowodnić.
- No niestety - rzekł smutno Herbert Jones - Już od bardzo dawna chcę przymknąć tego gościa. Mam z nim na pieńku.
- Nie ty jeden - burknęła policjantka - A więc uważasz, że ten grubas próbował porwać pannę Matterson?
- Tak. Sam mu spuściłem manto, kiedy pierwszy raz chciał uprowadzić tę małą. Później asystent jej ojca w rozmowie ze mną rozpoznał go jako kolesia, który odwiedzał jego pracodawcę.
Pani komisarz była tym wyraźnie zaintrygowana.
- Bardzo ciekawie to brzmi. Tylko jak chcesz udowodnić coś szefowi ochrony Robertsona?
- Widziałem go osobiście, jak próbuje porwać dziewczynkę.
- To jest tylko twoja wersja wydarzeń. Założę się, że szef Grubego Joe da mu bardzo mocne alibi.
- Natalie też poświadczy, że to on chciał ją porwać.
- Ale to będzie tylko słowo małej dziewuszki przeciwko słowu wysoko postawionego człowieka. Chyba więc nie masz złudzeń co do tego, komu uwierzy sąd.
- Z zasady rzadko się czymś łudzę. Widziałem jednak na własne oczy, jak Gruby Joe próbuj porwać Natalie. Potem asystent jej ojca powiedział mi, że ten drań odwiedzał profesora na niedługo przed jego śmiercią. Wszystko jest jasne. Roberston chce wykorzystać badania ojca dziewczynki, aby z ich pomocą osiągnąć jakieś swoje cele.
- Jakie? - zapytałam.
Śledczy rozłożył bezradnie ręce.
- Tego nie wiem. Ale z całą pewnością nie są one godne pochwały.
- Na pewno się do nich nie przyzna - zauważyła policjantka.
- Możliwe... A może wystarczy użyć odpowiednich argumentów - rzekł Herbert Jones.
Jenny westchnęła głęboko.
- Skoro tak mówisz, to na pewno masz jakiś plan działania.
- A i owszem, złociutka - zaśmiał się mój nowy przyjaciel - Mam tylko obawy, że może ci się ten plan nie spodobać.
- Jak tak mówisz, to od razu wiem, że będę miała zastrzeżenia, co do tego twojego planu.
- Jak my się dobrze rozumiemy, moja droga.
Kobieta spojrzała na niego groźnie.
- Nie pogrywaj sobie ze mną, tylko mów, o co ci chodzi.
Detektyw więc przeszedł do wyjaśnień.

***


Jakoś tak pół godziny później ja oraz Herbert Jones znaleźliśmy się w wielkiej willi Nathaniela Roberstona. Jego ochroniarze zaprowadzili nas przed oblicze swego szefa, który bynajmniej nie ucieszył się na nasz widok. Był on niskim mężczyzną, łysym z delikatnymi zakolami i gładko ogoloną twarzą. Siedział za swoim biurkiem nad jakimiś papierami. Oderwał od nich wzrok na nasz widok, po czym uśmiechnął się do nas ironicznie.
- No proszę! Detektyw Herbert Jones i jego nowa dziewczyna - rzekł z wyraźną kpiną w głosie - Naprawdę bardzo mi miło, że raczyliście oboje mnie odwiedzić. Co was do mnie sprowadza?
- Pewna bardzo ważna sprawa - wyjaśnił mój przyjaciel.
Mężczyzna pokazał, abyśmy usiedli naprzeciwko niego, a kiedy już to zrobiliśmy, powiedział:
- Mówcie więc śmiało... Co was sprowadza?
- Chodzi o śmierć profesora Mattersona - rzekł Herbert Jones.
- A co ja mam z nią wspólnego?
- To, że być może on zginął przez pana.
Nasz rozmówca spojrzał na nas uważnie i zachichotał.
- Poważnie? Sam nie wiem, czy jesteście oboje bezczelni, czy też po prostu głupi. Oskarżać mnie o coś takiego... Mnie?! A niby czemu miałbym to robić?
- Dla wyników badań, które prowadził profesor Matterson. Są one w końcu bardzo dużo warte.
Biznesmen złączył ze sobą swoje obie dłonie, zrobił złośliwą minę, po czym rzekł:
- Brzmi ciekawie, ale przecież gdybym chciał zdobyć te wyniki badań, mógłbym je po prostu kupić. Po co miałbym zabijać pana profesora?
- Bo on nie chciał je panu sprzedać. Wiemy, że chciał je pan kupić od niego, ale to się nie udało. Pan zaś bardzo potrzebował tych badań, choć nie wiem, dlaczego.
Roberston parsknął śmiechem.
- Czasami zastanawiam się, czy jest pan na pewno detektywem, czy też pisarzem, bo ma pan naprawdę ogromną wyobraźnię, panie Jones. Prawdę mówiąc to nawet nazbyt ogromną.
- Pański szef ochrony również ją ma - zaśmiałam się ironicznie - W końcu próbował porwać w biały dzień córkę profesora Mattersona.
- Poważnie? - zapytał mężczyzna - A powiedz mi, moja słodka, kiedy on niby chciał to zrobić?
- Tydzień temu w południe.
- No cóż, moja droga... Muszę cię rozczarować, ale on był wtedy ze mną i pilnował mojej jakże skromnej osoby. Mogę to poświadczyć nawet przed sądem.
- Czemu pan wspomina o sądzie? Czyżby miał pan coś na sumieniu?
Biznesmen ze złością sapnął, po czym złapał za telefon, mówiąc:
- Wybaczcie mi, ale nie mam dla was więcej czasu. Joe! Wyprowadź państwa.
Do pokoju wszedł wówczas grubas, którego widziałam wcześniej na zdjęciu. Obok niego stał wielki Pokemon typu walczącego. Właściwie to w domu było mnóstwo właśnie takich stworków. Widocznie sprawdzali się oni jako ochroniarze, ale potrzebowały szefa, który będzie nimi kierował, a ten cały Gruby Joe był najlepszym człowiekiem na tym stanowisku.
- Dobrze, już sobie idziemy - powiedział detektyw, wstając powoli z krzesła.
- Właśnie. Nie będziemy się narzucać - dodałam wesoło.
Powoli stanęłam na równe nogi, opierając się przy tym prawą dłonią o biurko. W jego wewnętrzną część wcisnęłam bardzo niewielką pluskwę z podsłuchem.
- Przekaż wszystkim członkom ochrony, żeby tych państwa więcej tu już nie wpuszczano - powiedział biznesmen do swojego goryla.
- Spokojnie, nie zamierzamy się więcej panu narzucać - odparłam.
Gruby Joe i jego Pokemony powoli odprowadzili nas do wyjścia, a my wyszliśmy zadowoleni. Nasza misja została wykonana, po czym poszliśmy do najbliższego miejsca, gdzie była ławka. Usiedliśmy na niej, a następnie Herbert Jones wyjął z kieszeni płaszcza niewielkie urządzenie wyglądające jak radio, a następnie je włączył.
- A teraz posłuchamy sobie, o czym to będą mówić nasi przyjaciele - powiedział z ironią w głosie detektyw.
- Przypominam ci, że Jenny nie podobał się ten pomysł - zauważyłam.
- Wiem i z góry przewidziałem, iż tak będzie - mruknął złośliwie mój przyjaciel. Jednak co tam! Wcale nie zamierzam się przejmować tym jej gderaniem.
- Pragnę tylko zauważyć, że to jest niezbyt legalne.
- Podkładanie podsłuchu bez pozwolenia prokuratora i owszem... Ale zapewniam cię, że sędzia na procesie nie będzie robił nam wymówek, kiedy już dostarczymy mu niepodważalne dowody.
- Najpierw musimy je zdobyć.
- Tym właśnie się zajmujemy, moja droga.


Chwilę później z urządzenie dobiegła nas taka oto rozmowa:
- I czego chciała ta dwójka, szefie?
- Próbowała ona ze mnie wycisnąć informacje na temat śmierci tego walniętego naukowca Mattersona.
- Oczywiście pan im nic nie powiedział, prawda?
- Naturalnie, że nie... Ale dla pewności zerknij pod moje biurko, czy ta zielonowłosa pannica nie podłożyła mi czegoś.
Przerażona jęknęłam, ale detektyw wcale nie wyglądał na przejętego tym wszystkim.
- Spokojnie... Pluskwa jest tak malutka, że na pewno jej nie zobaczy - uspokoił mnie mój przyjaciel.
- Obyś miał rację, bo jeżeli nie, to...
Chwilę później z urządzenia dobiegł nas głos Grubego Joe.
- Niczego tu nie ma, szefie.
- Jesteś tego pewien? - zapytał Robertson.
- Całkowicie, proszę pana.
- Tym lepiej. Widocznie ten świr Jones zrozumiał, że nie ma ze mną szans i dał sobie spokój.
- Ale ten szpicel na pewno będzie dalej węszył.
- Niech sobie węszy. Nic mi nie udowodni. Lepiej powiedz, co z tym komputerem?
- Nasi hakerzy próbują ciągle złamać hasło do niego, ale niestety wciąż ponoszą porażki.
Roberston uderzył pięścią w stół.
- Ciągle ponoszą porażki! Od miesiąca słyszę wciąż to samo! Słuchaj, Joe! Ten laptop jest dla nas bardzo cenny, ponieważ zawiera on dane, na których zależy mojemu klientowi! Nigdzie indziej ich nie ma! Wiesz o tym dobrze, bo szukaliśmy tych danych przez ten miesiąc bardzo dokładnie! Są tylko w tym laptopie! Musimy się do niego dostać i to szybko, bo inaczej klient traci cierpliwość.
- Klient? O kim on mówi? - zapytałam zdumiona.
Detektyw położył sobie palec na ustach.
- Nic nie mów, to się może tego dowiemy - powiedział.
Słuchaliśmy więc dalej.
- Obawiam się, że tylko ta mała może coś wiedzieć - rzekł Gruby Joe - Niestety porwanie jej jest niemożliwe. Jej nowi rodzice praktycznie ciągle jej pilnują.
- Posłuchaj mnie, ty skończony głupku! Musimy wreszcie zrealizować zadanie, którego wykonania się podjęliśmy, bo inaczej grożą nam poważne konsekwencje! Weź to pod uwagę, chyba że wolisz skończyć jako karma dla Gyaradosów!
- W żadnym razie, proszę pana.
- Ja również tak nie chcę skończyć i dlatego też dopilnuj, aby wszystko było gotowe na czas. Muszę mieć tę małą, żeby wycisnąć z niej ten szyfr i lepiej dla niej, aby go znała, bo inaczej...
Po tych słowach cała rozmowa została zakończona, gdyż obaj panowie zaczęli mówić o czymś innym.
- A więc po to jest im potrzebna Natalie - powiedziałam przejętym tonem - Chcą wydobyć z niej dane, które być może one posiada. Tylko, czy ona je ma naprawdę?
- Być może tylko nieświadomie je posiada - odrzekł mi detektyw - W każdym razie jedno jest pewne. Musimy pilnować tej małej i wkroczyć do akcji, kiedy zajdzie taka potrzeba. A teraz idziemy do Sandersonów. Trzeba im powiedzieć o tym, co odkryliśmy.

***


Maren na chwilę przerwała swoją opowieść, żeby nalać sobie kawy, którą później zaczęła powoli sączyć.
- No nieźle... Intryga się zagęszcza - powiedział bardzo zadowolonym głosem Max.
- Uwielbiam takie historie - stwierdziła Bonnie.
- Ne-ne-ne! - zapiszczał jej Dedenne.
- Nie tylko ty - rzekł bardzo wesoło Ash - Ja również uwielbiam takie opowieści.
- Co jest jak najbardziej zrozumiałe dlatego, że razem rozwiązujemy zagadki detektywistyczne - odparł Clemont.
- No właśnie. Kto na co dzień zajmuje się takimi sprawami, to już nie umie słuchać innych opowieści, jak tylko tych, które są związane z jakimś przestępstwem - powiedziała ironicznie Misty.
Brock zachichotał delikatnie, po czym nastawił na mały palnik patelnię i zaczął na niej smażyć naleśniki.
- Dobrze, to wy rozmawiajcie dalej, a ja tymczasem uszykuję naleśniki, bo już najwyższa pora, aby coś zjeść.
- Zgadzam się z tobą - oznajmił mój luby, oblizując zadowolony wargi - Uwielbiam naleśniki.
- Ja również - dodał wesoło Tracey.
- Też mi odkrycie - mruknęłam złośliwie rudowłosa.
Melody parsknęła śmiechem.
- Ash to jest łasuch - stwierdziła.
- To żadna nowość - rzekła dowcipnie Dawn.
- Pip-lu-pip! - zaćwierkał wesoło jej Piplup.
Mój ukochany popatrzył na nią groźnie.
- Uważaj, siostrzyczko... Bo jeszcze wylądujesz za burtą.
- Czy mam rozumieć, że to jest groźba pod moim adresem? - spojrzała na niego groźnie panna Seroni - Uważaj, mam masę świadków, którzy mogą potwierdzić przed sądem, że mi groziłeś.
- Ja grożę? - zaśmiał się jej brat - Skądże, moja siostrzyczko. Ja ci tylko oznajmiam, że możesz wypaść za burtę, jak będziesz taka złośliwa.
- A co ma złośliwość do wypadania za burtę?
- Wszystko. Ciężar twojej złośliwości może sprawić, że jak się lekko tylko wychylisz, to od razu wypadniesz.
Moja przyjaciółka popatrzyła na niego groźnie.
- Widzisz, Sereno? Widzisz, jaki on jest? Mój rodzony brat... Od tego samego ojca... I tak się do mnie odzywa! Dobrze, że ty nie masz brata.
- A ja żałuję, że nie mam - odpowiedziałam jej wesoło - Fajnie by było mieć starszego brata.
- Też tak myślałam do czasu, aż mnie kochany Ash potraktował tak, jak potraktował mnie dzisiaj.
- No i jak cię niby potraktował?
- Nie słyszałaś? Groził, że mnie wyrzuci za burtę.
- Tego to ja nie słyszałam.
Dawn popatrzyła na mnie groźnie.
- I ty też? Ty również jesteś po jego stronie?
- Przecież nie powiedział, że cię wyrzuci za burtę.
- Nie... Ale sugerował to.
- Za to nie można nikogo wsadzić do więzienia.
- A szkoda. Wielka szkoda.
Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, słysząc wypowiedź Dawn. Ona była zawsze bardzo urocza.
Maren zachichotała delikatnie, pijąc powoli kawę.
- Nie mogę się już doczekać tych pysznych naleśników, Brock. Twoje potrawy, jakie nam uszykowałeś na weselu były po prostu wspaniałe.
- Dziękuję - rzekł nasz czarnoskóry przyjaciel - Ale muszę przy tym zauważyć, że miałem wtedy do swojej dyspozycji naprawdę bardzo spory personel kuchenny.
- Z którego jeden próbował cię wrobić w kradzież pieniędzy weselnych dla państwa młodych - przypomniała mu Dawn.
- Tak to już jest, jak podrywasz miejscowe piękności wszędzie, gdzie byśmy nie poszli - mruknęła złośliwie Misty - Niech to będzie dla ciebie nauczką na przyszłość.
- Jaką nauczką? Przecież ja nic złego nie zrobiłem.
- Powiedzmy, że nie zrobiłeś. Tak czy inaczej mam nadzieję, że cała ta przygoda dała ci do myślenia.
Brock zarumienił się lekko, a Maren zachichotała ponownie, mówiąc:
- Uwielbiam takie urocze sprzeczki. Widać wyraźnie, że kto się czubi, ten się lubi.
- Dokładnie tak - poparł ją Max - Te sprzeczki Asha i Dawn tylko to potwierdzają.
- Phi! Też mi coś - mruknęła panna Seroni.
Melody i Tracey parsknęli śmiechem i podsunęli powoli kubki naszej pani pilot, aby im też nalała czegoś ciepłego.
- Nie za młodzi jesteście na picie kawy? - zapytała zielonowłosa.
- Ja mam dziewiętnaście lat - odpowiedział Sketchit.
- A ja tyle, co Ash - dodała dziewczyna z Shamouti.
- Aha... Jak tak, to w takim razie oboje możecie się napić mojej kawy - stwierdziła Maren, po czym nalała im obojgu tego napoju do kubków.
Cała trójka stuknęła się wesoło swoimi kubkami, po czym nasza pani pilot powiedziała:
- A wracając do mojej opowieści... Jeśli was ona jeszcze interesuje...
- Też mi pytanie... Oczywiście, że interesuje! - zawołałam wesoło.
Wszyscy się ze mną zgodzili, więc kobieta nie dała się długo prosić i zaczęła kontynuować swoją historię.


C.D.N.





2 komentarze:

  1. Kolejny przykład historii w historii. Widać, że autor, na moje szczęście, bardzo lubi tą formę, a i mnie bardzo taki format przygody odpowiada.
    Nasi przyjaciele wracają do Alabastii na łodzi Maren. Podczas podróży okazuje się, że Ash i Maren mają wspólnego znajomego, a konkretnie detektywa Herberta Jonesa. Maren opowiada, jak to wraz z tym detektywem rozwiązała pewną sprawę zupełnie przez przypadek.
    Historia zaczyna się trzy lata wcześniej, kiedy to Maren odwiedza swoją przyjaciółkę i jej męża. Okazuje się, że kobieta wraz z mężem adoptowała dziewczynkę, córkę profesora Mattersona, który jakiś czas temu został znaleziony martwy na brzegu morza. Policja szybko umorzyła śledztwo, uważając to za nieszczęśliwy wypadek. Jednak śmierć profesora nie zakończyła kłopotów, a rozpoczęła je dla jego dziecka, które ktoś próbuje porwać, co prawdopdobnie jest związane z jej ojcem i badaniami, które prowadził. Veronice, przyjaciółka Maren i adopcyjna matka dziewczynki, poprosiła o pomoc niejakiego Herberta Jonesa, miejscowego detektywa.
    Niedługo potem, podczas pobytu u przyjaciółki, Maren ma okazję poznać mężczyznę, który zdradza Veronice ustalone fakty. Wychodzi na jaw, że za porwaniem mógł stać niejaki Gruby Joe, kiedyś przestępca, obecnie szef ochrony pewnego biznesmena, Nathaniela Robertsona.
    Wraz z Maren Herbert Jones udaje się najpierw do miejscowej oficer Jenny, która jest zaskoczona ustalonymi faktami i nie ma zamiaru pomagać detektywowi (przynajmniej takie odnoszę wrażenie). Jego plan nie zyskuje jej aprobaty i detektyw jest zmuszony działać na własną rękę.
    Decyduje się on wraz z Maren wybrać do domu biznesmena, co też niezwłocznie czyni. Próbuje wyciągnąć od mężczyzny informacje, jednak bezskutecznie. Nathaniel Robertson wciąż obstaje przy swoim i uważa swojego szefa ochrony za niewinnego. Nic nie uzyskawszy, detektyw wychodzi, jednak zostawia pod biurkiem biznesmena pluskwę niewidoczną dla oka.
    Siedząc z Maren w samochodzie podsłuchuje rozmowę Nathaniela z Grubym Joe. Wynika z niej, że próbują się oni dobrać zarówno do laptopa zmarłego naukowca, jak i do jego córki, którą usilnie próbują porwać i nic nie wskazuje na to, by mieli zamiar przestać dążyć do swojego chorego celu... Ciekawe co będzie dalej. :) Przerwałeś w mało odpowiednim momencie, ale to jest jak widzę celowy zabieg, by zachęcić czytelnika do dalszej lektury, za który dostajesz ode mnie duży plusik. :)
    Ogólna ocena: 10000000000000000000000000000/10 :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dodając jeszcze co nieco do mojej recenzji, muszę wspomnieć koniecznie o pewnym nawiązaniu, jakie zauważyłam już na początku. Wypowiedź Melody "Gdzie tu nie spojrzysz, tylko morze, morze i morze. Myślisz sobie: „Hej, to może już ląd!“. A nie! To morze!" to jak dla mnie zabawna parafraza słów dżina z aktorskiej wersji filmu "Aladyn" (nawiasem mówiąc to pierwszy film na który poszliśmy we dwoje do kina, kochany Autorze): "W lampie, gdzie nie spojrzysz, tylko lampa, lampa, lampa. Myślisz sobie: Hej to może oaza? Nie! Lampa!" xD Ten tekst rozbawił mnie do łez i naprawdę wywołał bardzo pozytywne wspomnienia w moim sercu. :)

    OdpowiedzUsuń

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...