niedziela, 7 stycznia 2018

Przygoda 078 cz. II

Przygoda LXXVIII

Ścigani przez wszystkich cz. II


Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn c.d:
Iris rzeczywiście miała plan i naprawdę był on co najmniej szalony, żeby nie powiedzieć gorzej. Jednak nie mieliśmy innego planu pod ręką, a poza tym nasza droga przyjaciółka mimo wszystko często sprawdzała się w spontanicznym działaniu. Można nawet powiedzieć, że spontaniczność to było niemalże jej drugie imię, bo tak właśnie się nieraz ona zachowywała - jakby nie umiała usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż pięć minut. W tym wypadku mogliśmy jednak tę cechę wykorzystać, więc choć miałam nadal żal do Iris za to, co ona zrobiła, to postanowiłam z Clemontem, że jej zaufamy, choć zapowiedziałam tej pannicy, że jeżeli znowu ściągnie na nas kłopoty, to już nigdy więcej nie będzie ona mogła liczyć na moje zaufanie.
Mulatka wraz ze swym zielonowłosym kompanem powoli podeszła do bram wielkiej posiadłości, w której przebywał Arlekin. Jego ludzie stali tam jako wartownicy. Należało ich odciągnąć, żebyśmy mogli swobodnie dostać się do środka. Na szczęście nasi przyjaciele mieli plan, jak to zrobić.
- Hej, patałachy! - zawołała Iris wrednym tonem.
Strażnicy stojący przed bramą spojrzeli na nią groźnym wzrokiem.
- Czego chcesz, smarkulo? - zapytał jeden z nich.
- Tylko nie przesadź, błagam cię - jęknął załamanym głosem Cilan do swojej przyjaciółki.
Ta oczywiście całkowicie zignorowała jego słowa (co jej się zresztą często zdarzało), dlatego też powiedziała bezczelnym tonem:
- Mam do was takie małe pytanko. Czy to wasze wielkie łby nie pasują do waszych mikroskopijnych móżdżków, czy też jest zupełnie odwrotnie i to wasze mikroskopijne móżdżki nie pasują do waszych wielkich łbów?
- Miałaś nie przesadzać - zauważył jej zielonowłosy przyjaciel.
Oczywiście strażnicy z miejsca wkurzyli się, kiedy usłyszeli te słowa i zawołali:
- Spadaj, smarkulo, bo inaczej potraktujemy cię ołowiem!
- Właśnie! Masz stąd spadać!
- To mnie zmuście! - odparła im buńczucznie, a następnie odwróciła się tyłem do strażników i lekko wypięła przed nimi tylną część swego ciała.
W takim wypadku ludzie Arlekina wściekli złapali za broń, po czym krzyknęli:
- Ty wredna smarkulo! Zapłacisz nam za to!
Oczywiście nasza przyjaciółka tylko ryknęła śmiechem i zaczęła przed nimi uciekać. Cilan przerażony nie na żarty biegł szybko obok niej, choć zdecydowanie nie był z tego wszystkiego tak zadowolony jak Iris.
Obserwowaliśmy całą tę sytuację zza krzaków, które rosły niedaleko. Uśmiechnęłam się zadowolona do Clemonta.
- Doskonale, a więc został już tylko jeden strażnik - powiedziałam.
- Tylko musimy go jakoś załatwić - dodał mój chłopak.
- Chyba wiem, jak to zrobić.
Po tych słowach wypuściłam szybko Piplupa, który powoli podszedł do strażnika i zaćwierkał do niego uroczo. Ten zaśmiał się wesoło na jego widok.
- Cześć, malutki. A co ty tutaj robisz? Może szukasz swojej rodzinki? Chętnie znajdę ci nową rodzinkę... U naszego szefa.
Następnie złapał mocno mojego startera i podniósł go w górę, ale ten wtedy zaatakował go bąbelkami. Strażnik jęknął głucho, a następnie opadł na ziemię oszołomiony.
- A to kretyn! - zaśmiałam się wesoło - On jest głupszy niż to ustawa przewiduje. Arlekin powinien zainwestować w lepszych ludzi.
- Możliwe, ale lepiej mu tego nie mów, jeżeli go spotkamy - stwierdził dowcipnie Clemont - A teraz już chodźmy, zanim ta śpiąca królewna się obudzi i nas złapie.
- Masz rację. Chodźmy więc.
Szybko, ale też bardzo ostrożnie zakradliśmy się do budynku, po czym podeszliśmy do nieprzytomnego strażnika i stojącego nad nim Piplupa.
- Brawo, Piplup! - pochwaliłam mojego Pokemona, głaszcząc go po głowie - Jesteś po prostu cudowny.
- Pip-lu-li! - zaćwierkał mój starter.
Weszliśmy powoli do środka i zaczęliśmy iść przed siebie.
- Dobrze, ale gdzie teraz mamy szukać Arlekina? - zapytałam.
- Coś mi mówi, że w tym budynku znajduje się jakiś gabinet - odparł mi mój chłopak, rozglądając się dookoła - Być może jestem w błędzie, ale moim zdaniem tutaj właśnie takie pomieszczenie musi istnieć i to tam powinniśmy szukać Arlekina i zabrany nam fragment amuletu.
- No dobrze, tylko gdzie on teraz jest?
- Nie mam pojęcia, ale pewnie gdzieś na górze.
- Skąd wniosek, że akurat tam?
- Gabinety zwykle są na piętrze, zwłaszcza gabinety tych złych.
Popatrzyłam na niego z lekką ironią.
- To, że w komiksach tak jest nie oznacza, że na żywo również, ale dobrze. Zobaczymy, czy masz rację.
Ostrożnie i powoli ruszyliśmy razem we trójkę (jeżeli liczyć idącego wiernego obok nas mojego Piplupa) na górę po schodach, a potem powoli korytarzami, szukając gabinetu Arlekina. Posiadłość była całkiem spora i było widać, że znajduje się tutaj siedziba tego właśnie agenta organizacji Rocket, ponieważ była w niej masa najróżniejszych obrazów oraz rzeźb czy też popiersi na postumentach. Serena mówiła mi, że kiedyś ten drań porwał ją na pokład swego statku, w którym aż roiło się od różnych dzieł sztuki. Widocznie Arlekin na swój sposób jest estetą, choć wielka szkoda, że przy okazji ma kuku na muniu. Najwyraźniej jednak tak to już jest z ludźmi kochającymi sztukę - potrafią łatwo ulec siłom mroku. Zresztą w filmach często tak bywa, że przestępca ma swoje słabości, którym jest np. miłość do muzyki klasycznej czy obrazów. Wszystko wskazywało na to, że agent 005 jest właśnie takim przestępcą lub po prostu oglądał on te same filmy, co my i wzorował się na postaciach tam ukazanych.
Nie wiem, jak długo chodziliśmy po tej posiadłości. Co jakiś czas w ostatniej chwili mijaliśmy różnych ludzi ubranych na czarno i z czerwoną literą R na swoich dresach, ale za każdym razem zdążyliśmy schowaliśmy się przed nimi w jakimś kącie, a oni mijali nas bez najmniejszych oznak, że nas zauważyli. Oczywiście nie uszło mojej uwadze to, iż tych ludzi jest tutaj o wiele mniej niż myślałam. Spodziewałam się tego, że tu będzie się roić od naszych wrogów, a tu proszę. Wcale nie było ich tak wielu. To mnie bardzo zaskoczyło. Czyżby Arlekin aż tak bardzo cenił sobie samotność, że nie miał za wielu ludzi do swej dyspozycji, aby nikt mu nie przeszkadzał? To by nawet pasowało, w końcu dziwak z niego pierwsza klasa.


- Słuchaj, chodzimy po tym budynku już nie wiem jak długo, a wciąż nie znaleźliśmy gabinetu Arlekina - powiedziałam po chwili do Clemonta.
- Wiem, ale co ja na to poradzę? - jęknął mój chłopak - Przecież ja bardzo bym chciał znaleźć cel naszych poszukiwań, ale nawet nie wiemy, gdzie on jest.
Piplup zapiszczał delikatnie, po czym powoli poczłapał do jednych drzwi i otworzył je lekko, zaglądając do środka. Potem to samo zrobił z innymi pokoju - zaglądał do nich ostrożnie, wpatrywał się w ich wnętrze, ale nie znalazł niczego, co by go mogło zainteresować.
- Co ty robisz? - zapytałam zdumiona jego zachowaniem.
Mój starter zaćwierkał delikatnie, a następnie powoli podniósł główkę w górę i wskazał na kolejne piętro.
- Sądzisz, że on jest tam? - zapytałam.
Odpowiedzią dla mnie był nagle jakiś dziwny dźwięk. To ktoś właśnie grał na organach melodię Jana Sebastiana Bacha. Był to ten sam utwór, który często leci w horrorach i jest wyraźnie symbolem grozy.
- Sądzisz, że to gra Arlekin? - spytałam Clemonta.
- Nie wiem, ale mam takie przeczucie - odparł mi mój chłopak.
Powoli weszliśmy na schody i zaczęliśmy powoli iść w kierunku, skąd dobiegał nas ten dźwięk. Szliśmy powoli i ostrożnie stawiając kroki, aby nikt nie usłyszał, jak to robimy. Był to jednak zbytek ostrożności, ponieważ ktoś (prawdopodobnie Arlekin) grał na organach tak głośno, że praktycznie nic innego nie można było usłyszeć poza jego muzyką.
Doszliśmy powoli do pokoju, z którego dobiegała nas owa ponura i groźna zarazem muzyka. Ostrożnie otworzyłam drzwi, zaglądając przy tym ostrożnie do środka. Ujrzałam wówczas wielkie organy, na których to grał jakiś człowiek odwrócony do nas plecami. Na głowie miał czapkę błazna, co już samo w sobie dało nam do myślenia, także doskonale wiedzieliśmy, kto to taki.
- Arlekin - szepnęłam cicho.
- Domyślam się, że nie Myszki Miki - odpowiedział mi mój chłopak - Widocznie ma całkiem spory ubaw, skoro tak gra.
- Niekoniecznie, ale przecież to jest bez znaczenia. Musimy znaleźć fragment amuletu. Tylko jak to zrobić?
- Chyba wiem, jak.
To mówiąc mój ukochany wskazał palcem na stolik, gdzie leżało coś podłużnego i złotego, z dziwnymi znakami (jakby runami). Wiedzieliśmy, co to jest, bo widzieliśmy je tego samego dnia, kilka godzin wcześniej.
- Jest - szepnęłam - Musimy to zabrać.
Potem zadowolona zakradłam się do stolika, spojrzałam ponownie na Arlekina, który wciąż grał na swoim instrumencie, potem bardzo z siebie zadowolona złapałam go szybko, następnie wskazałam Clemontowi kciuk uniesiony w górę.
Dobra nasza, pomyślałam sobie. A teraz szybko do mojego chłopaka.
Zaczęłam powoli iść przed siebie, ale wtem, zupełnie niespodziewanie coś pod moimi nogami eksplodowało. Przerażona uskoczyłam na bok i spojrzałam za siebie. Zobaczyłam wówczas Arlekina, który patrzył na mnie z ironią oraz wyraźną kpiną w oczach.
- Chcesz mnie okraść, kiedy ja sobie gram? - zapytał podły człowiek.
- Tak! Zwłaszcza, że ty wcześniej nas okradłeś! - odpowiedziałam mu równie odważnie, co bezczelnie.
Clemont podbiegł do mnie szybko i zasłonił mnie własnym ciałem.
- Nie waż się jej tknąć! - zawołał mój kochany wynalazca.
Arlekin popatrzył na niego i na mnie z ironią w oczach.
- Spokojnie, kochasiu. Ja jej przecież nie zrobię krzywdy. Tobie także nie... Na razie.
Złapałam szybko mojego chłopaka za ramię i zawołałam:
- Nawet nie próbuj!
- W twojej sytuacji raczej nie powinnaś mnie pouczać, w niczym - odparł z ironią 005, powoli do mnie pochodząc - Przecież zarówno ty, jak i twój ukochany chyba doskonale zdajecie sobie sprawę z tego, że właśnie jesteście na moim terenie i to ja teraz rozdaję karty.
Stanęliśmy szybko w pozycji bojowej, ustawiając pięści do walki.
- Nie ma to najmniejszego sensu - zaśmiał się podle Arlekin - Zaraz zawołam moich ludzi i już mi nie uciekniecie.
- A więc się lepiej poddajcie, dla własnego dobra - zachichotała jego podła pacynka.
- Zapomnij, gamoniu! - zawołałam bojowo.
- Ulala! Ale ci przygadała - parsknął śmiechem Jacob.
Arlekin strzelił go przez głowę, spojrzał na mnie i powiedział z ironią:
- Widzę, że ty po prostu uwielbiasz prowokować los, moja droga. No cóż, naprawdę bardzo jesteś podobna do swojego przyrodniego braciszka. Gdybyś jeszcze miała w tej sprawie jakieś wątpliwości, to szybko zostałyby one rozwiane tym, co właśnie robisz.
- A co ja niby twoim zdaniem robię?
To wszystko, co mówił ten chory człowiek nie miało dla mnie żadnego znaczenia, jednak czułam wyraźnie, iż ten nędznik tylko na czeka okazję, aby nas wykończyć, dlatego też robiłam co tylko mogłam, aby do tego nie dopuścić. Clemont również to zrobił, cofając się do tyłu.
- Co ty tu robisz? No cóż... - chichotał podle Arlekin - Przychodzisz tutaj, aby dokonać niemożliwego, czyli zabrania mi tego medalionu. Muszę przyznać, że podobnie jak twojemu bratu, nie brakuje ci ani fantazji, ani śmiałości. No i jesteś do tego bardzo skuteczna, bo przecież już masz w ręku mój łup, co dla innej osoby byłoby niemożliwe do osiągnięcia. Prócz tego miałaś ten fart, że ty i twój ukochany weszliście do mojej siedziby w biały dzień, tak po prostu, bez żadnych trudności. Nie każdemu by się to udało, a wam i owszem. Ja nie wiem, jak tego dokonaliście, ale jestem naprawdę pod wrażeniem. Udało się wam uśpić moją czujność, co również jest wielkim osiągnięciem.
- Jakbyś tyle nie bębnił w te swoje organy, to nie straciłbyś kontaktu ze światem - zachichotała złośliwie pacynka.
Arlekin strzelił ją palcami w nos, po czym mówił dalej:
- Jesteście naprawdę godni podziwu, moi kochani. Godni wszelkiego podziwu. Osiągnęliście ogromny sukces, jednak teraz za to możecie zginąć. Powinniście zginąć, ale... Jakoś nie chcę tego zrobić. Mam dla was małą propozycję. Spróbujmy znaleźć nic porozumienia. Wy oddacie mi to cacko, a ja zapomnę, że was dzisiaj tutaj spotkałem.
- Poważnie? I ty nas stąd tak po prostu wypuścisz? - zapytał Clemont.
- Oczywiście. Słowo uczciwego człowieka - odparł 005.
Parsknęłam złośliwym śmiechem.
- Ty naprawdę uważasz, że jesteśmy tak głupi, aby w to uwierzyć?
Arlekin spojrzał na mnie groźnym wzrokiem.
- Owszem, ponieważ mam swój honor i kiedy daję słowo, to zawsze go dotrzymuję, nawet jeżeli wydaje się wam, że będzie inaczej.
Spojrzałam na Clemonta nie wiedząc już, co powinniśmy teraz zrobić. Przecież ten łajdak na pewno nas zabije, to było więcej niż pewne. A nawet, jeżeli puści nas wolno, to już jego ludzie się nami zajmą. Nie ufałam mu więc ani trochę. No, a poza tym było jeszcze coś. Przecież musieliśmy odzyskać fragment amuletu i nic nie mogło nam w tym przeszkodzić. Musieliśmy go odzyskać, więc oddanie go temu maniakowi nie wchodziło w grę. Ale byliśmy osaczeni, a on miał w ręku swój parasol. Jeden fałszywy krok, a bez wahania zastrzeli nas z niego, pomyślałam sobie. Nie zdążymy złapać za pokeballe i wypuścić nasze Pokemony, a Piplup raczej wiele tutaj nie zdziała.
Na całe szczęście Clemont nie stracił głowy, ponieważ wiedział już, co należy zrobić. Kątem oka dostrzegł niewielki stolik, z którego właśnie ukradliśmy fragment amuletu. Był on naprawdę niewielki i lekki, a do tego należał do tych stolików, które mają tylko jedną nogę, dlatego złapanie go i użycie jako pocisku wchodziło w grę. Tylko należało to teraz odpowiednio przeprowadzić.


- Powiedzmy, że ci zaufamy - powiedział mój chłopak, powoli cofając się w kierunku tego stolika - Jaką mamy pewność, że twoi ludzie nas nie zabiją, ledwie stąd wyjdziemy?
- Nie macie takiej pewności - zaśmiał się złośliwie mężczyzna w stroju clowna - Nie macie i to jest w tym wszystkim najlepsze, nie sądzicie? Bo w końcu patrzcie... W niczym nie możecie mieć nigdy pewności, gdyż wasze relacje ze mną są oparte na zaskoczeniu oraz na tym, że zawsze będziecie mogli być jednego pewni... Tego, iż niczego nie możecie być pewni. Nawet tego, czy nie zastrzelę was z mojego parasola.
Następnie wybuchnął śmiechem.
- Czyż to nie jest wspaniałe? Bo dla mnie to największą zaletą naszych wspólnych relacji.
- Cóż... Kto co lubi - mruknęłam złośliwie - Ja tam wolę mężczyzn, przy których mogę się czuć bezpiecznie. Takich jak Clemont.
- Poważnie? - zachichotał Jacob na dłoni Arlekina - A co niby takiego to chucherko może zrobić, aby cię obronić? On przecież w pięści nie jest wcale silny.
- Może i nie... Ale za to doskonale rzuca przedmiotami - odparłam z ironią w głowie.
Chwilę później Clemont złapał mocno za stolik i cisnął nim prosto w naszego przeciwnika. Arlekin nie zdążył się uchylić, ponieważ jego tusza odbierała mu możliwość uskoczenia na bok we właściwym czasie, dlatego też oberwał pociskiem i poleciał na podłogę.
- Wiejemy! - zawołałam.
- Pip-lu-pip! - zaćwierkał mój Piplup.
Clemont złapał mnie za rękę, po czym szybko ruszył ze mną i moim starterem przed siebie. Zbiegliśmy szybko na dolne piętro, ale wówczas to rozległ się głośny dźwięk alarmu w całym budynku.
- No pięknie. Nasz drogi clown włączył alarm - powiedziałam z kpiną w głosie - Ale w sumie czego ja się spodziewałam?
- Nie gadaj tyle! Biegnijmy dalej! - zawołał mój ukochany.
Nagle wpadliśmy na dwóch ludzi Arlekina. Szybko Clemont wypuścił swego Chespina, po czym on i mój Piplup zaatakowali ich i znokautowali ich swoimi mocami.
- Brawo, chłopcy! - pochwaliłam oba stworki.
Zaraz potem ruszyliśmy szybko w kierunku wyjścia, ale oczywiście natknęliśmy się na kolejnych ludzi, których musieliśmy znieczulić. Gdy już to zdołaliśmy zrobić, dobiegliśmy do wyjścia z domu, którym też tu się dostaliśmy, ale ledwie otworzyliśmy drzwi, a zauważyliśmy wówczas, jak w naszym kierunku biegną strażnicy, którzy najwidoczniej przestali gonić Iris i Cilana, a teraz próbowali dobrać się do nas. Szybko zamknęliśmy więc drzwi, po czym zaryglowaliśmy je.
- Jesteśmy odcięci - powiedziałam.
Clemont rozejrzał się dookoła przerażony, podobnie jak Piplup oraz Chespin.
- Musi tu gdzieś być jakieś wyjście! - zawołał chłopak.
- Tak, ale gdzie?
Nagle do drzwi, które właśnie zaryglowaliśmy, ktoś zaczął się dobijać. To byli ludzie Arlekina.
- A niech to... Zaraz wyważą te drzwi i nas dopadną - jęknęłam.
- Spokojnie... Damy sobie radę - rzekł Cloment - Mam pewien pomysł.
To mówiąc wypuścił z pokeballa swojego Luxraya. Na całe szczęście Clemont uznał, iż podczas tej wyprawy może się mu przydać ten Pokemon, więc zadzwonił do profesora Sycamore’a i poprosił go o to, aby ten mu go przysłał. Teraz jego wierny stworek mógł mu się bardzo przydać.
- Luxray! Szukaj wyjścia! Masz dobry węch i instynkt! Szukaj wyjścia z tego budynku! - zawołał Clemont.
Walenie do drzwi wzmogło się jeszcze bardziej.
- Tylko w miarę możliwości zrób to szybko - jęknęłam przerażona.
Pokemon zamruczał niczym lew, którego zresztą bardzo przypominał, a następnie poprowadził nas wszystkich w kierunku jakiegoś zejścia w dół. Dość szybko znaleźliśmy się w czymś, co przypominało piwnicę.
- I co? To ma być wyjście? - spytałam zdumiona.
Piplup i Chespin też nie kryli swojego zdziwienia, a może i irytacji.
- Cicho! - skarcił mnie Clemont - Słyszysz?
Zaczęliśmy wszyscy uważnie nasłuchiwać. Mój chłopak zaś powoli podszedł do jednej ze ścian i przyłożył do niej ucho.
- Słychać szum morza - rzekł - Tu musi być wyjście z tego budynku.
- Super, tylko jak się je otwiera? - spytałam.
Luxray zaczął uważnie węszyć i szukać czegoś, czym byśmy mogli otworzyć wyjście oraz wydostać się stąd. Robił to długo, ale w końcu udało mu się tego dokonać, ponieważ znalazł wreszcie jakiś przycisk na podłodze i nacisnął go łapką. Chwilę później jedna ze ścian podniosła się w górę, odsłaniając nam widok na morze.
- O, ja cię piko! - zawołałam radośnie i zachwycona - Luxray! Jesteś po prostu genialny!
Uścisnęłam mocno Pokemona i pogłaskałam go czule po łebku.
- Super! Możemy uciekać! - zawołałam.
- Dobrze, tylko jak? - spytał Clemont.
Rozejrzałam się szybko po pomieszczeniu i zauważyłam, że w kącie znajdują się skutery wodne.
- Chyba wiem, jak - uśmiechnęłam się.
Wciągnęliśmy do pokeballi nasze Pokemony, po czym wypchnęliśmy mocno na wodę przez otwartej ściany jeden ze ścigaczy. Za nami słychać było kroki biegnących ludzi. Musieliśmy się więc spieszyć.
- Skacz, Clemont! - zawołałam.
Wysokość z miejsca, w którym staliśmy, na szczęście nie była wielka, dlatego mogliśmy skoczyć bez obawy, że coś sobie zrobimy. Mój chłopak szybko skoczył i wylądował na siodełku pojazdu.
- Skacz, Dawn!
Tuż za mną byli już bandyci Arlekina. Musiałam szybko skakać, aby ocalić swoje życie.
- Uważaj, skaczę! Banzai!
Skoczyłam i wylądowałam na siodełku tuż za nim.
- Jedziemy, Clemont! - zawołałam, łapiąc w pasie mojego chłopaka
Chwilę później uruchomił on silnik pojazdu, który pognał na wodzie przed siebie. Odpłynęliśmy już dość daleko od siedziby Arlekina, kiedy usłyszeliśmy nagle za sobą jakieś strzały. Odwróciliśmy się za siebie. To byli członkowie organizacji Rocket, którzy ścigali nas na takich samych skuterach.
- Niedobrze! Gonią nas! - zawołałam.
- Spokojnie, Dawn! Spróbujemy się ich jakoś pozbyć! - odpowiedział mi Clemont i wypuścił Chespina.
Ten, na jego polecenie, usiadł sobie wygodnie z tyłu skutera i od razu zaatakował naszych przeciwników liśćmi oraz pnączami. Wspomógł go zaraz mój Piplup swoim atakiem bąbelków. Trafiliśmy w ten sposób kilku ludzi Arlekina i strąciliśmy ich ze skuterów, jednak pozostali dalej gnali za nami, nie mając zamiaru nam odpuścić. W dodatku cały czas strzelali oni do nas, a trafienie ich mocą naszych Pokemonów było niemożliwe, mimo usilnych starań zarówno Chespina, jak i Piplupa.
Wtem usłyszeliśmy nagle nad sobą dziki ryk. Spojrzeliśmy w górę i zauważyliśmy, że wydaje go Dragonite, na którego grzbiecie siedzieli Iris z Cilanem.
- Nie przeszkadzamy?! - zapytała Mulatka wesołym głosem.
- Skąd! Przybyliście w samą porę! - zawołałam do niej.
Nie sądziłam, że po ostatnich przygodach to wiem, ale ucieszyłam się na jej widok, zwłaszcza, kiedy jej Pokemon zaatakował swoimi mocami naszych napastników, także w ciągu zaledwie paru minut strącił wszystkich do wody, a kilku z nich zniszczył nawet skutery. Byliśmy więc bezpieczni i to właśnie dzięki tej wariatce, które poprzednim razem przyczyniła się do naszej porażki, a tym razem ocaliła nam życie. No cóż... Los bywa niekiedy naprawdę przewrotny.

***


Pamiętniki Sereny c.d:
Następnego dnia po naszym powrocie do Kanto mieliśmy umówione spotkanie z Lysandrem. Na całe szczęście koleś zgodził się z nami spotkać w pobliżu Alabastii. Nie chciało się nam bowiem teraz lecieć do Kalos, a poza tym o wiele bezpieczniejsi byliśmy na terenach, które bardzo dobrze znamy.
Spotkanie z Lysandrem miało mieć miejsce poza miastem i mieliśmy brać w nim udział ja, Ash, May, Gary oraz Pikachu. Oczywiście nie wolno nam było zawiadamiać policji. Nasz przeciwnik wyraźnie to sobie zastrzegł dodając, że jeżeli spróbujemy to zrobić, to możemy pożegnać się z naszym łupem, bo on łatwo dostrzeże policjantów czekając w pobliżu na to, aby go aresztować. Misty oczywiście wietrzyła w całej tej sprawie podstęp.
- Moim zdaniem on chce was po prostu wciągnąć w pułapkę i porwać albo zrobić coś znacznie gorszego - powiedziała - W najlepszym zaś razie po prostu was oszuka i nie dam wam tego, czego chcecie.
- Ja wiem, że istnieje taka możliwość, ale przecież... Czy mamy jakieś inne wyjście?
Rudowłosa rozłożyła bezradnie ręce, bo nie miała pojęcia, co może nam powiedzieć.
- Mimo wszystko proszę was, uważajcie na siebie - dodała czule nasza przyjaciółka - Nie chcę odwiedzać całą waszą czwórkę na cmentarzu.
- No proszę, jaka troska - zaśmiał się wesoło Gary Oak - A pamiętam jeszcze czasy, kiedy bez wahania utopiłabyś mnie w łyżce wody.
Misty zrobiła do niego bardzo groźną minę.
- Spróbuj znowu stać się takim, jak kiedyś, a tym razem to zrobię i to na pewno.
- Spokojnie, Misty. Nie zamierzam znowu być dupkiem.
- Doskonale. Trzymam cię za słowo.
- A ja za rękę - zachichotała May.
Damian patrzył na tę scenę chichocząc przy tym delikatnie.
- Trzymajcie się i powodzenia - powiedział w końcu chłopak - Tylko naprawdę uważajcie na siebie.
- Całe życie to robimy - odparł Ash, po czym poczochrał go lekko po głowie - Będzie dobrze. W końcu jestem detektyw Sherlock Ash! Ja zawsze wychodzę cało z każdego niebezpieczeństwa.
- No właśnie! - zaśmiałam się wesoło - Jak śpiewali Lionel i Miette... Zabili go i uciekł.
- Pewność siebie niejednego już zgubiła - mruknęła Misty, po czym dodała nieco łagodniejszym tonem: - Mam jednak nadzieję, że ciebie to nie spotka.
Ash uśmiechnął się do niej przyjaźnie, po czym położył on jej dłoń na ramieniu, mówiąc:
- Spokojnie. W razie czego zawsze mamy jakąś opcję, prawda?
- Tak, prawda. Ale mimo wszystko bardzo się boję o was wszystkich.
- A ja się boję o cały świat, więc muszę robić to, co robię.
Po tych słowach założył on na siebie swój strój Sherlocka Holmesa i dodał wesoło:
- Chodźcie, przyjaciele! Trzeba znowu powalczyć o to, aby tego zła mniej było na świecie!
Poszliśmy więc w kierunku miejsca, w którym to miało nastąpić nasze spotkanie z Lysandrem. Byliśmy na nie przygotowani do tego stopnia, że spodziewaliśmy się praktycznie wszystkiego, łącznie z tym, iż ten podły drań zechce nam zrobić krzywdę, gdy tylko nas spotka. Podejrzewaliśmy, iż on coś kombinuje, bo niby czemu nagle wchodzi w układy z Ashem? On wyraźnie coś planował i to coś bardzo podłego. Na całe szczęście byliśmy przygotowani na taką ewentualność, jednak w jaki sposób, tego dowiecie się później.


Dotarliśmy na miejsce spotkania, patrząc uważnie dookoła siebie.
- Gdzie on jest? - zapytałam zaintrygowana.
- Mam nadzieję, że nie wystawi nas do wiatru - powiedziała May.
- Pika-pika! - zapiszczał Pikachu, rozglądając się uważnie dookoła razem ze swoim trenerem.
- Lysander! Wyłaź natychmiast! - zawołał w końcu poirytowany Ash - Przyszedłem tak, jak chciałeś! Gdzie jesteś?!
- Tutaj, mon petit - padła odpowiedź gdzieś z góry, tuż nad naszymi głowami.
Chwilę później z drzewa zeskoczył tuż przed nami dobrze nam znany mężczyzna o rudych włosach oraz podobnej bródce, którą teraz delikatnie sobie głaskał.
- Witajcie, les amis - powiedział z uśmiechem na twarzy, kłaniając się nam uprzejmie - Miło mi, że raczyliście tutaj przyjść. Miałem już obawy, iż tego nie zrobicie.
- Jak widzisz, zrobiliśmy to - odparł Ash, podchodząc bliżej - Powiedz nam... Masz to, o czym mi mówiłeś podczas rozmowy telefonicznej?
- Oczywiście, że mam, mon petit - zaśmiał się Lysander beztroskim tonem - Przecież dałem ci słowo, iż przyniosę ci ten przedmiot. Nie wiesz może, że ja zawsze dotrzymuję słowa?
- Bardzo miło nam to słyszeć - mruknęłam złośliwie May - Dawaj teraz fragment tego amuletu i to już!
- Spokojnie, mon bebe - rzekł złodziejaszek z figlarnym uśmiechem - Przecież nie mamy się co spieszyć, prawda?
May i Gary spojrzeli na niego groźnie.
- Daj nam to, po co przyszliśmy albo daj nam spokój - powiedział w końcu młody Oak.
Lysander wciąż nie przestawał się uśmiechać.
- Ech, ale jesteście niecierpliwi, mes cheris. No cóż, nie ma sprawy. Przecież przyszliśmy tutaj właśnie po to, aby ubić nasz interes. A więc to zróbmy.
Wypowiadając te słowa powoli wyciągnął z kieszeni długi, złoty oraz mocno poharatany na krawędziach przedmiot. Bez trudu rozpoznaliśmy w nim fragment amuletu, o który było to całe zamieszanie.
- Comme vous le voyez, ja zawsze dotrzymuję danego słowa - rzekł z uśmiechem człowiek, mieszając francuszczyznę z językiem wspólnym dla regionów - Jak widzicie, jestem słowny. To teraz chyba wasza kolej.
Ash popatrzyła na nas i beznamiętnym tonem wyciągnął z kieszeni swego płaszcza czek wypisany na sumę dwudziestu tysięcy dolarów (tyle właśnie zażądał za fragment amuletu Lysander).
- Proszę... To jest czek za ten przedmiot - powiedział mój luby, powoli podchodząc do mężczyzny.
- Dokładnie tak, jak się umawialiśmy - odrzekł nam wesoło złoczyńca - Proszę... Uczciwa wymiana. Coś za coś.
Po tych słowach wyciągnął on prawą rękę z fragmentem amuletu oraz lewą w kierunku czeku trzymanego przez Asha, który zaś złapał palcami poszukiwany przez nas przedmiot.
- Jednocześnie - rzucił Lysander.
- Na trzy - stwierdził sucho detektyw z Alabastii - Raz... Dwa... Trzy!
Obaj przeciwnicy lekko powyrywali sobie nawzajem trzymane przez siebie przedmioty i w ten sposób transakcja została dokonana. Ash obejrzał sobie wówczas dokładnie fragment amuletu wraz z Pikachu, siedzącym mu na ramieniu. Podeszliśmy do niego, aby zobaczyć ów przedmiot.
- Hmm... Wygląda na autentyk - powiedziałam.
Gary wziął od mojego chłopaka fragment amuletu i lekko go ugryzł. Następnie bardzo zadowolony powiedział:
- Prawdziwe złoto. To musi być autentyk.
- Niekoniecznie. Nasz drogi pan mógł przecież zrobić dla nas kopię z jak najbardziej prawdziwego złota - stwierdziła May.
Jej słowa dały nam wszystkim do myślenia, a zwłaszcza mnie, dlatego spojrzałam z niepokojem na Lysandra i spytałam:
- Jaką mamy pewność, że to prawdziwe?!
- Taką samą, jak to, czy ten czek jest prawdziwy - odpowiedział mi z ironią w głosie ten nędzny złodziejaszek - Ja nie mam żadnej pewności, podobnie jak i wy. Musimy sobie po prostu zaufać.
- Mamy zaufać tobie?! - prychnęła panna Hameron - Przecież jesteś złodziejem i mataczem! Jak możemy ci zaufać?
- Masz rację... Nie możecie - odparł na to Lysander, po czym gwizdnął na palcach.
Wówczas zza drzew zaczęli wychodzić ludzie w czarnych strojach i z wielkimi, czerwonymi literkami R wyszytymi na nich. Mieli oni w rękach pistolety. Spojrzeliśmy na nich przerażeni. Byliśmy w pułapce.
- Ty kanalio! - zawołała May wściekłym tonem.
Gdyby wzrok mógł zabijać, to Lysander leżałby już martwy na ziemi po tym, jak cała nasza piątka (jeśli liczyć także Pikachu) spojrzała w jego stronę.
- Więc tak wyglądają twoje uczciwe transakcje?! - zawołałam.
- Pika-pika?! - zapiszczał Pikachu, a z jego policzków poleciały iskry.
- Przecież was nie oszukałem, mes enfants - powiedział z ironią - W końcu obiecałem, że dam wam fragment amuletu i to właśnie zrobiłem. Nie obiecywałem, że nie wydam waszej czwórki organizacji Rocket.
- No jasne... Powinienem się tego domyślić - odparł wściekle Ash i złapał dłonią za rękojeść szpady.
- Nie radzę - rzekł Lysander - Inaczej oni podziurawią was na sito.
Słowa te wypowiedział niezwykle uprzejmym tonem, jakby właśnie brał udział w jakimś przyjęciu pełnym dobrych manier. Musiałam mu to przyznać, że mimo tego, iż jest tym, kim jest posiada klasę. Oczywiście w tym wypadku bez znaczenia, ale mimo wszystko przestępca z manierami to ciekawa odmiana.
Ash i my wszyscy wiedzieliśmy, że to już koniec i nie mieliśmy jak stąd uciec ani walczyć, dlatego podnieśliśmy ręce do góry.

***


Zostaliśmy zabrani na pokład całkiem sporego statku o czarnej barwie z wielką, czerwoną literką. Tam też zostaliśmy związani, po czym wrzuceni do kąta głównego kokpitu, skąd obserwowaliśmy, jak pojazd powoli unosi się w górę razem z nami na jego pokładzie, co umożliwiało nam wielkie oko tuż nad panelem sterowniczym.
- No i super! Tradycji stało się zadość! - jęknęła niezbyt przyjemnym głosem May.
Ton, w jakim wypowiedziała ona te słowa był pełen wyrzutów, które kierowała oczywiście do mojego chłopaka. Ten zaś zrobił zdumioną minę, jakby nie wiedział, o co jej chodzi, choć tak naprawdę doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Oj, May... Naprawdę nie rozumiem, o czym ty mówisz - powiedział detektyw z Alabastii.
- Pika-pika? - zapiszczał Pikachu.
Panna Hameron zamruczała złośliwie i powiedziała:
- Proszę cię, Ash! Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi! Przecież doskonale wiesz... Odkąd tylko zostałeś detektywem, ciągle pakujesz mnie w jakieś kłopoty! A to ktoś mnie porywa i wiąże, a to znowu ktoś spycha mnie ze schodów lub podpala budynek, w którym siedzę! Krótko mówiąc efektem przebywania z tobą są jakieś problemy, jakie mnie spotykają!
- Wiesz co, Ash? Coś w tym jest. Ty chyba naprawdę ściągasz na moją dziewczynę same kłopoty! - zaśmiał się dowcipnym tonem Gary Oak.
May spojrzała na niego z wyrzutem.
- Ciebie to bawi, tak? Wątpię, abyś był tak zachwycony, kiedy ciebie spotkałyby ciągle takie przygody, jakie mnie spotykają.
- Przecież on tego nie robi specjalnie - zauważyłam.
- Poważnie? - prychnęła lekko dziewczyna - Być może, ale przecież to niczego nie zmienia! Przez niego mam tylko same problemy!
- Więc dlaczego się jeszcze ze mną zadajesz, May? - zapytał z lekką irytacją w głosie Ash.
Mój luby normalnie śmiałby się z tego wszystkiego, jednak teraz nie było mu wcale do śmiechu, ponieważ był on przejęty tym, co nas właśnie spotkało. May chyba zrozumiała to, ponieważ uśmiechnęła się delikatnie i odpowiedziała:
- Dlaczego? A chociażby dlatego, Ash, że jesteś moim przyszywanym, starszym bratem i najlepszym przyjacielem. Lubię cię, ty głupku! A wręcz kocham! Tak, dobrze słyszałeś! Kocham cię jak starszego brata, którego zawsze chciałam mieć, choć już kiedyś chyba ci o tym mówiłam. Po prostu mimo wszystko lubię z tobą przebywać, nawet jeżeli przy tym obrywam. No cóż... Po prostu czasami muszę sobie nieco ponarzekać na to wszystko, co mnie spotyka, gdy z tobą przebywam, a ty mnie pakujesz w kłopoty. Już taką mam naturę. Przywykniesz albo zwariujesz.
- Podobnie jest ze mną i z tym, że rzekomo ściągam na ciebie same problemy - odpowiedział dziewczynie dowcipnie Ash - Przywykniesz albo zwariujesz.
- Proszę, proszę... Jakie czułe, rodzinne rozmówki - rzekł nagle jakiś ponury i podły głos.
Chwilę później do kokpitu wszedł jakiś człowiek ubrany w zupełnie inny, bardziej luźny strój niż mundury pracowników organizacji Rocket. Tym kimś był młody człowiek mający tak około trzydzieści lat, ciemno-niebieskie włosy, niewielki zarost oraz brązowe oczy. Jego strój stanowiły szare spodnie, niebieska bluza i zielone buty.
- Naprawdę aż przyjemnie mi się słuchało tej waszej rozmowy - rzekł mężczyzna podłym tonem - Wielka szkoda, że muszę wam ją przerwać, ale cóż.... Muszę to zrobić, ponieważ chciałbym się przedstawić.
- Zbytek łaski - mruknęła May.
Człowiek zachichotał podle, po czym złożył nam delikatny ukłon.
- Może to jest i zbytek, ale mimo wszystko muszę dokonać wszystkich niezbędnych formalności. Witajcie, kochani. Jestem Buffalo, elitarny agent organizacji Rocket, z którą (jak myślę) zawarliście już znajomość.
- Aż za dobrą - odparłam.
Buffalo popatrzył na mnie ironicznie i dodał:
- Poprosiłbym was, abyście teraz wy mi się przedstawili, ale nie jest to wcale konieczne, bo wiem, kim jesteście. Ty jesteś Ash Ketchum, Mistrz Pokemon oraz prywatny detektyw. Z kolei ty, moja droga panno... Ty jesteś Serena Evans, ukochana wyżej wspomnianej osoby. Zaś wasza dwójka to jego przyjaciele.
- Owszem, zgadłeś. Masz bardzo dobre źródło informacji - mruknęła złośliwie panna Hameron.
- No dokładnie. Może nawet aż za dobre - burknął Gary Oak.
Agent parsknął śmiechem, gdy to usłyszał.
- Cóż... Może to wszystko zabrzmi dziwnie, ale naprawdę wiem o was bardzo wiele. Lysander zdążył mi o was wiele opowiedzieć, ale nie tylko on. Miałem możliwość obserwować waszą czwórkę przez jakiś czas i wiem już, że jesteście naprawdę ciekawymi osobami. Intrygujecie mnie na swój sposób. Przykładowo ty, Sereno. Ciekawi mnie, dlaczego też właśnie ciebie wybrał sobie Arlekin, choć już sama twoja uroda sprawia, że można mieć wobec ciebie jakieś poważniejsze zamiary.
Na samo wspomnienie tego człowieka poczułam, jak przez moje ciało przechodzą ciarki. Arlekin przysporzył nam tylko samych problemów i bałam się, że zaraz wyskoczy z jakiegoś kąta w tym swoim głupim stroju błazna oraz pacynką na ręce, z którą wiedzie często (niekiedy nawet ostre) dysputy. Na całe szczęście do tego nie doszło.
Buffalo tymczasem spojrzał na mojego chłopaka, mówiąc:
- A co do ciebie, to muszę ci powiedzieć, że naprawdę nie dziwię się Giovanniemu, czemu zabronił nam cię zabijać. Masz wielki talent i jesteś po prostu geniuszem w tym, co robisz. Szkoda więc byłoby cię zabijać.
- Uważaj, bo wpędzisz go w samozachwyt - mruknęła złośliwie May.
Agent zachichotał ponownie.
- Spokojnie, to mu raczej nie grozi. No, a poza tym dobra samoocena zwykle bywa niezwykle pomocna.
- Śmiem posiadać inne zdanie w tej sprawie - odparła panna Hameron.
- Prawdę mówiąc, ja również - dodał Gary Oak - Zwłaszcza, że wiem, jak źle działa na ludzi zbytnia wiara w siebie.
Buffalo uśmiechał się do nas okrutnie.
- No cóż, ja jestem pewny siebie i zawsze wygrywam, wiec raczej nie mogę powiedzieć, że macie rację, kochani. Najlepszym dowodem tego jest wasz przyjaciel.
To mówiąc pstryknął palcami, a jego ludzie wprowadzili związanego Lysandra.
- TY?! - zawołałam zdumiona.
- Pika-pika? - pisnął Pikachu, równie mocno tym zaintrygowany.
- Czemu cię związali? - spytała zdumiona May - Przecież jesteś z nimi w zmowie!
- To prawda, mon cherry - odpowiedział jej grzecznie bandyta - Ale cóż... Niepotrzebnie naraziłem się Giovanniemu zabierając dla siebie ten fragment amuletu i żądając za niego większej ceny niż było umówione.
- Jak to mówią, chciwy traci dwa razy - zażartowałam sobie.
- Merci... To są mądre słowa i ja jak najbardziej się z nimi zgadzam. Choć szkoda, że poniewczasie.


Buffalo popatrzył na niego z ironią w oczach, po czym wziął do ręki jakieś kawałek papieru. Poznaliśmy wówczas, że jest to czek, który Ash dał Lysandrowi w zamian za fragment amuletu.
- No proszę... Czek na dwadzieścia tysięcy dolarów. Spora sumka. Już ci będzie potrzebna, kochasiu.
Po tych słowach bez zbędnych słów podarł czek na kawałki i rzucił je złośliwie w powietrze.
- Będziesz miał od teraz o wiele większe problemy niż brak środków finansowych - zaśmiał się podle - Ale szczegóły poznasz później, kiedy już dolecimy do Wertanii. Do siedziby szefa.
A więc to tam lecimy, pomyślałam sobie. Ciekawe tylko, dlaczego właśnie tam? Czyżby Giovanni chciał czegoś od Asha? Ale co i dlaczego od razu nas nie zabiją? O co w tym wszystkim chodzi? Na te pytania usilnie chciałam znaleźć odpowiedź, co jednak mi się nie udało z powodu braku jakichkolwiek danych w tej sprawie.
- To także ci się nie przyda - mówił dalej Buffalo, wyjmując z kieszeni zabrany nam kawałek amuletu - Za to nam i owszem. Annie i Oakley nieźle się namęczyły, aby wpaść na trop tego cacuszka. Wielka szkoda, żeby ich starania poszły na marne.
Spojrzał potem w naszą stronę i powoli podszedł Asha, pokazując mu ów przedmiot.
- Chcesz tego? No, chłopcze... Chcesz? To weź sobie. Jeżeli zdołasz to zrobić z zawiązanymi rękami, to oddam ci twoje cacko bez wahania. No, śmiało! Spróbuj mi to zabrać. Co? Nie potrafisz? Jesteś za słaby, prawda? Tak też myślałem. Nie masz dość silnych rąk, aby rozerwać tę więzy.
Ash wściekły kopnął go nogami tak mocno, że Buffalo upadł na podłogę i upuścił z dłoni przedmiot, o który była ta cała awantura.
- Za to mam dość silne nogi, żeby cię kopnąć  - mruknął złośliwie.
- Oj, niepotrzebnie go drażnisz - jęknął Gary Oak.
Chociaż z jednej strony miałam ochotę kazać mu siedzieć cicho, to z drugiej jakoś nie umiałam nie przyznać mu racji. W końcu i tak mieliśmy już niezłe kłopoty, a Ash tylko dolewał oliwy do ognia podkręcając całą tę sytuację.
Buffalo tymczasem podniósł się z podłogi, masując sobie przy tym swoją obolałą pierś. Dyszał z wściekłości, podczas gdy Lysander miał ubaw po pachy, gdyż śmiał się do rozpuku.
- Bawi cię to? - spytał wkurzony na całego agent.
Wściekły podszedł do Lysandra i uderzył go mocno pięścią prosto w twarz, powalając złodziejaszka w ten sposób na podłogę. Następnie szybko podbiegł do Asha, którego złapał za koszulę i podniósł w górę.
- Uważasz, że jesteś taki cwany?! Będziesz inaczej śpiewał, kiedy mój szef weźmie się za ciebie!
- Mam obawy, że chyba jednak nie zdąży - odpowiedział mu Ash.
- Tak?! A to niby czemu? - spytał bandyta.
Mój chłopak uśmiechnął się doń ironicznie i rzekł:
- Dlatego, że w ogóle tam nie dolecimy.
- A niby czemu?
- Ponieważ mam już przygotowany plan awaryjny na wypadek takich okoliczności.
- Niby jaki?
- Coś mi mówi, że zaraz sam się tego dowiesz.
Chwilę później coś wstrząsnęło statkiem, a następnie znowu i jeszcze raz. Buffalo przerażony, jak również bardzo zdumiony wypuścił Asha, po czym podbiegł do panelu sterowania.
- Co się tu dzieje? - zapytał jednego ze swoich ludzi.
- Nie wiem, szefie! Coś nas atakuje! - odparł zapytany.
Buffalo wyjrzał przez okno nad panelem sterowania, ale nic nie zdołał przez nie zauważyć, jednak już po chwili cała ta sytuacja uległa zmianie, ponieważ zobaczył to, co było dla niego przez nas przygotowane.
- A ja wiem, co to jest - rzekł z uśmiechem Gary.
Agent spojrzał na niego.
- Tak? Więc co?
- To stado Pidgeotto kierowane przez wielkiego Pidgeota, którym jest Pokemon mojego przyjaciela.
- To prawda - powiedział z uśmiechem mój chłopak, kiwając głową - Misty i Damian, moi przyjaciele, przygotowali dla was małą niespodziankę. Podoba się wam?
Buffalo był wściekły. Widział wyraźnie, iż mój chłopak szydzi sobie z niego, jednak nic nie mógł na to poradzić, więc wściekły zazgrzytał zębami ze złości i spojrzał ponownie przez szybę. Zobaczył wówczas, jak stado Pidgeotto, kierowane przez Pokemona Asha atakuje jego statek i dziobie go bezlitośnie.
- Spróbujcie ich stąd odegnać! - krzyknął bandyta do swoich ludzi - Włączcie działa! Strzelać bez rozkazu!
Jego podwładni szybko wykonali to polecenie, stuknęli w kokpit, po czym zaczęli ostrzeliwać napastników. Przeraziłam się wtedy, że wówczas może stać się coś naszym przyjaciołom. Ash jednak wciąż mnie uspokajał mówiąc mi, iż wszystko będzie dobrze. Miał rację, ponieważ bandyci nie mogli trafić w dziobiące ich Pokemony.
- A dzióbcie to sobie, pokraki - mruknął Buffalo - Tego materiału, z którego zbudowano ten statek, nie przebijecie.
Chwilę później łajdakowi zrzedła mina, gdyż w szybę uderzył Pidgeot Asha z Damianem i Misty na grzbiecie. Cios był potężny, ale nie rozbił szyby. Pomimo tego Pokemon atakował zaciekle dziobem i robił to jeszcze kilka razy.
- O, Mon Dieu! Co on wyprawia?! - jęknął przerażony Lysander - Na tej wysokości, jak rozbije szybę, to nas wyssie!
Niestety miał rację, co dopiero teraz zauważyliśmy, ale na nieszczęście nie mieliśmy jak przekazać tej wiadomości naszym przyjaciołom, gdyż chwilę później ci rozbili w końcu szybę w statku i wlecieli do środka. Bandyci z organizacji Rocket wrzasnęli przerażeni, po czym jeden po drugim zaczęli wylatywać przez dziurę w szybie, wysysani prądem powietrza. Buffalo, widząc to wszystko, z trudem podbiegł do ściany, gdzie wisiały odrzutowe plecaki, założył jeden na siebie, po czym warknął:
- Słono mi za to zapłacisz, Ketchum!
Następnie wyleciał szybko przez dziurę.


W tym samym czasie Misty i Damian rozcięli nam więzy, starając się także jakoś utrzymać na pokładzie pomimo mocy ssącej.
- Szybko! Wiejemy stąd! - zawołała nasza ruda przyjaciółka.
Ash podskoczył szybko do fragmentu amuletu, złapał go i uśmiechnął się z satysfakcją.
- Mamy go! Nasza misja wykonana!
- Dobra, a teraz uciekamy! - zawołał Damian, ściskając w objęciach swego Watchoga.
- Nie! - krzyknął nagle Gary.
- Nie możemy! - dodała May.
Spojrzeliśmy na nią zdumieni.
- O czym wy mówicie? - spytałam.
- Taki sam statek porwał Maxa i Bonnie! - wyjaśniła panna Hameron, przekrzykując prąd powietrza - Podejrzewam, że oni tu są! Nie możemy ich zostawić!
- Zaraz nas wyssie! - krzyknął Damian - I wszyscy zginiemy!
Miał rację, ponieważ moc wysysająca była tak mocno, że chwilami ledwie trzymaliśmy się na nogach.
- Spokojnie! Nie zdążymy zostać wyssani, bo zaraz się rozbijemy! - zawołała Misty.
Miała rację, ponieważ pojazd pikował już w dół i to z zatrważającą prędkością.
- Spokojnie! Spróbuję tym wylądować! - zawołał Gary Oak, szybko podbiegając do kokpitu.
Zaczął tam gwałtownie stukać w klawiaturę, poruszać różne dźwignie jedną po drugiej i wciskać całą masę guzików. Nie wiem, jak mu się to udało, ale w końcu spokojnie (niczym Anakin Skywalker w filmie „Gwiezdne Wojny - Zemsta Sithów“) osiadł statkiem na ziemi, choć gdy lądowaliśmy, to nieźle nami wstrząsnęło.
- Uff... Jesteśmy już na miejscu! - zawołał wesoło, powoli ocierając sobie ręką pot z czoła.
- Tak, chociaż ja przeprowadziłabym całą tę akcję zupełnie inaczej - mruknęła nieco zadziornie May.
- Nie wątpię - zaśmiał się do niej mój chłopak - Następnym razem, jak będziemy lądować awaryjnie jakimś statkiem, to ty dostaniesz stery.
Następnie zaczęliśmy szukać naszych przyjaciół, czyli Maxa i Bonnie. Odnaleźliśmy ich w jednym pomieszczeni. Leżeli związani i zakneblowani na podłodze.
- No proszę - zaśmiał się Ash - My was wszędzie szukamy, a wy sobie tutaj siedzicie.
- Mmm! Mmm! - wyjąkali przez kneble więźniowie.
Parsknęła śmiechem, stając obok mego chłopaka i powiedziałam nieco zadziornym tonem:
- Żałujcie, że pięć minut temu nie byliście w kokpicie. To, co się tam działo, było naprawdę godne uwagi. Normalnie, jak w filmach o Bondzie albo jeszcze lepiej.
Oczy obojga wskazywały na to, że mój żarcik raczej nie przypadł im do gustu.



C.D.N.



1 komentarz:

  1. No no no...zaczyna się robić coraz ciekawiej. Iris, Cilan, Dawn i Clemont docierają do siedziby Arlekina, by odebrać mu skradziony im fragment amuletu. Obezwładniają strażników i bez większych problemów docierają do głównej komnaty Arlekina, gdzie również znajduje się poszukiwany przez nich przedmiot. Bez problemu wchodzą do pomieszczenia i próbują zabrać amulet wykorzystując nieuwagę zajętego grą na organach Arlekina. Niestety przestępca odrywa się od gry i orientuje się, co nasi bohaterowie chcą zrobić. Na szczęście udaje im się go po chwili obezwładnić i uciec, a dzięki sprytowi Luxraya Clemonta oraz Dragonita udaje im się bez problemu uciec z wyspy wraz z fragmentem amuletu.
    W tym samym czasie Ash, Serena, May i Gary wyruszają na spotkanie z Lysandrem, który zobowiązał im się oddać ostatni fragment amuletu. Zgodnie z umową przybywa on na spotkanie i oddaje Ashowi przedmiot w zamian za czek na 20 tysięcy dolarów. Jednak okazuje się, że jego zamiary nie były do końca uczciwe i po chwili całą czwórkę otaczają zbiry z organizacji Rocket, które bynajmniej nie mają uczciwych zamiarów. Ashowi i spółce nie pozostaje nic innego, jak się poddać.
    Zostają oni zabrani na sterowiec jednego z agentów organizacji Rocket o imieniu Buffalo, który związał również Lysandra. Okazało się, że lider zespołu Flare okazał się nieuczciwy również w stosunku do Giovanniego, żądając za amulet dwukrotnie wyższej ceny, co jak można się domyślać, nie spodobało się szefowi organizacji Rocket. Buffalo wykrada fragment amuletu z kieszeni Asha, jednak chłopakowi udaje się go odzyskać za pomocą silnych kopniaków.
    A gdy już się wydaje, że sytuacja jest beznadziejna i dojdzie do nieuchronnego starcia Ash vs Giovanni, na pomoc przybywają Misty i Damian wraz z armią Pidgeottów, z czego jeden z nich, a konkretnie ten należący do Asha, przebija się przez szybę, czym powoduje wysysający prąd powietrza. Buffalo w ostatniej chwili salwuje się ucieczką, za to cała reszta zbirów zostaje wciągnięta przez prąd powietrza.
    Na szczęście naszej ekipie udaje się ujść z życiem, gdyż w ostatniej chwili udaje im się w dość gwałtowny sposób wylądować. Udaje im się również odnaleźć i uwolnić zakneblowanych Maxa i Bonnie. Co będzie dalej? Czy naszym bohaterom uda się uratować świat? O tym dowiemy się już w kolejnej części tej fantastycznej przygody. :)
    Ogólna ocena: 1000000000000000000000000000000/10 :)

    OdpowiedzUsuń

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...