Prawdziwa przyjaźń cz. III
Pamiętniki Sereny c.d:
Ledwie wskoczyliśmy przez portal, a wylądowaliśmy na ogromnej łące pełnej kwiatów. Niedaleko nas leżały się góry, a niebo miało błękitny kolor, który w niewielki tylko sposób przysłaniało kilka chmur. Trzeba przyznać, to były piękne tereny.
- A więc jesteśmy na miejscu - powiedział Ash.
- Jak tu pięknie - dodałam zachwyconym głosem.
Jako, że ja mam naprawdę romantyczne usposobienie, to nie umiałam ukryć swojego zachwytu tym wszystkim, co właśnie miałam przyjemność oglądać. Moi przyjaciele podzielali jednak moje zdanie w tej sprawie.
- Tu jest wprost cudownie - stwierdziła Alexa, głaszcząc powoli swego Helioptile’a.
- Chyba niezbyt cudownie, jeżeli wierzyć Mewtwo i Giratinie - rzekł ponurym głosem mój chłopak - Nie wyobrażam sobie, żeby Pokemony w naszym świecie miały przejąć władzę nad ludźmi.
- Skoro przejęły nad nimi kontrolę, to raczej nie ucieszą się na nasz widok - powiedziała dziennikarka.
- No właśnie, więc musimy unikać terenów zamieszkałych - rzekł Ash - Musimy iść wszyscy w góry. Tam właśnie znajduje się poszukiwana przez nas roślina.
- Dobrze, tylko pytanie, jak my stąd wrócimy? - spytała Alexa.
- Zapomniałaś? Przecież wystarczy wezwać Giratinę, a ona nas stąd zabierze - przypomniałam jej.
- Ach tak, no rzeczywiście! - zawołała moja przyjaciółka - Wybacz mi, zupełnie o tym zapomniałam.
Powoli rozejrzeliśmy się dookoła.
- Mimo wszystko tutaj jest naprawdę pięknie - mówiła dalej Alexa - Szkoda, że przy okazji niebezpiecznie.
Nagle usłyszeliśmy za sobą jakiś hałas. Spojrzeliśmy w kierunku, z którego nas on dobiegł, a wówczas zauważyliśmy Rebeccę, która patrzyła na nas wesołym wzrokiem.
- Witajcie! Nie przeszkadzam?
- A co ty tutaj robisz?! - zawołał groźnie Ash - Przecież miałaś siedzieć z ojcem i pomagać mu w opiece nad Pikachu!
- Ojciec doskonale sobie radzi bez mojego wsparcia, a poza tym sam chciał, abym ruszyła razem z wami szukać lekarstwa dla Pikachu - wyjaśniła nam dziewczyna - Poszłam więc za wami i zauważyłam, jak ten Pokemon otwiera portal dla was i zrozumiałam, że wybieracie się w ważną podróż. Musiałam iść za wami. Obiecałam to w końcu ojcu. Poza tym... Należy się wam coś ode mnie za waszą pomoc.
- Przecież wiesz, że my nic wielkiego nie zrobiliśmy - zauważył Ash skromnym tonem.
- Ależ zrobiliście i to więcej niż myślicie - odpowiedziała mu wesoło dziewczyna - Ocaliliście reputację mojego ojca, a prócz tego zmieniliście go na lepsze. Dzięki wam on znowu jest człowiekiem, który jest coś wart.
- Cieszę się, ale to naprawdę nie tłumaczy tego, że chcesz narażać dla nas swoje życie - powiedział mój chłopak niezwykle poważnym tonem - Proszę cię... Wracaj szybko przez portal do naszego świata i pilnuj tam z innymi Pikachu.
- Obawiam się, że to już jest raczej niemożliwe - rzekła ponuro Alexa, wskazując palcem na portal.
Spojrzeliśmy w tamtym kierunku i wówczas zauważyliśmy, że portal zamyka się i już po chwili nie było po nim śladu, zaś na twarzy Rebecci powstał uśmiech pełen zadowolenia.
- No cóż... Chyba nie macie wyboru i musicie mnie zabrać ze sobą - powiedziała zadziornie.
Ash spojrzał na nią ironicznie.
- Nie myśl sobie, że to cokolwiek zmieni. Zaraz zawołam Giratinę i ona zabierze cię z powrotem.
- Ash, daj już jej spokój - powiedziałam, kładąc mu dłoń na ramieniu - Niech ona idzie z nami. W końcu może nam pomóc.
- No właśnie... Zawsze im nas więcej tym weselej - zaśmiała się Alexa - Poza tym na co narzekasz? Jesteś jedynym facetem w naszym towarzystwie. Masz trzy seksowne babeczki u swego boku. Czemu nie jesteś z tego faktu zadowolony?
Mój ukochany zachichotał delikatnie, kiedy to usłyszał, a z kolei ja spojrzałam na dziennikarkę nieco groźnie.
- Mam nadzieję, że nie mówisz tego na poważnie, a jedynie żartem.
- No przecież, że żartem - zachichotała dziewczyna - Proszę cię, Ash nigdy nie latał za babami, prawda?
- No właśnie - potwierdził detektyw z Alabastii - Chociaż od dziecka wolałem towarzystwo dziewczyn niż chłopaków.
- Tak ma większość facetów odkąd nauczy się chodzić - zaśmiała się Alexa, głaszcząc swego Helioptile’a.
- Ha ha ha! Ale śmieszne - rzucił mój chłopak - No dobrze, nie ma co gadać. Trzeba ruszać w drogę.
- Ale w czwórkę? - spytała Rebecca.
- Tak, w czwórkę - potwierdził Ash.
Dziewczyna pisnęła z radości, po czym skoczyła memu ukochanemu na szyję i pocałowała go w policzek. Szybko jednak od niego odskoczyła, rumieniąc się przy tym.
- Przepraszam, Sereno... Nie chciałam cię urazić.
- Spokojnie, przywykłam już do takich widoków - stwierdziłam nieco ironicznie.
Rebecca zaczęła mnie ponownie przepraszać, ale szybko oznajmiłam jej, że wcale nie mam do niej o nic żalu. W końcu przestaliśmy już gadać i poszliśmy przed siebie w kierunku gór.
- Mam nadzieję, że znajdziemy szybko tę roślinę - powiedziałam - Nie chcę tracić niepotrzebnie czasu, bo Pikachu nie ma go zbyt wiele.
- Myślisz, że ja o tym nie wiem? - warknął na mnie Ash.
Chłopak był zdecydowanie zły, gdy mu przypomniałam o tym, iż nie mamy zbyt wiele czasu przed sobą. Zrozumiałam więc, że palnęłam gafę i niepotrzebnie tylko go zdenerwowałam, siebie zresztą także.
- Przepraszam cię, Ash - powiedziałam smutno.
- Spokojnie, ja się nie gniewam - odparł mój luby, chociaż ton, w jakim wypowiedział swoje słowa wskazywał raczej na coś innego.
Szliśmy razem w kierunku gór, kiedy nagle usłyszeliśmy jakiś cienki pisk, a potem krzyk wołający o pomoc.
- Ratunku! Na pomoc! Ratunku! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!
Przerażeni rozejrzeliśmy się dookoła siebie szukając, skąd dobiega ten krzyk.
- To tam! - krzyknęła Alexa, wskazując nam kierunek.
- Biegnijmy tam! - dodał Ash.
Ruszyliśmy biegiem przed siebie i po chwili zobaczyliśmy przed sobą wielki dół, z którego właśnie dobiegało nas wołanie o pomoc. Dobiegał też stamtąd jakiś groźny dźwięk.
- Co się tu dzieje? - spytałam.
- Wygląda jak pułapka uszykowana przez Trapincha - powiedział Ash - Kiedyś sam w taką wpadłem podczas podróży po Sinnoh.
- Szybko! Ratujmy tego, kto tam wpadł! - zawołała Alexa.
Podbiegliśmy do dołu i zauważyłam w nim wówczas przeogromny, pomarańczowy łeb Pokemona z otwartą paszczą. To musiał być Trapinch. Szybko dostrzegliśmy też jakieś uroczego, małego stworka, który wyglądem przypominał pomarańczowego kurczaczka.
- To jest Torchic! - zawołał Ash.
- Na pomoc! Ratunku! Niech mi ktoś pomoże - dobiegał z dołu głos.
- Ale kto tu woła o pomoc? - zapytała Rebecca - Nie widzę tutaj nikogo oprócz tego Pokemona.
Przyjrzeliśmy się uważnie i wówczas zauważyliśmy, że krzyki wołania o pomoc dobiegają właśnie z dzióbka Torchica.
- To chyba on woła o pomoc - powiedziałam.
- Co?! Jak to jest w ogóle możliwe?! - jęknęła Rebecca.
- Nieważne! To bez znaczenia! - krzyknął Ash.
- Musimy go ratować! - dodała Alexa.
Szybko mój ukochany położył się na ziemie i zaczął się on przechylać gwałtownie w kierunku Torchica.
- Złapcie mnie za nogi! - zawołał do nas - Spróbuję go wciągnąć!
W sumie zdziwiło mnie, czemu Ash nie użył do tej czynności swojego Bulbasaura, ale widocznie on już tak ma, że kiedy widzi kogoś, kto jest w niebezpieczeństwie, to nie zawsze myśli racjonalnie, tylko szybko chce tego kogoś ratować. Złapałyśmy go szybko za nogi i trzymaliśmy go, kiedy on wyciągnął rękę do Torchica.
- Złap się mojej ręki, szybko! - krzyknął Ash do Pokemona.
Ten spojrzał na niego zdumiony, po czym wyciągnął w jego kierunku swoje skrzydełko. Mój luby złapał go za nie i zawołał:
- Wciągnijcie nas!
Zaczęliśmy to robić, co jednak podły Trapinch, kłapiący swoją paszczą i obsuwający wskutek tego piasek znacznie nam to utrudniał. Ostatecznie jednak w końcu padliśmy na trawę zadowoleni z udanej akcji ratunkowej. Mały Torchic biegał wokół nas, wołając do nas ludzkim głosem:
- Uratowaliście mnie! Uratowaliście! Jesteście cudowni!
- Miło mi to słyszeć - powiedział Ash, dysząc ze zmęczenia.
- A w ogóle jak to jest możliwe, że ty mówisz? - zapytałam zdumiona.
- Tak samo, jak wy mówicie - odpowiedział mi Pokemon takim tonem, jakby to było coś zupełnie normalnego - Taki już jestem. Umiem mówić, wy umiecie mówić. Tu wszyscy umieją mówić.
- Ale wiesz... W naszym świecie Pokemony nie znają ludzkiego języka, oczywiście nie licząc wyjątków - wyjaśniła mu Alexa.
Stworek popatrzył na nią uważnie, po czym odparł:
- Rozumiem... A więc wy jesteście z innego świata, tak?
- Owszem, z innego - potwierdziła Rebecca - Przybyliśmy tutaj, żeby zdobyć lekarstwo dla przyjaciela.
- Dla przyjaciela? Lekarstwo? - spytał Pokemon - Rozumiem. Chętnie wam pomogę, choć normalnie ludzie są u nas sługami i nie wolno nam się z wami spoufalać, ale spokojnie. Ja was nie wydam straży króla.
- Jak miło - powiedziałam złośliwie.
Mały widocznie tego nie zrozumiał, ponieważ uśmiechnął się do nas delikatnie i odparł:
- Spokojnie, pomogę wam. A powiedzcie mi, jak macie na imię? Bo ja jestem Ariel.
- Ariel? Ładne imię - uśmiechnął się mój luby - Ja jestem Ash. To jest moja dziewczyna Serena, a to są nasze przyjaciółki: Alexa i Rebecca.
- Miło mi was poznać - odparł Torchic o imieniu Ariel z uśmiechem na buzi - Fajnie, że się spotkaliśmy. Uratowaliście mi życie.
- Nie mogliśmy postąpić inaczej - odparł na to Ash, podnosząc się z ziemi - Przecież mogłeś tam zginąć.
- Wiem to, ale widzisz... Ludzie tutaj nie pomagają Pokemonom. Są ich niewolnikami i mają im służyć. Nienawidzą ich, a także próbują ponownie je zniewolić, dlatego musimy je trzymać krótko, aby więcej tego nie zrobili.
- Słucham?! - zawołała Rebecca oburzonym - Kto ci opowiada takie brednie?
- Nasz arcykapłan, Jago - odpowiedział Ariel - On nam to opowiada. Mój stryj również tak mówi.
- Poważnie? Twój stryj chyba nie zna wobec tego prawdy, w każdym razie nie całej - stwierdziłam na to - Musisz wiedzieć, że ludzie wcale tacy nie są. No dobrze, są i tacy, ale są też dobrzy.
- Może w waszym świecie, bo u nas jest inaczej.
Rebecca patrzyła uważnie na Pokemona z kpiną i wyraźną irytacją w oczach.
- Mam rozumieć, że wasz arcykapłan to również wam powiedział?
- Tak... On jest naszym mędrcem.
- Poważnie? Jakoś nie brzmi to zbyt mądrze. Gdyby było tak, jak on mówi, to nie uratowalibyśmy cię.
- Ale wy jesteście z innego świata - odparł Torchic - Więc możecie być inni niż nasi ludzie. Chociaż ojciec uważa, że ludzie są dobrzy i źli, więc nie powinniśmy żadnego z nich oceniać negatywnie, póki go nie poznamy.
- Twój ojciec to mądry Pokemon - powiedziałam.
- Tak... O wiele mądrzejszy niż stryj i kapłan - dodała Rebecca.
- Też w to wierzę, ale kapłan też jest mądry i nie zawsze wiemy, który z nich ma rację - rzekł nasz nowy przyjaciel.
Nagle usłyszeliśmy za sobą jakiś przerażający dźwięk, który przerwał nam rozmowę. To był skrzek Fearowów. Przeraziliśmy się wówczas nie na żarty. Przecież jeżeli Pokemony zniewoliły żyjących tutaj ludzi, to lepiej by było, abyśmy nie rzucali im się w oczy, bo jeszcze nam spróbują to zrobić.
- Niedobrze - powiedział Ariel - To strażnicy. Namierzyli mnie.
- Namierzyli ciebie? - spytałam zdumiona - Co to znaczy?
- Oni cię szukali? - dodał Ash.
- No tak, bo ja uciekłem z pałacu i przyszedłem tutaj, czego jednak mi nie wolno. Stryj pewnie wysłał ich po mnie - wyjaśnił nam Ariel.
- No, to pięknie - jęknął mój chłopak.
Chwilę później nagle przed nami wylądowało kilka Fearowów. Na ich grzbiecie siedziały różne Pokemony z wielkimi hełmami oraz szablami przy boku. Wyglądali oni trochę jak hiszpańscy konkwistadorzy.
- Wasza Wysokość! Nareszcie cię znaleźliśmy! - zawołał jeden z nich, wysoki Meowth (bardzo przypominający naszego znajomego).
- Wasza Wysokość?! - krzyknęliśmy zdumieni.
Spojrzałam na Pokemona zdumiona.
- To kim ty jesteś?
- Jestem Ariel, bratanek króla Malcolma - wyjaśnił nam Torchic.
- Super - powiedziała Alexa - Uratowaliśmy samego następcę tronu.
- No, to chyba możemy liczyć na dobre traktowanie, co nie? - spytała Rebecca.
Kiedy Pokemony, będące najwyraźniej członkami królewskiej straży, wyjęli szable i wymierzyli je w nas, szybko zrozumieliśmy, że nadzieja w tej sprawie jest raczej płonna.
- Coś mi mówi, że nie bardzo możemy na to liczyć - odpowiedziałam córce boksera.
Ash złapał za szpadę, którą miał u boku, jednak przeciwników było o wiele więcej i raczej nie mieliśmy z nimi wielkich szans. Doskonale o tym wiedzieliśmy, więc szybko położyłam memu chłopakowi rękę na ramieniu.
- Daj spokój, jest ich więcej - powiedziałam.
- Ona ma rację. Nie damy im rady - dodała Alexa.
Mój luby jednak wychodził z założenia, że należy walczyć do samego końca, podobnie jak Rebecca, która ustawiła się do pozycji bojowej. Była gotowa bić się do upadłego, to jednak tylko pogorszyłoby naszą sytuację.
- Co ty tutaj robisz, Wasza Wysokość, a w dodatku z tymi ludźmi?! - zawołał oburzonym tonem Meowth - To ty nie wiesz, że wszyscy ludzie są naszymi wrogami?
- Poza tym oni są też naszymi niewolnikami! Nie możesz się z nimi spoufalać - dodał jeden z Pokemon, będący Lucario.
Miał on szramę na oku taką samą, jaką miał Skaza w bajce „Król Lew“ oraz niezwykle groźną minę. Widocznie nie przypadliśmy mu do gustu.
- Nie! To są moi przyjaciele! - zawołał groźnie Torchic, stając przed nami i piszcząc przy tym groźnie - Oni nie są naszymi niewolnikami! Oni nie są stąd!
- Nie są stąd? - zdziwił się Lucario.
- Jak to? - dodał Meowth - Więc pewnie przybyli tutaj, aby szpiegować lub próbować nas znowu zniewolić!
- Nie! To nie tak! - krzyknął Ash - My nie chcemy nikogo krzywdzić! Szukamy lekarstwa dla naszego przyjaciela!
- Właśnie! A poza tym oni ocalili mi życie! - zawołał Ariel - Tybalcie, masz go zostawić w spokoju!
- Ale Wasza Wysokość...
- To jest mój rozkaz!
Meowth, nazwany Tybaltem, spojrzał na swoich towarzyszy, po czym pokazał im łapą znak, aby schowali broń. Ci to zrobili, a my doszliśmy do wniosku, że Tybalt musi być kimś w rodzaju kapitana straży, skoro pozostali strażnicy go słuchali.
- Dobrze, Wasza Wysokość - powiedział ponoru Meowth - Mam tylko nadzieję, że Wasza Wysokość wie, co robi, bo nie chcę mieć potem z tego powodu problemów, jeśli coś się Waszej Wysokości stanie.
- Te łotry na pewno uratowali cię, paniczu, tylko po to, żeby zyskać twoją przyjaźń! - krzyknął Lucario - Nie może inaczej być!
- Poruczniku Tytus! Proszę być cicho! - krzyknął Ariel głosem pełnym niezwykłej dostojności - Nie wolno ci tak o nich mówić! Nikomu z was nie wolno tak mówić! To są dobrzy ludzie i ocalili mi życie! Od dzisiaj będą moimi przyjaciółmi!
- Bez urazy, Wasza Wysokość, jednakże o tym, to już zadecyduje Jego Królewska Mość - powiedział na to Tybalt.
- Możliwe, ale opowiem mu wszystko i wyjaśnię co i jak. Na pewno on polubi ich równie mocno, jak ja.
Meowth nie wyglądał na zbyt przekonanego, mimo wszystko nic nie powiedział z szacunku do księcia.
- Dobrze, a więc zabierzemy ich do pałacu i przedstawimy królowi - rzekł - Ale zwiążemy wam ręce. Musicie wyglądać na jeńców.
- Tylko spróbuj mnie związać, to zobaczysz! - krzyknęła wściekle na niego Rebecca, stając w pozycji bojowej.
- Uprzedzam, że to wasza jedyna szansa na to, aby przeżyć - odrzekł Tytus ponuro - Jeżeli Pokemony zobaczą was idących swobodnie wokół nas, rzucą się na was i spróbują was zlinczować.
- To prawda - poparł go Tybalt - Być może tego nie wiecie, ale w tym świecie to Pokemony rządzą, a ludzie są ich sługami.
- Jakoś się zdążyliśmy o tym dowiedzieć - mruknęłam złośliwie.
- Niech mnie tylko spróbują związać, to zaraz spuszczę im manto! - krzyknęła Rebecca.
- Śmiałe, ale głupie, kochanie - rzekła Alexa - Lepiej zróbmy to, co oni nam każą. Lepsze to niż żeby mieli nas zlinczować.
Córka boksera spojrzała na nas wszystkich i uznała, że dziennikarka ma rację, dlatego pozwoliła się związać, podobnie jak my wszyscy. Chwilę później zostaliśmy zabrani przez straż w kierunku miasta.
***
Kiedy zostaliśmy poprowadzeni przez ulice miasta to zauważyliśmy Pokemony siedzące przy kramach i robiących interesy lub też zajmujące się innymi sprawami, jakimi to zwykle zajmują się wolni ludzie. Oczywiście dostrzegliśmy też różnych ludzi, jednak byli oni wyraźnie sługami swoich panów Pokemonów, co było aż nadto widoczne choćby poprzez służalczość, z jakimi wykonywali polecenia, jakie ich właściciele im wydawali.
Gdy mieszkańcy miasta, a konkretnie tylko jego pokemoni mieszkańcy zauważyli nas prowadzonych przez strażników szybko dowiedzieliśmy się, dlaczego kapitan Tybalt nas ostrzegał. Pokemony bowiem zaczęły krzyczeć różne okrutne słowa, głównie:
- Precz z ludźmi! Ludzie naszymi wrogami! Niewolnicy! Gnidy! Precz z nimi!
Były tam jeszcze inne, o wiele bardziej podłe hasła, jednak nie będę ich tutaj pisać, ponieważ nie ma to większego znaczenia, a prócz tego również szkoda miejsca w moich pamiętnikach, aby się nad tym rozpisywać. Tak czy siak strażnicy zaprowadzili nas do pałacu, potem natomiast wrzucili do celi w lochach.
- Ej! Co to niby ma znaczyć?! - zawołała oburzonym tonem Rebecca.
- No właśnie! To w taki sposób traktuje się obrońców swego księcia?! - krzyknęłam.
- Spokojnie, to tylko chwilowe - wyjaśnił nam Tybalt - Idziemy zaraz do króla, abym mu o was powiedzieć. Tylko od niego zależy, czy spędzicie tu resztę życia czy też zrobicie to, po co tutaj przyszliście.
- Nie musicie się bać, opowiem stryjowi o wszystkim, a on na pewno każe was uwolnić - dodał Ariel.
Pokemon miał bardzo optymistyczne nastawienie do całej tej sprawy, chociaż ja prawdę mówiąc, uważałam, iż jego pogląd na tę sprawę był dość dziecinny. Uważałam bowiem, że nic dobrego nie może nas w tym kraju spotkać, więc lepiej będzie, abyśmy byli na to przygotowani.
Strażnicy razem z młodym księciem wyszli z celi, a my zostaliśmy w niej sami.
- No cóż... Gościnni to oni tutaj nie są - powiedziała Alexa, rozglądając się dookoła.
Musiałam przyznać jej rację, ponieważ cela zdecydowanie nie należała do przyjemnych miejsc. Oczywiście lochy nigdy takie nie były ani nie miały takie być, jednak mimo wszystko widziałam już lepsze miejsca niewoli. To wyglądało jak jakiś średniowieczny loch z nędznymi pryczami, którymi były deski na łańcuchach przymocowane do ścian. Jedyną atrakcją było tutaj niewielkie okienko pod sufitem, w dodatku okratowane. Jednym słowem, po prostu cudownie.
- Świetnie. Po prostu super - marudziła Rebecca, chodząc nerwowo po celi - Chcieliśmy ratować Pikachu, a trafiliśmy tutaj. Naprawdę nie wiem, jak to się mogło stać.
- Oni wyraźnie nienawidzą tutaj ludzi - powiedziałam smutno.
- Giratina i Mewtwo ostrzegali nas o tym - rzekła Alexa - Jednak nie rozumiem, dlaczego? Co takiego ludzie im zrobili, że tutaj Pokemony ich tak nienawidzą?
- Pewnie dowiemy się tego z czasem - rzucił Ash - A mnie samego z kolei bardzo niepokoi to, co spotka Pikachu, jeśli nie wrócimy na czas.
Mój ukochany siedział na pryczy załamany i patrzył pod swoje nogi ponurym wzrokiem.
- Biedny Pikachu. Wciąż nie rozumiem, kto i po co postanowił w taki sposób go zarazić tą chorobą. Jaki on ma w tym cel? Co chce osiągnąć? No i jeszcze jak mam go powstrzymać?
Usiadłam załamana obok niego i położyłam mu dłoń na ramieniu.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, Ash. Damy sobie radę. Ocalimy Pikachu.
Ash spojrzał na mnie ponuro.
- Zaczynam już powoli tracić w to wiarę. Wiem, że nie powinienem się poddawać i nie poddaję się, ale... Naprawdę w takich chwilach dość łatwo jest stracić wiarę.
Rozumiałam go doskonale. Sama bowiem teraz nie miałam wielkich nadziei na cokolwiek. Poza tym cała ta sytuacja mnie dobijała. Przecież w tej chwili byłam po prostu bezsilna i nic nie mogłam zrobić, aby pomóc mojemu chłopakowi, choć bardzo, ale to bardzo tego chciałam. Bo niby co mogłam zrobić? Nic. Tylko siedzieć przy nim i podnosić go jakoś na duchu, choć przecież doskonale wiedziałam, że guzik mu z tego przyjdzie.
Nie wiem, ile czasu minęło odkąd zostaliśmy wrzuceni do lochu, ale przynajmniej z dwie godziny musiały minąć.
- Mogliby nam tu przynieść coś do jedzenia - mruczała Rebecca - Ja rozumiem, że mogą nas nie lubić, ale więźniów powinno się karmić.
- Spokojnie, moja droga. Długo nie będziemy więźniami, jestem tego pewna - stwierdziła Alexa.
- Serio?
- No, tak. Ariel jest tutaj kimś w rodzaju następcy tronu, więc istnieje spora szansa na to, że będzie mógł on nas wybronić.
- Nie liczyłabym na niego - stwierdziłam smutno - To w końcu tylko i wyłącznie małe dziecko, którego dorośli raczej nie biorą na poważnie.
- Właśnie - pokiwał smutno głową Ash - Ale obiecuję wam, że zrobię wszystko, aby ocalić Pikachu, a ci dranie nie będą nas tu wiecznie trzymać! Nie pozwolę im na to!
Chwilę później drzwi się otworzyły i do celi wszedł Tytus.
- Wstawajcie! Jego Królewska Mość żąda, abyście wstawali się w sali narad.
- A niby z jakiego powodu? - spytałam.
- Rada ma ustalić, czy jesteście naprawdę przyjaciółmi księcia Ariela, czy też może nędznymi i podstępnymi wrogami.
- Co?! - krzyknęliśmy wszyscy.
- To jakiś absurd! - zawołała wściekła Rebecca.
- Nie radzę się kłócić z Radą, panienko. Raczej spróbujcie przekonać ją do tego, że jesteście tym, za kogo się podajcie - mruknął złośliwie Tybalt - Chociaż nie wydaje mi się, abyście umieli tego dokonać. No już, ruszać się! Idziemy!
Ponieważ nie mieliśmy żadnego wyboru wstaliśmy i ruszyliśmy przed siebie w kierunku wyjścia.
***
Zostaliśmy zaprowadzeni do wielkiej sali, w której to znajdowało się małe pasemko podłogi z krzesłami, na których mieliśmy usiąść, a wokół nas było kilka rzędów siedzeń zajmowanych przez Pokemony różnego rodzaju i gatunku. Wszystkie mruczały na nas gniewnie, a raczej prawie wszystkie. Dostrzegłam między nimi bowiem Ariela, który wręcz uśmiechał się do nas przyjaźnie. Przy nim siedział jakiś Pokemon wyglądający jak jego starsza wersja. To był Combusken, choć nie miałam pojęcia, kim on dokładnie jest dla Ariela.
Strażnicy wprowadzili nas i kazali nam stać do chwili, aż nie zjawił się nagle wielki Blaziken w koronie na głowie oraz z purpurowym płaszczem na ramionach.
- Jego Królewska Wysokość, król Malcolm! - wrzasnął herold, którym był młody Bunnelby.
Następnie władca krainy zasiadł na tronie znajdującym się dokładnie naprzeciwko nas i pokazał nam ręką, abyśmy też usiedli. Dopiero wówczas pozwolono nam to zrobić.
- A więc jesteście z innego świata, czyż nie tak? - zapytał władca.
- Tak, Wasza Wysokość - odpowiedział mu Ash wręcz uniżonym tonem - Jestem Ash Ketchum, a to są...
- Wasze nazwiska mnie nie obchodzą - mruknął gniewnie król - To jest bez znaczenia. Jedyne, co nas interesuje, to dlaczego tutaj jesteście.
- Pewnie przyszli nas szpiegować - rzucono gniewnie z sali.
- To nędzni szpiedzy naszych wrogów, ludzi! - dodał ktoś jeszcze.
- Chcą nas wepchnąć w niewolę!
- Powiesić ich na najbliższym drzewie!
- Nie ma litości dla ludzi!
- Dajmy im mówić!
- Niech powiedzą, co mają do powiedzenia!
- Być może są przyjaciółmi!
- Właśnie! Nie osądzajmy ich pochopnie!
- Być może oni są dobrzy?
- Bzdura! To są ludzie i nasi wrogowie!
- Tego przecież nie wiemy!
Tybalt, stojący niedaleko króla, krzyknął:
- Uspokójcie się! Cisza! Bo inaczej opróżnimy salę!
Pokemony przestały na nas pomstować, zaś Malcolm przemówił dalej:
- Mój bratanek Ariel mówił mi, że ocaliliście mu życie. Dlaczego to zrobiliście?
- Jak to, dlaczego? - zdziwiłam się - Przecież potrzebował pomocy!
- Właśnie! Nie mogliśmy mu jej odmówić! - dodał Ash.
- Doprawdy? - zdziwił się król - A niby dlaczego człowiek, taki jak ty, miałby ratować mego bratanka?
- Aby się tobie podlizać, panie!
Te słowa wypowiedział Electabuzz w białych szatach, który powoli podszedł do tronu.
- Chcieli zdobyć twoje zaufanie, panie, aby cię podejść.
- Nieprawda! - krzyknął mały Ariel - Jago się myli! Oni nie wiedzieli, że jestem księciem.
Siedzący przy nim Combusken posadził go ponownie na siedzeniu, zaś Blaziken spojrzał na nas z tronu.
- Czy to prawda? Nie wiedzieliście, że jest on moim bratankiem?
- Nie wiedzieliśmy - odpowiedział Ash.
- Nie mieliśmy pojęcia - dodała Alexa, a jej Helioptile ją poparł.
- Kłamiecie! Bezczelnie kłamiecie! - krzyknął na nas Electabuzz, który widocznie był arcykapłanem o imieniu Jago - Człowiek nigdy nie pomaga Pokemonom, chyba tylko, że ma w tym jakiś interes!
- Jesteś głupi, skoro tak myślisz! - zawołała Rebecca.
Z rzędów siedzeń posypały się groźby pod adresem córki boksera, choć niektóre głosy wyrażały dla niej swoje poparcie. Tybalt wówczas ponownie musiał jakoś uspokajać salę grożąc, że ją opróżni jeżeli nie zapanuje tutaj spokój i porządek.
- Ludzie zawsze byli naszymi wrogami - powiedział ponurym głosem Jago - Zawsze zmuszali naszą rasę do walk i do niewolniczej pracy ponad siły oraz do wszystkiego, co przyszło im do głowy. Porywali nas z naszych naturalnych środowisk, aby nas zniewolić. Zabierali od naszych rodziców, żon i dzieci! Nie liczyli się z tym, że my może wcale nie chcemy z nimi iść! Zmuszali nas oni do walk z innymi Pokemonami, swymi jakże służalczymi niewolnikami, również i z naszych osób ich czyniąc. Posyłali nas do walk z byle powodu, rozwijali w nas agresję i przemoc oraz brak empatii wobec innych! Pozbawiali domów, wolnego wyboru, zrobili z nas niewolników! Dlaczego nagle jakaś grupa ludzi ma być inna?
- Ja nigdy nie zmusiłem żadnego Pokemona do walki! - krzyknął Ash oburzony tymi oskarżeniami.
- Ani ja! - dodałam.
- Ani ja! - poparła mnie Alexa.
- Ani tym bardziej ja! - zawołała Rebecca.
Jago parsknął śmiechem.
- Doprawdy? A czyż nie łapiecie może Pokemonów, gdy jakiś się wam spodoba? Nie zmuszacie go potem, aby z wami został?
- Nawet złapany Pokemon nie musi zostać z trenerem, który go złapał - przypomniała Alexa - Ma wolny wybór.
- Którego wy, nędzni ludzie, wcale nie szanujecie! - zawołał groźnie arcykapłan - Czynicie z nas tylko maszyny do zabijania i bicia się z innymi służalczymi niewolnikami, jakimi są Pokemony w waszym świecie! Nigdy nie liczycie się z tym, że może jakiś z nas nie chce walczyć, że nie chce być wiecznie przez przeciwników nokautowany i poraniony! Żadne z was wcale się tym nie przejmuje! Pod byle pretekstem posyłacie nas do boju, co dla nas zawsze kończy się ranami lub siniakami, ale jakoś nikt z was się tym nie przejmuje! A kiedy już wygrywacie te swoje walki, to chwalicie się, że to wy wygraliście, choć wy tylko umieliście rozkazywać, natomiast wygrana w walce jest zasługą samego Pokemona. Żaden z was nie umie go docenić.
- Ależ umiemy! - zawołałam załamana tymi argumentami - Ash jest właśnie takim trenerem! Dowodzi tego choćby fakt, że przybył tutaj szukać lekarstwa dla swego przyjaciela Pikachu.
- To prawda - poparł mnie mój chłopak - Tak właśnie jest.
Sala wybuchła śmiechem, gdy to usłyszała.
- Przyjaciel? - zaśmiał się podle Jago - Nie ma nigdy przyjaźni między Pokemonem a człowiekiem! Te Pokemony, które macie przy sobie, to tylko zwykli niewolnicy, którzy się do was przywiązali! Nic nie warte kreatury niegodne wolności! My jesteśmy wolną rasą!
- A więc wypuśćcie nas i dajcie nam znaleźć lekarstwo dla Pikachu! - zawołałam.
- No właśnie! - dodała Rebecca.
- Wypuścić was? - spytał Malcolm - Abyście powiedzieli innym, co my tu robimy?! Nigdy! Zostaniecie tutaj już na zawsze.
Chcieliśmy protestować, ale nagle zrobił to ktoś inny. To był właśnie ów tajemniczy Combusken, który zwrócił naszą uwagę.
- Jestem Klaudiusz, brat króla Malcolma! Proszę o głos!
Ponieważ został mu on udzielony, zaczął mówić:
- Mój syn dzisiaj został ocalony przez tego młodzieńca z rapierem u boku! Mam więc wobec nich dług wdzięczności! Ja i my wszyscy go mamy! Prócz tego Ariel ufa tym ludziom i wierzy, że są oni godni bycia naszymi przyjaciółmi. Ci ludzie ocalili mojego jedynego dziedzica i następcę tronu tej krainy! Nie zasługują na potępienie! Przeciwnie! Mogą być oni równie godni i szlachetni, co Jimmy Honnest!
Na dźwięk tego nazwiska wszystkie Pokemony na sali zaczęły szeptać między sobą, jakby się naradzali. Klaudiusz zaś mówił dalej:
- Oni ocalili mojego syna. Nie mogą więc mieć złych intencji. Poza tym nie pochodzą stąd. Nie wiedzieli, że Ariel jest dziedzicem tronu. Więc niby jak mogliby go ocalić tylko z tego powodu? To jest pozbawione sensu!
- Racja! Wielki Książę ma rację! - zawołał jeden z członków Rady.
- Honnest był naszym przyjacielem! - dodał drugi.
- On ocalił życie naszego władcy! - przypomniał trzeci.
- Ten z rapierem nawet go przypomina!
- Dajmy im szansę!
- Bzdury! To są ludzie! Zabić ich!
- Nie zgadzam się!
Takie głosy posypały się z sali i ponownie Tybalt musiał ich uspokajać. Jago tymczasem szepnął coś na ucho królowi. Ten pokiwał powoli głową i głośno rzekł:
- Skoro mówicie, że jesteście ludźmi honoru, to udowodnijcie mi to nie słowami, ale czynami!
- W jaki sposób mamy to zrobić? - spytałam.
- Poprzez Sąd Boży - odrzekł Malcolm - Jeżeli pokonacie wybranych przez nas niewolników w walce na arenie, dowiedziecie tego, że jesteście szlachetnymi ludźmi.
- Że co?! - krzyknęła Rebecca - Jak walka ma czegokolwiek dowieść?!
- W waszym świecie walki Pokemonów jakoś bardzo łatwo dowodzą wam tego, czy ktoś jest lepszy czy gorszy - odparł nie bez złośliwości Jagon - Więc dlaczego tutaj miałoby być inaczej?
Nie wiedzieliśmy, co mamy im odpowiedzieć, ponieważ w tej sprawie tej podły kapłan miał niestety rację. W naszym świecie walki Pokemonów niekiedy rozstrzygały spory i wszystko inne. Zwycięzca był kimś, pokonany nikim. Czy więc miałam prawo ich za to krytykować, skoro sami robiliśmy podobnie, chociaż oczywiście nigdy walki u nas nie dowodziły słuszności czyiś racji.
- No dobrze... Niech więc i tak będzie - powiedział Ash - Nie mamy przecież innego wyjścia, prawda?
Król Malcolm spojrzał na niego uważnie i odrzekł krótko:
- Prawdę mówiąc to jest wasza jedyna szansa. Albo to, albo szubienica. Co więc wolicie?
Oczywistym było chyba, że wybraliśmy arenę. Zawsze tam mieliśmy jeszcze jakieś nadzieje na wygraną. Na szafocie zaś nasze szanse malały do zera.
***
Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn c.d:
Następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią, poczułam się dobrze na tyle, że mogłam się ubrać i wyjść do moich przyjaciół. Bardzo ucieszył ich mój widok. Oczywiście nie stracili okazji, aby mnie wyściskać oraz wycałować za wszystkie czasy. Zachowywali się tak, jakbym zniknęła na co najmniej kilka lat, a nie tylko na kilka dni, żeby wypocząć i odzyskać siły. To było nieco zwariowane, ale również bardzo przyjemne z ich strony. Muszę się tu przyznać, że miałam nadzieję na podobne powitanie. Moi drodzy przyjaciele z tej strony bynajmniej mnie nie zawiedli.
Delia również pamiętała o tym, aby mnie wyściskać i wycałować, jak również powiedzieć, że nie muszę dziś pracować, jeśli się jeszcze nie czuję na siłach. Ja jednak chciałam to zrobić, więc poszłam do pracy. Podczas niej Max przypomniał mi, że miałam mu tego dnia pomóc w zdobyciu kilku pożytecznych umiejętności w przyszłych jego randkach z naszą kelnerką. Nawiasem mówiąc chłopaczek ma naprawdę niezły gust, bo dziewczyna jest naprawdę niczego sobie. On rzeczywiście tak ma, że jak się rozkręci, to nie ma przebacz, ponieważ z miejsca wpadła mu w oko całkiem urocza istota płci żeńskiej. No cóż... Skoro dzięki niej zapomni o Cleo, to tylko zostaje mu pomóc.
Po skończeniu naszej zmiany poszłam z Maxem, May, Bonnie, Garym i Clemontem oraz moją mamą (która wiedziała już o wszystkim) poszłam do parku, aby tam na spokojnie porozmawiać.
- A więc, mój drogi przyjacielu, powiedz mi, co wiesz o byciu dobrze wychowanym? - zapytałam po chwili.
- No, prawdę mówiąc nie wiem zbyt wiele - stwierdził chłopak.
- I ty to mówisz tak spokojnie? - spytała załamana May.
- A niby jak ja mam to mówić?
- Nie wiem... Może ze wstydem, że coś takiego w ogóle ma miejsce?
Jej brat wzruszył obojętnie ramionami.
- A niby dlaczego mam się tego wstydzić? Nikt mnie nie uczył bycia dżentelmenem. Może trochę mama.
- Aha! A więc jednak masz jako takie pojęcie o byciu dżentelmenem - zaśmiałam się do niego wesoło - To oznacza, że jest dla ciebie nadzieja.
- To dobrze - zachichotał chłopak - Wobec tego możecie mi pomóc?
- No jasne - odpowiedział Gary Oak - W końcu po to przyszliśmy tutaj, prawda?
- Dokładnie tak - zgodził się z nim Clemont - Mamy pomóc naszemu młodemu przyjacielowi nabrać nieco ogłady.
- To będzie trudniejsze niż myślicie - mruknęła May widząc, jak Max dłubie palcem w nosie.
Zaśmiałam się lekko i z miejsca zwróciłam uwagę chłopakowi, aby tak nie robił, zwłaszcza podczas randki.
- Na dziewczyny to działa odpychająco, kochanie - powiedziała moja mama wręcz anielskim tonem.
Pod wpływem jej tonu chłopak szybko wyjął palec z nosa i odparł:
- Przepraszam. Nie wiedziałem.
- Nie wiedział... Po prostu załamać się można. Mam za brata jakiegoś neandertalczyka! - jęknęła May.
Moja matka spojrzała na nią z delikatnym gniewem.
- Proszę cię, kochanie... Przestań tak mówić. W ten sposób nam nie pomagasz.
- Przepraszam panią - odparła dziewczyna.
Oczywiście zdania o swoim bracie w ten sposób nie zmieniła, jednak wcale się tym nie przejmowaliśmy.
Już po chwili moja kochana rodzicielka opowiadała dokładnie Maxowi o tym, co należy robić, a czego nie podczas randki z dziewczyną i w ogóle podczas relacji z nią. Chłopiec słuchał uważnie, natomiast May co jakiś czas wtrącała coś do tych wypowiedzi. Gdy wykład już dobiegł końca, to mama spytała:
- Czy masz jakieś pytanie, kochanie?
- Tak. Kiedy będą mógł jej skraść buziaka? Na pierwszej randce, czy może lepiej poczekać do drugiej?
- Odmawiam dalszej współpracy! - zawołała gniewnie May - Ja mam już dość! Pani Seroni mu tłumaczy wszystko, czego należy unikać, a on co?! Takie głupie pytania zadaje!
- To pytanie nie jest wcale takie głupie - uśmiechnęła się do niej moja mama - Nawet ciekawe, ale cóż... Nie posiada ono niestety jednoznacznej odpowiedzi, ponieważ tak naprawdę wszystko zależy tylko od tego, jaka jest dziewczyna. Znając Rachel mamy do czynienia z osobą raczej taką, którą należy całować dopiero na której z kolei randce.
- Jak do nich dojdzie, bo nawet pierwsza nie jest pewna - zauważyła nieco złośliwie May.
- No, w sumie racja - jęknął Max - Bo ja naprawdę nie jestem pewien czy uda mi się to wszystko, co pani mówi, zapamiętać.
- Spokojnie, jak sobie to spiszesz i będziesz wkuwać, to na pewno ci się uda - stwierdził Clemont.
Gary miał jednak inne zdanie w tej sprawie.
- Osobiście uważam, że to całe gadanie to są tylko zwykłe teorie i nic więcej, a tu trzeba przejść do praktyki.
- No właśnie - zgodziła się z nim May - Tutaj trzeba wszystko dobrze przeprowadzić, aby on w praktyce zapamiętał co i jak.
- Tylko jak my mamy tę praktykę zrobić? - zapytałam moją mamę.
Na całe szczęście ona już wiedziała, co i jak.
- To bardzo proste. Wystarczy tylko poprosić kogoś na próbną randkę, abyś mógł poznać zasady bycia dżentelmenem.
- No dobrze, tylko kogo moglibyśmy wziąć na taką próbną randkę? - zapytał Max, patrząc na nas uważnie.
- Może Bonnie? - zaproponowałam.
Chłopiec spojrzał na dziewczynkę z lekkim powątpiewaniem, po czym rzucił:
- Zgoda... Niech będzie. Myślę, że może być odpowiednia.
- Doskonale! A zatem postanowione! - rzekła moja mama - To zostaje nam teraz, po zakończeniu lekcji o charakterze teoretycznym, przejść do lekcji o charakterze praktycznym.
Pamiętniki Sereny c.d:
Ponieważ decyzja króla była nieubłagana, to musieliśmy ją przyjąć i stawić się na Sąd Boży. Zaraz po zakończenie obrad Rady rozpoczęły się przygotowania do walki. Zajęły one około półtorej godziny. Gdy ten czas minął powoli, poszliśmy prowadzeni przez Tybalta w kierunku areny. Nim tam jednak poszliśmy, mogliśmy wybrać sobie broń. Ash miał swoją szpadę, ale pozostałe osoby z naszej kompanii ich nie miały, zaś nasze Pokemony nie mogliśmy wykorzystać. To miała być uczciwa walka - człowiek kontra człowiek. No cóż... Niezbyt mi takie coś odpowiadało (moim przyjaciołom także nie), ale skoro nie było innego wyjścia...
Ja osobiście wybrałam sobie za broń ładną szablę, Alexa zadowoliła się dwoma sztyletami, zaś Rebecca nie wzięła żadnej broni.
- Moją najlepszą bronią jest moja pięść - powiedziała dziewczyna, pokazując nam swą zaciśniętą dłoń - Tata nauczył mnie tego i owego, więc z pewnością sobie poradzę bez żadnej pomocy.
- Jakoś w to nie wątpię - zaśmiała się Alexa.
- Jakoś ja też - zachichotał Ash.
- No i bardzo dobrze - odparła na to Rebecca - Zamierzam pokazać tym durnym Pokemonom, że moja pięść mówi o moich umiejętnościach więcej niż tysiąc słów pochwał skierowanych pod moim adresem.
- To chyba dobrze, nie? - zaśmiałam się.
- A i owszem, bardzo dobrze - pokiwała głową nasza przyjaciółka.
Gdy już broń została wybrana, to zostaliśmy wypchnięci na arenę i tam musieliśmy stanąć do walki z przeciwnikami nam wyznaczonymi.
Widownia była zapełniona przez Pokemony wydające z siebie głośne okrzyki. Znajdowała się tam również specjalna trybuna, w której siedzieli Malcolm w towarzystwie Klaudiusza, Ariela, Jagona, Tybalta oraz Tytusa. Wszyscy siedzieli na swoich miejscach i uważnie nas obserwowali. Z całą pewnością ciekawiło ich, jak zamierzamy wygrać tę walkę. No cóż... Sama nie miałam pewności, w jaki sposób tego dokonam.
Chwilę później przed nami pojawili się, wypchnięci z jednego końca areny czterej przeciwnicy. Jeden z nich z miał szpadę, drugi szablę, trzeci z kolei coś w rodzaju piki i sieci, a czwarty natomiast trójząb. Z miejsca przypomniały mi się wówczas walki gladiatorów, jakie widziałam kiedyś w jednym filmie. Wiedziałam doskonale, że teraz może być równie groźnie, a nawet jeszcze gorzej zwłaszcza, gdy Jagon stanął i przemówił głośno:
- Walka ma się toczyć na śmierć i życie! Niech zwycięży lepszy!
- Na śmierć i życie?! - zawołałam - Nie na to się umawialiśmy!
Jednak mój głos został zagłuszony przez wrzaski publiczności. Nikt więc nie usłyszał moich protestów. Dałam więc sobie spokój z mówieniem czegokolwiek, gdyż nagle skoczył na mnie młody mężczyzna o czarnych włosach, zielonych oczach i ubrany w mundur dragona. Natarł on na mnie szablą. W ostatniej chwili się uchyliłam, ocalając w ten sposób swoją głowę.
Poczułam, jak mi serce zaczyna mocno bić. Jednak wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na pomyłkę. Muszę walczyć bardzo dobrze. Na całe szczęście Ash podszkolił mnie nieźle w szermierce, choć nie byłam wciąż najlepsza w tej sztuce, ale jakąś wiedzę od jakiegoś czasu już posiadam. Jak wielką? Teraz miałam okazję się o tym przekonać.
Przeciwnik natarł na mnie ponownie. Starałam się powtarzać sobie w głowie rady Asha na temat szermierki. Unikałam ciosów jak tylko to było możliwe. Od czasu do czasu tylko odpierałam ataki przeciwnika, jednak robiłam to rzadko, aby go zmęczyć. To była moja jedyna szansa - wymęczyć go całkowicie, po czym rozbroić i... No właśnie, co dalej? Przecież walka ma być na śmierć i życie. A ja nie chciałam zabijać tego biedaka, który miał nieprzyjemność pojedynkować się ze mną. Mimo wszystko coś trzeba było zrobić. Tylko co?
Nie miałam wiele czasu na myślenie, ponieważ mój przeciwnik wciąż na mnie nacierał. Był on coraz bardziej zaciekły, jak również zawzięty, aby mnie wykończyć. Walczyłam z nim, raz za razem odbijając jego ciosy i machając szablą niczym zawodowy szermierz, choć oczywiście daleko mi było do Asha, ale zawsze lepsze to niż nic.
W końcu zaciekłość młodego dragona wzrosła tak mocno, że w swojej zaciekłości aż wytrącił mi szablę z ręki, po czym powalił mnie na ziemię i wziął zamach, aby mnie dobić. Jednak wówczas zrobiłam pierwsze, co mi przyszło do głowy, czyli cisnęłam mu w oczy garść piasku. Gdy na chwilę oślepł podbiegłam do mojej szabli leżącej niedaleko, po czym zaatakowałam i pozbawiłam go broni. Następnie przyłożyłam mu ostrze broni do gardła. Wygrałam.
- Poddaj się! - zawołałam.
- Poddaję się - jęknął przeciwnik - Oszczędź mnie!
Spojrzałam szybko w bok i zauważyłam wówczas, że Ash miał już na sztychu swojego przeciwnika, Rebecca zaś stał nad swoim, który to został oszołomiony i jedynie Alexa jeszcze toczyła swój bój. W końcu jednak i ona położyła na łopatki przeciwnika, z którym musiała walczyć. To oznaczało tylko jedno - wygraliśmy.
Malcolm uważnie obserwował nasze starcie, po czym wstał ze swego miejsca i powiedział:
- Walczyliście dzielnie, przyjaciele, ale żeby dowieść tego, iż mówicie prawdę musicie zabić swoich przeciwników. Arena domaga się ich krwi.
Spojrzałam na Asha, który miał w oczach bunt oraz wściekłość. Widać było, że nie zamierza wykonać żądania publiki. Alexa i Rebecca również nie paliły się do zadawania śmierci. Ja także daleka byłam od tego, żeby zadać komukolwiek śmierć, ale też wiedziałam, że jeśli tego nie zrobimy, to co się wtedy stanie? Ta żądna krwi dzicz zabije nas. Co więc należy robić? Zabić tych nieszczęśników, czy też może oszczędzić ich, ale samemu zginąć?
- Ash! - jęknęłam, patrząc na mojego ukochanego.
Ten spojrzał na mnie wzrokiem pełnym miłości i zrozumienia. Widać było, że wiedział, co musimy zrobić. Gdy ujrzałam jego spojrzenie, to sama już doskonale wiedziałam, jak mam postąpić. Odrzuciłam na bok szablę i powiedziałam:
- Nie zrobimy tego!
- Nigdy! - krzyknął mój ukochany, popierając moje zdanie - Ci ludzie nie zrobili nam nic złego! Nie zabijemy ich!
- Nawet jeśli sami mielibyśmy zginąć! - dodała Alexa.
- Nie zabijamy nikogo! - wrzasnęła Rebecca.
Król tej krainy popatrzył na nas bardzo uważnie, następnie rozejrzał się po arenie, a potem uśmiechnął się zadowolony.
- Bardzo mnie to cieszy, bo to była ostatnia próba. Chciałem wiedzieć, czy naprawdę po trupach idziecie do celu jak inni ludzie. Widzę jednak, że mówicie prawdę i nie chcecie nikogo skrzywdzić, a pomóc komuś innemu. No cóż... Gratuluję wam zatem. Przeszliście próbę pomyślnie. Sąd Boży wypadł na waszą korzyść!
- Wiwat! - wrzeszczał z radości Klaudiusz.
- Niech żyją! - krzyczał wesoło Ariel, podskakując z radości.
Patrzyłam na nich i na mojego ukochanego, który objął mnie mocno do siebie. A więc znowu nam się udało.
C.D.N.
Historia rozwija się bardzo ciekawie. Nasi przyjaciele trafiają do świata, gdzie rządzą Pokemony, a ludzie są ich wrogami oraz niewolnikami. Niespodziewanie wraz z nimi do portalu wskoczyła Rebecca, która postanowiła pomóc naszej ekipie w szukaniu lekarstwa dla Pikachu. Po krótkiej rozmowie Ash decyduje się zgodzić na zabranie naszej przyjaciółki we wspólna podróż, za co ona dziękuje mu wylewnie buziakiem w policzek, jednocześnie później przepraszając za niego Serenę.
OdpowiedzUsuńW pewnym momencie słyszą czyjeś wołanie o pomoc. Natychmiast biegną za głosem, by na miejscu przekonać się, że to Torchic uwięziony w pułapce Trapincha. Udaje się go uwolnić i zaraz potem wdzięczny Pokemon zdradza im, że jest bratankiem króla tej krainy. Na potwierdzenie jego słów pojawia się straż królewska, na czele której stoi Meowth, który w tej krainie używa imienia Tybalt (jak dla mnie trochę nawiązanie do "Romea i Julii", nie wiem czy celowe). Nie chce on uwierzyć członkowi rodziny królewskiej, jednak przez szacunek dla jego wuja decyduje się zabrać naszą ekipę przyjaciół przed oblicze króla, który ma zadecydować, czy Ash i spółka będą mogli znaleźć lekarstwo dla Pikachu i odejść, czy będą może musieli zostać w tej krainie na zawsze jako niewolnicy Pokemonów.
Mimo początkowych niedogodności w postaci lochów stają oni w końcu przed obliczem króla Malcolma, który od początku nie jest do nich przyjaźnie nastawiony i nie wierzy w ich dobre intencje. Jednak tylko dzięki interwencji brata króla nasi przyjaciele mają stanąć na Sądzie Bożym (pachnie mi to nawiązaniem do "Krzyżaków" i w ogóle do średniowiecza), gdzie mają walczyć z Pokemonami.
Na szczęście udaje im się wygrać dzięki umiejętnościom i wygrywają też ostatnią próbę, która polega na tym, by albo zabić przeciwnika albo darować mu życie. Decydują się na tą drugą opcję, którą zyskują zaufanie króla. :)
W tym samym czasie Dawn i jej mama próbują pomóc Maxowi w zdobyciu serca pewnej kelnerki, poprzez dawanie mu dobrych rad odnośnie podrywu i zrobienia dobrego pierwszego wrażenia na wybrance. Jednak Maxowi tylko buziaki w głowie, przez co May jest wręcz załamana postawą swojego brata. Na szczęście Johanna Seroni nie traci zimnej krwi i decyduje się poddać Maxa ćwiczeniom praktycznym, wysyłając go na próbną randkę z Bonnie. Jestem w sumie ciekawa jak to wyjdzie. :)
Ogólnie część mi się podobała, mam nadzieję, że cała przygoda zakończy się szczęśliwie. :)
Ogólna ocena: 1000000000000000000000000000000000000/10 :)