Śmierć czai się na plaży cz. I
Pamiętniki Sereny:
- Ach, ten mróz! On naprawdę szczypie w policzki i to jeszcze jak! - zawołał Ash, gdy wszedł do sali szpitalnej, w której leżałam.
Zaraz za nim wszedł Pikachu, który otrząsnął swoje futerko z płatków śniegu, piszcząc przy tym wesoło.
- Pika-pika! Pika-chu!
- Och, kochani moi! Mam nadzieję, że nie zmarzliście zbyt mocno - powiedziałam do nich z uśmiechem na twarzy.
Ich wizyta bardzo mnie ucieszyła. Był to co prawda już ostatni dzień mojego pobytu w szpitalu, ale najwidoczniej Ashowi bardzo się ckniło beze mnie, więc przyszedł złożyć mi wizytę razem ze swoim wiernym kompanem Pikachu. Nie ukrywałam, że widok mego chłopaka i jego Pokemona bardzo radował moje serce. Gdyby teraz trapiły mnie jakieś troski lub smutki, to na sam ich widok z całą pewnością uleciały by one niczym wiatr. Taki właśnie talent posiadał mój luby: umiał sprawić, że moje życie nabierało barw.
- Spokojnie, Sereno! Nie zmarzliśmy zbyt mocno - odpowiedział mi wesoło Ash, powoli zdejmując z siebie kurtkę, czapkę i szalik - Mróz jest na całe szczęście delikatny, więc da się z nim żyć.
- To dobrze, bo co by było, nie daj Boże, gdybyś tak nagle umarł od tego mrozu? - zapytałam dość żartobliwym tonem.
- Wtedy byłbym martwy - odparł na to mój ukochany.
- To chyba logiczne.
- Raczej elementarne.
Zachichotaliśmy oboje, po czym Ash objął mnie bardzo czule do siebie i pocałował delikatnie w usta.
- Tęskniłaś za mną? - zapytał mój chłopak, gdy usiadł na krześle obok mego łóżka.
- Trochę - odpowiedziałam przekornie.
Asha bardzo zdumiała moja odpowiedź.
- Trochę?
- Trochę więcej niż bardzo mocno - dokończyłam swoją wypowiedź.
Mój luby uśmiechnął się, kiedy to usłyszał i delikatnie poczochrał mi włosy.
- Och, ty moja dowcipna dziewczyno. Jesteś po prostu urocza.
- Musisz mi to częściej powtarzać - powiedziałam.
- A mało razy już to robiłem? - zachichotał Ash.
- Tego nigdy nie jest za wiele - dodałam.
- Co mówią lekarze na twój temat? - zapytał po chwili mój chłopak.
- Twierdzą, że wszystko jest w porządku - odpowiedziałam mu - Jutro mają mnie wypisać. Muszą jeszcze tylko zrobić mi jakieś ostatnie rutynowe badania czy jak oni tam to zwą i będę mogła wyjść.
- Trochę trwają te ich rutynowe badania - stwierdził ironicznie Ash.
- Możliwe, ale chyba lepiej, żeby się całkowicie upewnili, że wszystko jest w porządku, nie uważasz? - odparłam.
- Masz całkowitą rację, Sereno. Nie gniewaj się na mnie za moje słowa, po prostu brakuje nam ciebie w restauracji.
- Ja również tęsknię za lokalem „U Delii“ i tymi klientami, których to obsługujemy, ale najbardziej to mi brakuje tej naszej kochanej kuchni, gdzie przy zmywaku myjemy naczynia oraz prowadzimy najróżniejsze rozmowy na każdy temat.
- Już niedługo tam wrócisz, choć jak na razie, kochanie moje, to oboje będziemy mieli coś innego roboty niż mycie naczyń i obsługiwanie klientów - powiedział z uśmiechem na twarzy Ash.
- Dlaczego? - zapytałam.
- Bo wiesz... Dzisiaj jest 20 grudnia i kiedy wyjdziesz ze szpitala, czyli już jutro, to będzie 21 grudnia, trzy dni do świąt Bożego Narodzenia.
Uśmiechnęłam się do niego, delikatnie uderzając się przy tym dłonią w czoło.
- No tak, masz rację, skarbie! Jak ja mogłam o tym zapomnieć?! Masz absolutną rację! Święta są już za cztery dni. Będziemy musieli się dobrze do nich przygotować!
- A żebyś wiedziała, Sereno. A żebyś wiedziała. Wszystkie świąteczne przygotowania muszą zostać należycie przeprowadzone, zwłaszcza kupienie prezentów - powiedział mój ukochany.
- Co do tego, mój kochany, to nie muszę się tym przejmować. Prezenty dla całej naszej drużyny mam już dawno uszykowane - zachichotałam.
- Fenne-kin! - zapiszczał wesoło mój Pokemon.
- To tak samo jak ja, kochanie - dodał Ash dumnym tonem - Prawda, Pikachu?
- Pika-pika-chu! - odpowiedział radosnym piskiem Pikachu.
- No, to jak widzę, kochanie, oboje przygotowaliśmy już wszystko, co mogliśmy przygotować, przynajmniej na razie - rzekł mój chłopak.
- Na to wychodzi - odpowiedziałam z uśmiechem - A powiedz, jaki mi prezent kupiłeś?
- Tego nie mogę zrobić, maleńka. Chyba, że ty w zamian mi powiesz, jaki prezent otrzymam od ciebie.
- Zapomnij o tym, Ash.
- No to sama rozumiesz, że ja również muszę zachować milczenie w tej sprawie.
Oboje zaśmialiśmy się, po czym mój ukochany powoli wstał i wyjrzał przez okno.
- Jaki to piękny widok - powiedział - Jest na co popatrzeć.
- Wiem, widziałam go już wiele razy, ale niestety dopiero jutro będzie mogła wyjść na zewnątrz - odparłam, wzdychając przy tym - Trochę szkoda, ale cóż... Skoro tutaj chodzi o moje zdrowie, to muszę się dostosować do zaleceń lekarzy.
- Mądre podejście. A póki co... Możemy sobie umilić jakoś życie, nie sądzisz?
Spojrzałam na niego uważnie zastanawiając się, o co mu może chodzić. Fennekin i Pikachu również patrzyli na mojego chłopaka. Ten zaś powoli podszedł do gramofonu, po czym nastawił płytę, z której po chwili poleciała bardzo dobrze nam znana piosenka.
- „Last Christmas“! - zaśmiałam się wesoło - Ash, ty to wiesz, jak mnie wprawić w dobry nastrój.
- Między innymi właśnie dlatego jestem twoim chłopakiem - odparł na to Ash.
- Między innymi - zaznaczyłam to dowcipnie.
Już chwilę później oboje zaczęliśmy wesoło śpiewać, oczywiście przy akompaniamencie pisków naszych drogich Pokemonów, słowa tej piosenki. Mówiły one o pewnym bardzo zakochanym chłopaku, który oddał swe serce wyjątkowej dziewczynie w poprzednie święta Bożego Narodzenia. Piosenka ta jest jak najbardziej urocza, romantyczna i nadaje się w sam raz do tego, żeby śpiewała ją zakochana w sobie para.
Kiedy piosenka dobiegła już końca, to usłyszeliśmy, jak ktoś z radością oklaskuje nasz wspólny występ. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy jakiegoś mężczyznę w czarnej kurtce, zielonej czapce oraz szaliku, którego to postać była delikatnie pokryta płatkami śniegu.
- Pięknie razem śpiewacie. Naprawdę pięknie. Macie wielki talent do tego - powiedział wesoło tajemniczy gość.
Oczywiście od razu go rozpoznaliśmy.
- Pan Scribbler! - zawołaliśmy radośnie ja i Ash.
- Pi-pika-chu! Fe-fenne-kin! - dodały nasze Pokemony, równie mocno uradowane jego widokiem, co my.
- Witajcie, przyjaciele! Stęskniłem się za wami i to bardzo - powiedział wesoło John Scribbler, łapiąc po kolei każde z nas w swoje objęcia.
- Nie wiedziałem, że aż tak bardzo panu nam brakowało - rzekł nieco żartobliwym tonem Ash.
John Scribbler uśmiechnął się do niego przyjaźnie.
- Mój drogi chłopcze... Ty jeszcze wielu rzeczy nie wiesz o sławnych pisarzach. Przywiązują się oni często do osób, które w jakiś sposób umieją je natchnąć lub zmotywować do działania.
- Rozumiem, że my pana w jakiś sposób natchnęliśmy? - spytałam.
- Fenne-kin? - zapiszczał zdumiony mój Pokemon.
- Dokładnie tak. Dzięki wam napisałem pewne opowiadanie, o którym wam zaraz powiem, gdyż to przede wszystkim ono mnie tu sprowadza, ale o tym za chwilę. Na razie powiedzcie mi, co się stało, Sereno, że leżysz na tej sali?
Nie widzieliśmy powodu, żeby to przed nim ukrywać, więc w skrócie opowiedzieliśmy sławnemu pisarzowi naszą przygodę z Gangiem Czarnego Tulipana, która doprowadziła do tego, że musiałam się kurować w szpitalu. Pisarz uważnie nas wysłuchał i nie ukrywał, że cała ta opowieść bardzo mu się spodobała.
- Niesamowite... To po prostu niesamowite - rzekł wręcz zachwyconym głosem John Scribbler - A ja myślałem, że takie historie zdarzają się tylko w filmach, a tymczasem proszę...
- Wie pan, tak sobie myślę, że życie potrafi niekiedy pisać najbardziej niezwykłe scenariusze - rzekł Ash.
Pisarz uśmiechnął się do niego wesoło.
- To święte słowa, mój drogi chłopcze. A wracając do waszej ostatniej przygody, to ja mam nadzieję, że już zdrowiejesz, moja droga.
- Owszem, proszę pana. Jutro mają mnie wypisać - odpowiedziałam - Zrobią mi tylko jeszcze ostatnie, rutynowe badania i będę mogła wrócić do przyjaciół.
- To dobrze. Cieszę się, że ta rana to nic, co mogłoby zagrozić twojemu życiu - powiedział pan Scribbler, delikatnie trącając mnie w ramię - A ty, mój młody człowieku, dorobiłeś się całkiem niezłej blizny na policzku.
- No cóż... To jest taka mała pamiątka po spotkaniu z panną Domino vel 009 vel Czarny Tulipan - odpowiedział mu Ash.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał gniewnie Pikachu, gdy usłyszał imię tej kobiety.
- Tak, ja również bardzo niemiło ją wspominam - zaśmiałam się lekko, głaszcząc go za uszami - Ale spokojnie, ona jeszcze dostanie za swoje.
- Właśnie, Pikachu. Jeszcze ją zobaczymy za kratkami - dodał Ash.
- No dobrze, ale to są wasze plany na daleką przyszłość, zaś na chwilę obecną co planujecie? - zapytał Scribbler.
- Prawdę mówiąc, to ja i mój chłopak nigdy nie wybiegamy zbyt daleko w przyszłość - powiedziałam, patrząc na Asha.
Ten zaś szybko dodał:
- Póki co, to szykujemy się do świąt Bożego Narodzenia. Praktycznie to większość rzeczy już mamy załatwionych, jednak musimy mieć całkowitą pewność, że wszystko zostało zapięte na ostatni guzik.
To mówiąc Ash zwrócił się do mnie.
- Przy okazji zapomniałem ci powiedzieć. Profesor Oak zaprasza całą naszą wesołą kompanię na Wigilię oraz Boże Narodzenie do swego domu na obrzeżach miasta.
- Naprawdę? To niesamowite. Ale jak on nas tam wszystkich pomieści? - zapytałam uradowana tą wiadomością.
- Ten dom jest ponoć bardzo wielki, więc nie powinno być żadnego problemu - odparł na to Ash - A gości będzie sporo, bo mają jeszcze przybyć May z rodzicami, pani Seroni oraz pan Meyer, no i mój tata.
- Poważnie?! No, to super! - zawołałam, klaszcząc radośnie w dłonie, a Fennekin zapiszczał wesoło.
- Ja także się cieszę z tego powodu - rzekł mój luby - Co prawda Max miał wyjechać do Petalburga, żeby spędzić z rodziną święta, ale nie bardzo mu się chciało rozstawać z naszą kompanią, także cóż... Był mały problem, ale na całe szczęście jego rodzice dzisiaj do nas zadzwonili i powiedzieli, że chcą oni przyjechać do Alabastii wraz z May, więc cała rodzina Hameronów będzie w komplecie podczas świąt. Kiedy tylko pan profesor Oak się o tym dowiedział, to oznajmił, że wobec tego niech rodzice Maxa nie gnieżdżą się w pokoju w Centrum Pokemon, ale zamiast tego wpadną do niego razem z całą resztą naszej drużyny.
- Nieźle... Profesorek ma gest - zachichotał John Schribbler - Na święta zaprasza do siebie coś tak około ponad dwadzieścia osób.
- Jeśli nie więcej - zaśmiał się Ash - Ale on taki już jest. Poza tym ma dość dużo pieniędzy, aby sobie na to pozwolić.
- Tak, to sama prawda. Ludzie sławni i bogaci mogą sobie pozwolić na najróżniejsze zbytki - rzekł nieco nostalgicznym tonem pisarz.
- Pan też? - zapytałam.
Mężczyzna uśmiechnął się do mnie.
- Owszem, w końcu jestem, jakby nie patrzeć, dosyć znaną w świecie osobą, chociaż być może nie tak bardzo, jak pan profesor Samuel Oak czy Mistrz Ligi Kalos, Ash Ketchum. Jednak mimo wszystko jakąś tam sławę posiadam.
- Jest pan zdecydowanie zbyt skromny, panie Scribbler - zaśmiał się mój chłopak - Jakaś tam sława to za mało powiedziane. Pan jest wspaniałym pisarzem.
- Pika-pika! Pika-chu! - poparł go Pikachu.
Literat skłonił się delikatnie w jego stronę, po czym powiedział:
- Dziękuję, to bardzo miło, że tak uważasz. Przyznaję, że coś niecoś tej sławy posiadam, jednak tereny, na których mieszkają Pokemony, to bardziej sobie cenią walki między tymi stworkami niż słynnych pisarzy, choć może jestem tu nieco niesprawiedliwy.
- Tereny, na których mieszkają Pokemony? Mówi pan tak, jakby nie pochodził z naszych stron - stwierdziłam nieco zdumionym tonem.
- Fenne-fenne-kin - zgodził się ze mną Fennekin.
- Z ciebie także niezły detektyw, moja droga - odpowiedział mi pisarz, uśmiechając się wesoło - Masz rację, nie pochodzę z terenów zamieszkałych przez Pokemony, lecz z tych, gdzie żyją zwyczajne stworzenia takie jak lisy czy myszy. Przyjechałem tu jednak parę lat temu mając nadzieję zrobić karierę, gdyż tam, gdzie żyłem, nie byłem doceniony. Zamieszkałem więc w regionie Kalos. Poznałem tam Dianthę, której spodobało się kilka książek napisanych przeze mnie, więc wysłała je ona kilku znanym wydawnictwom i zostały one opublikowane, a ja zacząłem na nich nieźle zarabiać. Jednak do wielkiej sławy to nadal było mi daleko, bo przecież dopiero zaczynałem. Co prawda wyrobiłem sobie wtedy całkiem dobrą reklamę, ale to wciąż nie było to samo, co dziś. Diantha jednak zapoznała mnie z jednym reżyserem filmowym, któremu również spodobały się moje książki. Wykupili ode mnie prawa autorskie do nakręcenia kilku z nich i cóż... Moja sława zaczyna się wreszcie rozkręcać.
- Jak na razie to kręcą ekranizację tylko jednej z pana powieści, jednak wierzę, że zechcą stworzyć filmy na podstawie ich wszystkich - powiedział Ash.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał Pikachu.
- Ja również mam taką nadzieję, mój drogi chłopcze - powiedział na to z uśmiechem na twarzy pisarz - Ale jak zapewne dobrze wiesz, ekranizacja mojej powieści nieco się opóźni z powodu aresztowania odtwórcy głównej roli, do czego ty, młodzieńcze, znacznie się zresztą przyczyniłeś, podobnie jak i twoja dziewczyna.
- Nie miałem innego wyboru - rzekł na to mój ukochany - Przecież ten człowiek był szantażystą, a o mało nie został też mordercą.
Delikatnie dotknęłam palcami swojej szyi na samo wspomnienie tego jakże okropnego incydentu.
- Dokładnie tak. Więc mam nadzieję, że nie ma pan za to do nas żalu.
Mężczyzna wybuchnął radosnym śmiechem.
- Ależ nie, moi kochani! W żadnym razie nie mam, a dowodzić tego może fakt, że właśnie przybyłem tutaj z pewną prośbą.
- No jasne. Mogłem się domyślić, że taki wielki i znany pisarz jak pan nie zechce przybyć na drugi koniec świata tylko po to, żeby nas odwiedzić - rzekł z lekką ironią w głosie Ash.
Skarciłam go za jego niezbyt grzeczny ton, pan John Scribbler jednak w ogóle się nim nie przejął.
- Prawdę mówiąc zasługuję na takie słowa, ale mam nadzieję, że mimo to ty i twoja dziewczyna zechce mi pomóc w pewnej sprawie, która mnie tu sprowadza.
- Jeśli tylko zdołamy, to na pewno zechcemy - powiedział Ash.
- Dokładnie tak - dodałam uśmiechnięta - Tylko niech nam pan powie, o jaką to sprawę się rozchodzi.
Słynny pisarz przybrał najbardziej poważną minę, jaką tylko zdołał z siebie wykrzesać, po czym zaczął mówić:
- A więc sprawa wygląda następująco... Kiedy przebywaliście w Kalos zawarłem znajomość z całą waszą kompanią, a szczególnie z Clemontem Meyerem. To naprawdę niesamowicie inteligentny oraz pomysłowy młody człowiek. Jestem pod wielkim wrażeniem jego geniuszu, ale do rzeczy. Otóż jak zapewne oboje wiecie, wasz drogi przyjaciel napisał kiedyś opowiadanie kryminalne, których bohaterowie... Sherlock Ash i doktor Serena Watson są z całą pewnością wzorowani na was.
- To wszystko prawda, nie zaprzeczamy - powiedział mój luby.
- Zgadzam się, ale nadal trudno mi dostrzec związek pomiędzy tym, co napisał kiedyś nasz przyjaciel, a sprawą, jaką ma pan do nas - dodałam.
Literat zachichotał wesoło, gdy to usłyszał.
- Spokojnie, moja panno. Jeszcze tego nie widzisz, ale zaraz zobaczysz. Otóż Clemont dał mi przed wyjazdem swoje opowiadanie.
- W jaki sposób? - spytałam.
- Miał je zapisane na karcie pamięci. Skopiowałem więc sobie to dzieło do komputera i volia! Potem już wystarczyło je tylko przeczytać, a później ocenić, co oczywiście zrobiłem w wyżej podanej kolejności.
- Trudno jest raczej zrobić odwrotnie, czyli najpierw ocenić, a dopiero potem przeczytać - powiedział Ash dowcipnym tonem.
Pisarz wybuchnął śmiechem.
- Owszem, nie inaczej, ale niestety jest wielu ludzi, którzy tak robią, ja jednak wolę ich unikać, gdyż takie osoby są czubkami. Chociaż tak prawdę mówiąc to wszyscy ludzie na tej planecie są wariatami.
- Wszyscy? Dosłownie wszyscy? - zapytałam zdumiona.
- Całkowicie wszyscy - powiedział pisarz, szczerząc się przy tym.
Widząc ten jego uśmiech poczułam, że John Scribbler przypomina mi teraz Kota z Cheshire z powieści „Przygody Alicji w Krainie Czarów“, jak i również temat rozmowy, jaką właśnie prowadziliśmy, bardzo przypominał rozmowę jaką Kiciuś prowadził z tytułową bohaterką.
- To znaczy, że my też? - zapytałam.
- Nie inaczej - odparł pisarz, dalej enigmatycznie się uśmiechając.
- Czemu pan tak uważa? - dodałam.
- Fenne-fenne-kin - zapiszczał mój Fennekin.
- Gdybyście nie byli wariatami, to nie dążylibyście tak uparcie do tego, żeby rozwiązywać zagadki oraz walczyć ze złem tego świata - rzekł wesoło słynny literat.
- Czyli mówi pan, że to wariactwo? - spytał Ash.
- Nie inaczej, moi kochani. Zupełne wariactwo, ale za to jakie piękne, szlachetne i doniosłe. Pochwalam je w zupełności - powiedział pisarz.
- Czyli są wariaci, których zachowanie pan pochwala - pytałam dalej.
- Owszem, bo w końcu są wariaci i wariaci. Ale tak czy inaczej świat jest pełen wariatów - mówił dalej literat.
- A przepraszam... Czy siebie pan też uważa za wariata? - zapytał Ash.
- Pika-pika? - zapiszczał Pikachu.
- Nie inaczej, mój chłopcze - zachichotał mężczyzna - Gdybym nie był wariatem, to nie pisałbym książek, a zwłaszcza kryminałów. Tylko wariaci mogą rozwiązywać zagadki kryminalne i walczyć ze złem tego świata albo też pisać powieści, zwłaszcza detektywistyczne. Jednym słowem, cała nasza planeta jest zamieszkała przez samych wariatów.
- I nie ma wyjątków od tej reguły? - spytałam wesoło.
- Żadnych, kochana. Wszyscy ludzie są wariatami, tylko niektórzy są nimi w mniejszym stopniu niż inni. A największymi czubkami są tacy jak ja, którzy mają swoją pasję, którą realizuję. Jednak moim zdaniem to właśnie tacy wariaci czynią ten świat o wiele piękniejszy.
- To piękne stwierdzenie - powiedziałam.
- Popieram, ale miał pan mówić, jaką ma pan do nas sprawę - dodał Ash.
- Pika-pika! - zapiszczał nieco gniewnym tonem Pikachu.
- Wybaczcie, już mówię - zaśmiał się John Scribbler i kontynuował: - A więc, o co mi chodzi, moi kochani? Otóż zainspirowany dziełem waszego drogiego przyjaciela napisałem własne opowiadanie o detektywie Sherlocku Ashu i doktorze Serenie Watson. Niestety, mam z nim poważny problem. Nie wiem, kto jest zabójcą i dlaczego zabił. Wiem, kto tego nie zrobił, ale za to mam problem z tym, jaka jest tożsamość mordercy.
- Nie zaplanował pan sobie tego wcześniej? - zapytał Ash.
- Właściwie to nie, bo widzicie... Ja chciałem działać spontanicznie - zachichotał John Scribbler, rumieniąc się przy tym jak małe dziecko - Ale niestety taka metoda sprawiła, iż jestem obecnie w kropce i sam nie wiem, co mam teraz zrobić. Winowajca jest na wolności, ale przecież nie mogę napisać, że detektywi aresztowali niewłaściwą osobę. Sami rozumiecie. Dla mnie to sprawa honoru.
John Scribbler mówił to tak, jakby postacie z jego opowiadania były prawdziwymi ludźmi, a nie istotami z wyobraźni, których losy są całkowicie wymyślone. No cóż... Było to rzeczywiście prawdziwe wariactwo, ale mimo wszystko oboje z Ashem strasznie lubimy tego pisarza, dlatego też nasza odpowiedź mogła być tylko jedna.
- Jeśli możemy w ten sposób panu pomóc, to przeczytamy razem to opowiadanie i pomożemy panu rozwiązać zawartą w nim zagadkę, w której się pan pogubił - powiedział mój ukochany uroczystym tonem.
- I dzięki temu detektywi będą mogli wsadzić za kratki właściwą osobę bądź osoby - dodałam równie poważnie, co on.
Pikachu i Fennekin w swoich językach również to obiecali.
Pisarz, gdy tylko usłyszał naszą obietnicę, był po prostu wniebowzięty. Radośnie złapał nas w objęcia, po czym ucałował lekko w policzki, wołając:
- Dziękuję wam, moi kochani! Dziękuję wam! Nie zapomnę wam tego! Odwdzięczę się! Macie na to moje słowo!
Następnie pan Scribbler wyjął z torby, którą wcześniej, gdy zaczynał z nami rozmowę odłożył pod ścianę, swoje najnowsze dzieło wydrukowane i wręczył je nam.
- Proszę, oto jest moje opowiadanie. „Śmierć czai się na plaży“. Mam nadzieję, że zdołacie rozwiązać zawartą w nim zagadkę, gdyż niestety ja już nie mogę sobie z nią poradzić. No dobrze, zostawiam was samych, żebyście mogli spokojnie pracować. Ja zaś pójdę załatwić swoje sprawy.
- Jakie sprawy? - spytałam.
- To jest ściśle tajne, łamane przez poufne - zachichotał John Scribbler - Nie mogę wam powiedzieć.
- A może nam pan powiedzieć coś innego? - spytał Ash.
- Jasne, chłopcze. Oczywiście, że tak. Pytaj śmiało.
- Jak pan tu zdołał wejść? Pielęgniarka nie wpuszcza tu każdego.
Pisarz zachichotał lekko, po czym przeszedł do wyjaśnień.
- Widzicie... Przybyłem tu wczoraj, żeby was znaleźć, jednak ta urocza pielęgniarka powiedziała mi, że w szpitalu na sali jesteś tylko ty, Sereno, a twego chłopaka już nie ma.
- Nie było go tutaj, ponieważ Ash dopiero wczoraj po południu wrócił z Azurii - powiedziałam.
- Z Azurii? A co tam robiłeś, młodzieńcze?
- Jak to, co? - zachichotał wesoło mój ukochany - Walczyłem, proszę pana. Walczyłem o to, żeby tego zła mniej było na świecie.
- I co? Odniosłeś zwycięstwo?
- Jak najbardziej.
- To bardzo dobrze, ale do rzeczy. Przyszedłem więc dzisiaj do szpitala i zapytałem o waszą dwójkę. Pielęgniarka powiedziała mi więc, że zastałem was oboje, ale nie chciała mnie wpuścić. Na szczęście rozpoznała mnie jako słynnego pisarza, którego kryminały ponoć uwielbia. Poprosiła, abym dał jej autograf. Obiecałem to zrobić pod warunkiem, że mnie tu wpuści na kilka minut. I cóż... Wpuściła mnie.
- Tak, to rzeczywiście wiele wyjaśnia - zaśmiałam się.
- Niezwykle skuteczna metoda działania - zachichotał Ash.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał Pikachu wesoło.
- Tak, to prawda. Jestem bardzo genialny i bardzo skuteczny w swoich działaniach - odparł pisarz.
Chwilę później wyszedł on z sali, zaś Ash usiadł na krześle obok mnie, po czym oboje wzięliśmy do ręki opowiadanie pana Scribblera.
- To zabieramy się za czytanie - powiedziałam.
- I za rozwiązywanie zagadki - dodał Ash.
Pikachu i Fennekin wygodnie usadowili się obok nas, a my zaczęliśmy czytać.
***
Opowiadanie Johna Scribblera:
Lato w Alabastii roku 1903 było wyjątkowo ciepłe i bardzo przyjemne. Oczywiście nie mogę rzec, żeby ta pora roku nigdy nie charakteryzowała się odpowiednim klimatem, jednakże mimo wszystko jakoś tym razem wakacje naprawdę miały w sobie coś niesamowitego, a przynajmniej dla mnie i dla mojego ukochanego. Dlaczego? Choćby dlatego, że na tę właśnie porę roku był zaplanowany nasz ślub, który to wcześniej, ze względu na nasze liczne podróże i rozwiązywanie skomplikowanych zagadek detektywistycznych, został odłożony na tzw. bardziej dogodny moment. Ten bardziej dogodny moment miał nastąpić latem tego roku. Zanim jednak on nastał, musieliśmy na pewien czas znowu porzucić nasz kochany domek na ulicy Piekarskiej 221 B i wyruszyć w kolejną podróż oraz rozwiązać kolejną zagadkę.
Ale najlepiej będzie, jeżeli zacznę moją opowieść od początku, gdyż chyba za bardzo wybiegłam w przyszłość i zaczęłam opisywać zakończenie całej sprawy, a nie jej początek.
Pewnego lipcowego dnia roku 1903 ja oraz mój ukochany Sherlock Ash, światowej sławy prywatny detektyw, siedzieliśmy w naszym kochanym mieszkaniu pogrążeni w różnych myślach. Każde z nas miało inny nastrój i myślało o czymś innym. Ja nie mogłam się doczekać naszego ślubu, który miał nastąpić za dwa tygodnie, a tymczasem mojego ukochanego aż nosiło ze złości, że w ciągu ostatniego miesiąca miał do rozwiązania tylko dwie sprawy i to stosunkowe łatwe, czyli nie wymagające wcale zbyt wielkich pokładów myślenia. Muszę tutaj zauważyć, że Sherlock Ash zawsze lubił jedynie takie sprawy, które zmuszały do wytężonej pracy jego małe, szare komórki. Kiedy sprawa była zbyt łatwa, to szybko się nią nudził i tracił do niej zapał, co oczywiście nie oznaczało, że jej nie rozwiązywał! Broń Boże! Wręcz przeciwnie, zawsze prowadził on każdą sprawę do końca, ale cóż... Jeżeli zagadka była zbyt prosta, to wówczas dawała mu ona zdecydowanie mniej satysfakcji niż wtedy, gdy nosiła znamiona komplikacji.
Tego jednak dnia mój ukochany, pomimo tego, iż był jak zwykle dość małomówny, wydawał się mieć niesamowicie dobry humor. Ja siedziałam pogrążona spokojnie w lekturze pewnego romansu, gdy nagle Ash, zupełnie niespodziewanie, odezwał się i rzekł:
- Tak, masz zupełną rację, kochana Sereno. Tak tania suknia z bardzo drogiego materiału jest zdecydowanie podejrzaną sprawą i lepiej się w takie coś nie mieszać.
Nie wierzyłam własnym uszom. Skąd on mógł, u licha, wiedzieć o tym, o czym sobie pomyślałam? Zaskoczona tą jego przenikliwością odłożyłam czytaną przeze mną książkę, po czym spojrzałam na niego i zapytałam:
- Skąd ty wiesz, co właśnie przyszło mi do głowy?
Ash spojrzał na mnie z uśmiechem łobuziaka, po czym powiedział:
- Przyznaj się, kochanie, że jesteś zdumiona.
- I to całkowicie - rzekłam zgodnie z prawdą.
- W takim razie powinienem cię poprosić o poświadczenie twojego zdumienia na piśmie - odpadł na to Ash.
- Niby czemu? - spytałam.
- Ponieważ za pięć minut powiesz, że to śmiesznie proste.
- Na pewno tak nie powiem.
Ash rozpromienił się na twarzy od ucha do ucha, po czym powiedział:
- Widzisz... Wykładowca na uczelni, jeżeli chce wzbudzić najmniejsze choćby zainteresowanie swoich słuchaczy, musi w jakiś naprawdę ciekawy sposób przedstawić im temat, o którym to będzie mówił. Ja mam tak samo, kiedy rozmawiam z tobą. Przedstawiłem ci więc tylko efekt końcowy moich rozważań i dedukcji, dzięki czemu, zgodnie z moimi przewidywaniami, przykułem twoją uwagę i doprowadziłem do sytuacji, w której to zapytałaś mnie, skąd ja wiem to, o czym sobie pomyślałaś. Oczywiście mogłaś wtedy myśleć o czymś zupełnie innym niż temat, który poruszyłem, faktem jednak jest, że podjęłaś taką decyzję, o jakiej ci przed chwilą powiedziałem.
- To wszystko jest bardzo piękne, ale jak doszedłeś do tego, co właśnie sobie pomyślałam? - zapytałam.
Detektyw uśmiechnął się wesoło i zaczął mówić:
- Widzisz... Moje wnioski zostały wysnute tuż po tym, jak zostałaś dziś w domu, a nie wyszłaś na miasto w południe.
- Nie widzę związku ze sprawą - powiedziałam.
- Być może... Ale zaraz go zobaczysz. Widzisz... Wczoraj opowiadałaś mi o tym, że spotkałaś się ze swoją przyjaciółką, Katherine. Mówiła ci ona o cudownej sukni, którą widziała w pewnym sklepie odzieżowym. Sęk w tym, że kiecka z takiego materiału, z jakiego ją uszyto, normalnie jest droga, zaś cena, jaką sklep za nią żąda wydaje się być śmiesznie niska. Wzbudziło to twoje podejrzenie. Powiedziałaś jednak przyjaciółce, że się zastanowisz.
- Tak... Mów dalej...
- A więc dzisiaj twoja przyjaciółka powiedziała, że ona chce sobie ją kupić, ale ustąpi ci pierwszeństwa w tej sprawie, jeśli zechcesz sama nabyć to cudo. Nie wyszłaś dzisiaj na miasto, nie poprosiłaś mnie, abym poszedł z tobą na zakupy, a do południa twoja przyjaciółka miała otrzymać odpowiedź w sprawie kupna tej kiecki. Brak wiadomości w tej sprawnie równa się odpowiedzi negatywnej, czyli nie chcesz zainwestować w ową podejrzaną kreację, która prawdopodobnie jest kradziona lub sprzedawana z materiału sztucznego, nie mającego nic wspólnego z prawdziwym tworzywem, który jedynie imituje.
Wybuchłam gromkim śmiechem, gdy Ash skończył swój monolog.
- To śmieszne proste! - zawołałam.
- Widzisz, kochana Sereno? - uśmiechnął się do mnie nieco ironicznie Sherlock - Każdy problem wydaje się prosty, gdy ktoś nam go wytłumaczy. Sztuka dedukcji natomiast jest niezwykle cenna i użyteczna. Spróbuj więc jej użyć, żeby zastanowić się, czemu to nagle mam dobry humor, chociaż ostatnio nie miałem go wcale.
To było bardzo dobre pytanie i musiałam nad nim dobrze pomyśleć, a gdy już udało mi się znaleźć moim zdaniem właściwą odpowiedź, podałam ją:
- Myślę, że skoro Sherlock Ash jest w niesamowicie dobrym nastroju, chociaż ostatnio nic na to nie wskazywało, to oznacza, iż musi mieć bardzo niezwykłą sprawę do rozwikłania. Mam rację?
- Tak! - Ash wesoło klasnął w dłonie, po czym podał mi do ręki kartkę papieru - To jest moja dzisiejsza podnieta.
Wzięłam do ręki ową przyczynę radości mego ukochanego, a następnie przeczytałam jej treść na głos:
Przyjdę do ciebie dzisiaj po południu. Bądź więc w domu, bo to bardzo ważne. Chodzi o sprawę niezwykłej wagi. Tracey.
Spojrzałam na Asha i powiedziałam:
- Z tej depeszy niewiele wynika poza tym, że twój starszy brat zamierza cię odwiedzić.
Mój narzeczony uśmiechnął się do mnie ironicznie, po czym odparł na to poważnym tonem:
- Moja kochana Sereno... Z tej depeszy wynika naprawdę bardzo wiele. Jeśli mój starszy o siedem lat brat Tracey, największy samotnik na świecie i najlepszy matematyk, jakiego to zna nasza planeta, opuszcza swój ukochany azyl, to musi oznaczać tylko jedno.
- Co?
- Mianowicie to, że chce mi on zaproponować, żebym rozwiązał jakaś niezwykle skomplikowaną sprawę, która to będzie jak najbardziej wymagać pomocy prawdziwego fachowca, inaczej mówiąc detektywa niesamowicie uzdolnionego w tym, co robi.
- I do tego bardzo skromnego - zachichotałam.
Niestety muszę przyznać, że jeśli chodzi o rozwiązywanie zagadek, to mój narzeczony jest osobą niesamowicie genialną, ale też dosyć próżną. Po prostu wręcz uwielbia on zaznaczać, jaki to posiada geniusz, talenty itd. Inna oczywiście sprawa, że to wszystko prawda, jednak osobiście uważam, iż nieco skromności bardzo by mu się przydało. Oczywiście Ash wychodził z zupełnie innego założenia.
- Kochana Sereno... Osoby uzdolnione, takie jak ja, powinny zawsze doskonale zdawać sobie sprawę z tego, czego są w stanie dokonać, a czego nie i w żadnym też razie nie wolno im tego ukrywać - zwykł mawiać mój narzeczony - Skromność, którą ty chwalisz, jest tylko żałosną pod każdym względem formą zaprzeczania własnym umiejętnościom, równie głupią, jak wyolbrzymianie każdej swojej zdolności. Powiedziałbym nawet, że jest to wręcz równoznaczne z okłamywaniem innych. Dlatego uważam, iż każdy człowiek powinien uczciwie przyznawać, co potrafi, a co nie. Ja potrafię dokonać bardzo wiele, choć oczywiście nie jestem wszechmocny, ale także nigdy nie mówiłem, że tak jest. Jestem za to szczery wobec świata.
Trudno było zaprzeczyć logice takiego rozumowania, chociaż ja nadal uważałam, że nieco więcej skromności by się przydało memu ukochanemu, jednak zachowałam tę myśl dla siebie wiedząc, że i tak go nie przekonam swoimi argumentami. Mimo wszystko jakoś od czasu do czasu musiałam mu dogadać, jak to zrobiłam w tej chwili, na co Ash nawet nie zareagował.
Naszą rozmowę na ten oto temat przerwało wejście naszej gospodyni, młodej panienki Bonnie Hudson, która była córką gospodarza, od którego wynajmowaliśmy mieszkanie, Stevena Hudsona. Mężczyzna większą część swojego życia spędzał w podróży, więc odnajmował nam swój dom, z czego miał całkiem niezłe dochody, chociaż zyskał w ten sposób również niezłą migrenę u swojej córeczki, która to niejeden już raz narzekała na nasz fach, a także ekscentryczność mego narzeczonego.
- Nie mógłby to raz wreszcie pan Ash wziąć się za jakąś porządną, uczciwą pracę, a nie wiecznie tylko tych przestępców łapać? - zapytała mnie któregoś dnia panna Hudson - Czy pani naprawdę chce się w to wszystko bawić razem z nim?
- Tak, panno Hudson, bo ja naprawdę kocham mojego narzeczonego i całkowicie popieram jego walkę ze złem tego świata - odpowiedziałam jej wtedy poważnym oraz szczerym tonem.
Słysząc to Bonnie Hudson rozłożyła bezradnie ręce, po czym jęknęła i powiedziała:
- Oczywiście, to jest pani prywatna sprawa, panno Watson, ale muszę powiedzieć, że ja się pani dziwię, bo na pani miejscu nigdy bym nie wyszła za takiego mężczyznę, co to nie wie, czy jutro będzie jeszcze żył. Poza tym jak dla mnie, każdy mąż powinien powinien prowadzić jakiś stały, regularny tryb życia, natomiast praca detektywa jest wciąż pełna niebezpieczeństw.
- Właśnie to mi się w niej najbardziej podoba - odparłam na jej zarzuty - Te przygody, intrygi, niebezpieczeństwa, co jakiś czas nowa sprawa, nowa zagadka do rozwiązania, a na końcu oprócz wynagrodzenia mamy również satysfakcję, że tego zła jest mniej na świecie.
- Tak, jednak równie dobrze możecie państwo w końcu oberwać kiedyś kulkę od jakiegoś wroga, który bynajmniej nie podziela waszego zapału - zakpiła sobie Bonnie Hudson - Zresztą to jest teraz bez znaczenia. Czynsz państwo uczciwie płacicie, więc właściwie co mi do tego, czym się państwo zajmujecie? Bylebyście nie demolowali mieszkania.
- Przecież my go nie demolujemy - powiedziałam bardzo zdumiona jej zarzutem.
Córka naszego drogiego gospodarza popatrzyła na mnie z wyraźną ironią w swoich oczach i powiedziała:
- Nie demolujemy, oczywiście. A zapomniała już pani, jak kiedyś pan Ash strzelał do ściany z rewolweru?
- Przeprowadzał wtedy bardzo ważne doświadczenie naukowe.
- Oczywiście. A jak tymi swoimi chemikaliami się bawi i smród wielki jest w całym domu, to też według pani przeprowadza doświadczenia?
- Owszem, panno Hudson.
Dziewczyna machnęła na to ręką.
- Niech wam będzie, ale ja swoje wiem. Zdecydowanie czegoś takiego to ja bym na miejscu mojego ojca z nie ścierpiała, ale cóż... Mój szanowny rodzic nic innego nie robi, tylko wiecznie włóczy się po świecie, a więc ma zerowe pojęcie o tym, co państwo tu wyprawiacie, a nawet kiedy mu o tym mówię, to on się tylko śmieje. No tak, oczywiście. On się śmieje, a ja muszę cierpieć. Taka to sprawiedliwość na tym świecie.
W taki oto sposób narzekała na nas nasza kochana gospodyni, czym oczywiście mój ukochany w ogóle się nie przejmował, ja natomiast, w miarę swoich możliwości starałam się postępować podobnie jak on. Ostatecznie życie ludzkie jest za krótkie na to, aby marnować je na robienie problemu ze wszystkiego problemu.
Ale lepiej wrócę już do teraźniejszości.
- Panie Ash... Panno Watson... Ktoś do państwa - powiedziała Bonnie Hudson, wchodząc do naszego salonu.
- Kto to taki? - zapytał mój narzeczony.
- Pański brat.
- To proszę go wpuścić.
Bonnie wyszła i już po chwili do pokoju wkroczył Tracey Ash, starszy brat mojego ukochanego. Uścisnął on wesoło Sherlocka, po czym delikatnie cmoknął mnie w dłoń, a następnie usadowił się wesoło w fotelu i zaczął mówić:
- Mój drogi bracie... Mam do ciebie serdeczną prośbę. Chcę cię prosić, abyś rzucił w kąt wszystkie swoje małe zagadki i łamigłówki, a zamiast tego zajął się czymś naprawdę ważnym.
- Z największą przyjemnością to zrobię, drogi bracie, jednak musisz mi najpierw powiedzieć, jaką to sprawą mam się zajęć - odparł Sherlock.
Tracey wybuchnął radosnym śmiechem.
- Masz rację, przede wszystkim powinienem przejść do konkretów. A więc powiedz mi, proszę, czy słyszałeś kiedykolwiek o klejnocie kardynała Bazarina?
- Owszem, coś niecoś o nim słyszałem - rzekł mój ukochany, po czym spojrzał na mnie uważnie - Sereno, mogłabyś zobaczyć w naszym katalogu, co wiemy o tym cacku?
Wstałam z fotela i sięgnęłam po katalog, po czym zaczęłam uważnie go przeglądać. Dosyć szybko trafiłam na poszukiwane przez siebie dane i zaraz zaczęłam je głośno czytać:
- Klejnot kardynała Bazarina, słynnego duchownego oraz I ministra króla Alabastii Gregora XIV. Kardynał piastował swój urząd w latach 1639-1663 i już miesiąc po objęciu urzędowania zafundował sobie ów klejnot. Po jego śmierci stał się on państwową własnością. Kamień ma wszelkie cechy rubinu poza barwą, gdyż jest on błękitny. W 1883 roku został oprawiony w złoty łańcuszek i obecnie znajduje się on w posiadaniu kobiety nazwiskiem Violet Jacobson.
- Właśnie o tę osobę mi chodzi - powiedział Tracey poważnym tonem - Panna Jacobson jest chrześniaczką ministra spraw wewnętrznych, który to zwrócił się do mnie z prośbą, abym udaremnił kradzież kamienia.
- A może do niej dojść? - spytałam.
- Owszem, istnieje takie ryzyko - odpowiedział Tracey.
- Ale skąd takie podejrzenie?
- Mamy swoje źródła z tzw. półświatka i niektóre z nich nie są zbyt godne pochwały, ale to już nie ma znaczenia. Wiemy, że ktoś planuje ukraść klejnot Bazarina i dokona tego podczas pobytu naszej panny w kurorcie na wyspie Shamouti.
- Czy to pewna wiadomość? - zapytał Sherlock.
Jego brat powoli przechylił się w naszą stronę i powiedział:
- Tak uważa nasz szanowny minister, więc cała sprawa jest traktowana niezwykle poważnie.
- A więc na czym polega nasze zadanie? - spytałam.
Tracey pokiwał głową z uśmiechem.
- To bardzo dobrze pytanie. Już wam mówię. Otóż macie pojechać do tego kurortu, obserwować pannę Jacobson i nie dopuścić do kradzieży, choć prawdę mówiąc pan minister nie liczy na to, że osiągnięcie w tej sprawie sukces. Wobec tego, jeśli nastąpi kradzież, czego też się obawiamy, to macie całkowicie wolną rękę w szukaniu złodzieja. Musicie go złapać. Ten kamień nie może stać się własnością złodziei. Zbyt wiele on znaczy dla Kanto oraz jego kultury, żeby władze miały sobie pozwolić na jego utratę.
- Czyli jeśli dobrze rozumiem, to mamy rozwiązać sprawę kradzieży, która jeszcze nie nastąpiła, ale nastąpi w najbliższym czasie? - zapytałam.
- Dokładnie tak - pokiwał głową starszy z braci Ash.
Spojrzałam uważnie na mojego ukochanego czekając jego odpowiedzi. Sherlock zaś zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział:
- Gdybyś przyszedł do mnie z tą sprawą za dwa tygodnie, to wtedy bym ci odmówił, bo w końcu za czternaście dni się żenię.
- Wiem o tym. Mam być twoim świadkiem, braciszku - uśmiechnął się do niego Tracey.
- Ponieważ jednak przyszedłeś do mnie z tą sprawą wtedy, kiedy mam wolne, to możesz śmiało mną dysponować.
Starszy z braci Ash złapał młodszego za ręce i uścisnął mu je, mocno nimi potrząsając.
- Dziękuję ci, Sherlocku! Dziękuję ci! Możecie jechać na Shamouti już jutro! - zawołał.
- No, ale musimy jeszcze zebrać pieniądze na pobyt tam, ponieważ coś mi mówi, że taki kurort jest bardzo drogi - powiedziałam.
Tracey zaśmiał się do mnie delikatnie.
- Spokojnie, moja przyszła bratowo. Minister powiedział mi, że jeśli się zgodzicie na jego propozycję, to wówczas mam mu dać znać, a on wtedy już zadba, żeby wasz pobyt tam został opłacony.
- Aha! Więc będziemy przebywać na Shamouti na koszt pana ministra? - zapytałam.
- Dokładnie tak, że nie wspomnę już o wysokim honorarium, jakie na was czeka po wykonania zadania.
Oczywiście w takiej sytuacji nie mogliśmy odmówić Tracey’emu, więc nasza odpowiedź była twierdząca. To oznaczało dla nas małe wakacje na koszt ministerstwa połączone z ciekawą, szykującą się nową przygodą.
***
Następnego dnia oboje byliśmy spakowani i gotowi do drogi. Tylko jeszcze zapowiedzieliśmy pannie Hudson, że wrócimy za kilka, może nawet kilkanaście dni. Dziewczyna odetchnęła z ulgą mówiąc, że dzięki temu w domu będzie trochę spokoju od tych naszych zwariowanych pomysłów. Ash jednak stwierdził z całą pewnością, że już niedługo, a nasza droga Bonnie sama zacznie za nami tęsknić i dziękować losowi, że wróciliśmy do domu na ulicy Piekarskiej 221 B.
Ale to wszystko miało nastąpić w swoim czasie. Na razie zaś bardzo z siebie zadowoleni pojechaliśmy do uzdrowiska na wyspie Shamouti. Jego dyrektor, pan Herbert Jenkins przywitał nas serdecznie i powiedział, że ma on nadzieję, iż będziemy się tutaj dobrze czuć. Mężczyzna ten był krępym, dość niskim jegomościem z sumiastymi wąsami i ogromną łysiną. Ogólnie to sprawiał wrażenie bardzo miłego, sympatycznego człowieka. Powiedział, że życzy nam miłego pobytu w swoim uzdrowisku, po czym kazał służbie, aby zaprowadziła nas do naszego pokoju.
Gdy już wszystkie formalności dobiegły końca poszliśmy do swojego pokoju, który nam przydzielono, po czym rozpakowaliśmy w nim bagaże.
- Ach, Sherlocku! Tu jest pięknie! - powiedziałam, otwierając powoli okno i wychodząc na balkon - Zobacz, jaki stąd cudowny widok na morze oraz plażę!
- Pamiętaj jednak, kochanie, że nie przybyliśmy tutaj wypoczywać, ale pracować - powiedział mój ukochany.
Uśmiechnęłam się do niego wesoło.
- No weź, Sherlocku... Przecież możemy przynajmniej udawać, że się oboje dobrze bawimy.
Ash powoli podszedł do mnie i złapał mnie delikatnie w pasie.
- Przy tobie ja zawsze się dobrze bawię, więc nie muszę udawać.
- No, mam nadzieję, że jest tak, jak mówisz - zachichotałam.
Chwilę później oboje się pocałowaliśmy, po czym rozlokowaliśmy się na naszych łóżkach (dostaliśmy pokój z dwoma) odpoczywając sobie nieco po przejażdżce tutaj, która sama w sobie była dość męcząca. Potem bardzo zadowoleni zeszliśmy na dół do jadalni, gdzie zamówiliśmy obiad. Czekając na niego zaczęliśmy się rozglądać po całej sali, gdzie siedziały już wszyscy goście uzdrowiska. Nie było ich zbyt wielu, co nieco nas dziwiło, bo zwykle takie miejsca miały masę klientów, a tym razem było inaczej.
- Ciekawe, która z tych pań to Violet Jacobson? - zapytałam.
- Spokojnie, mamy jej zdjęcie, więc bez trudu ją wypatrzymy - odparł na to Ash, powoli wyjmując z kieszeni fotografię.
Zaczęliśmy się więc uważnie rozglądać dookoła, niestety nigdzie nie mogliśmy jej wypatrzeć.
- Spokojnie, może po prostu teraz jej tu nie ma i przyjdzie później? - zasugerował Ash.
- Być może... - odpowiedziałam mu, choć nie bardzo chciało mi się w to wierzyć.
Nagle do sali weszła młoda, piękna kobieta, będąca tak mniej więcej w moim wieku. Miała ona na sobie piękną, fioletową suknię dowodzącą, że dobrze się jej powodzi. Oczy jej były barwy ciemno-niebieskiej, podobnie jak też i włosy, które miała zapięte w ogromny kok. Ledwie nas zobaczyła, a lekko pisnęła, po czym podbiegła do nas radośnie.
- Kuzynku mój kochany! Jakże się cieszę, że cię widzę! - powiedziała radosnym głosem.
- Dawn Adler! - Ash radośnie wstał z krzesła, by ją przywitać - Witaj, kuzyneczko.
- Witaj, kochany kuzynku. Strasznie się za tobą stęskniłam. O! Serena, kochanie! Ty także tutaj! Jesteś jeszcze piękniejsza niż ostatnim razem.
- Miło cię widzieć, Dawn - powiedziałam, nie ukrywając swojej radości na jej widok.
Bardzo lubiłam kuzynkę mego narzeczonego, sławną aktorkę i zarazem śpiewaczkę operową, pannę Dawn Adler. Bardzo dobrze się jej powodziło, zwłaszcza ostatnio, kiedy to została dyrektorką teatru, w którym dotychczas pracowała. Bardzo szybko postawiła go na nogi, a teraz zarabiała nam nim krocie, dlatego też jej pobyt w tym luksusowym uzdrowisku wcale mnie nie zdziwił.
Dawn zapytała nas, czy może się dosiąść do naszej dwójki, na co my, oczywiście wyraziliśmy zgodę, po czym cała nasza trójka zaczęła się powoli raczyć tym pysznym obiadem, który nam podano.
- Powiedz mi, kuzynku, co cię tu sprowadza? - zapytała panna Adler - Chociaż nie... Poczekaj, niech sama zgadnę. Pewnie niedawno wydarzyła się tu jakaś potworna zbrodnia i ty chcesz ją wyjaśnić.
- Właściwie to nie do końca - odpowiedział jej Ash - Póki co wszystko jest w porządku.
- No to co tu robisz? - spytała Dawn.
- Muszę zapobiec kradzieży pewnego cennego naszyjnika, który zwą Klejnotem Bazarina.
Panna Adler zrobiła oczy wielkie jak spodki.
- Rozumiem. Więc macie oboje po cichu obserwować tę zarozumiałą pannicę Violet Jacobson.
- Skąd wiesz, że chodzi o nią? - zapytałam zdumiona.
- Nietrudno było to zgadnąć, kiedy się wie, o jaki kamień wam chodzi - odparła na to Dawn - Ta zarozumiała diva wiecznie szpanuje tym klejnotem i aż się prosi o to, żeby ktoś go jej ukradł.
- Czyli znasz Violet? - spytałam.
- No pewnie, że ją znam, kochaniutka - odparła na to Dawn - I to od najgorszej strony. O! Właśnie weszła na salę! Idzie tam!
Oboje z Ashem spojrzeliśmy w bok i zauważyliśmy młodą kobietę, której wiek oceniałam na około trzydzieści lat. Miała ona fioletowe włosy oraz nosiła beżową suknię. Jej oczy (tej samej barwy, co włosy) patrzyły z lekką próżnością na całą salę. Na szyi kobiety spoczywał piękny naszyjnik, w którym to bez trudu rozpoznaliśmy Klejnot Bazarina oprawiony w złoty łańcuch.
- A więc to jest Violet Jacobson - powiedziałam.
Ash spojrzał na fotografię dziewczyny.
- Nie inaczej, ale obserwujmy dalej - odpowiedział mi.
Chwilę później za kobietą weszli i dosiedli się do jej stolika kolejni ludzie. Był to mężczyzna mający około czterdzieści lat w czarnych włosach oraz lekkich wąsikach tego samego koloru. Jego oczy miały zieloną barwę, podobnie jak oczy dziewczyny, która kroczyła dumnie obok niego. Miała ona brązowe włosy i była niesamowicie podobna z rysów twarzy do owego mężczyzny. Oboje usiedli z Violet.
- Nie wiesz może, kto dosiadł się właśnie do naszej panny Jacobson? - zapytałam Dawn.
Panna Adler popatrzyła na nich uważnie i odpowiedziała:
- Oczywiście, że wiem, kto to jest. To bogaty wdowiec, pan profesor Augustine Sycamore i jego córka Alexa. Pan Sycamore jest uczonym, zaś córeczka pomaga mu w nich.
- Co robią w towarzystwie Violet? - zapytał Ash.
Dawn uśmiechnęła się do niego wesoło.
- Kuzynku... Czy to tak trudno zgadnąć?
- Chcesz powiedzieć, że pan profesor...
- Zaręczył się z panną Jacobson, która całkowicie owinęła go sobie wokół palca? Tak, właśnie to chciałam ci powiedzieć. Muszę przyznać, że nie jest ona głupia. Znaleźć faceta z forsą i to takiego, który zawsze chętnie spełni każdą zachciankę swej ukochanej jest nie byle jakim osiągnięciem.
- Widzę, że pan profesor jest naprawdę bardzo zakochany w swojej narzeczonej - powiedziałam, z uwagą obserwując przy tym obiekt naszego jakże wielkiego zainteresowania.
- Ale coś mi się wydaje, że jego córka nie podziela tych uczuć - rzekł Sherlock.
Dawn parsknęła śmiechem.
- Nic dziwnego. Dotąd miała ojca tylko dla siebie, a teraz nagle musi się nim nagle nim dzielić. Zresztą, jeśli mam być z wami szczera, ta paniusia działa na nerwy nie tylko pannie Sycamore, ale innym ludziom też.
- Komu na przykład? - zapytałam.
Kuzynka mego narzeczonego dyskretnie pokazała mi palcem na stolik niedaleko nas.
- Widzicie tego siwego gościa z lekkimi, białymi wąsami?
- Tego w czarnym garniturze i z laseczką w ręku? - zapytałam.
- Nie inaczej. To hrabia Norman Sylvius. Kiedyś chodził w konkury do Violet, ale dostał kosza i cóż... Obecnie jej nie cierpi. Gdy tylko ma ku temu okazję, daje jej uszczypliwie docinki oraz złośliwe komentarze.
- Hmm.... Pan hrabia Sylvius - powiedział Ash, masując sobie palcami podbródek - Sereno, kojarzysz sprawą fałszywych obligacji z Wertanii?
- Tak... Doskonale ją pamiętam. Gość uniknął więzienia tylko dlatego, że nie mieliśmy na niego dość dowodów, a te, które mieliśmy, jego adwokat podważył w sądzie.
Spojrzałam uważnie na Asha, delikatnie się do niego przysunęłam i szepnęłam:
- Sądzisz, że on teraz również coś kombinuje?
- Niewykluczone - odparł na to Ash, po czym spojrzał na swą kuzynkę - Powiedz mi, Dawn... A co powiesz o innych gościach uzdrowiska?
- Hmm... Myślę, że każdy z nich z wielką przyjemnością zechciałby zrobić krzywdę pannie Jacobson. Weź np. tego samotnego pana...
- Którego?
- Tego grubasa z wielkimi wąsami, który karmi właśnie Persiana.
Spojrzeliśmy na niego i rzeczywiście zobaczyliśmy takiego mężczyznę, którego nam opisała Dawn. Już sam jego wygląd zewnętrzny był po prostu odrażający, podobnie jak też i jego Persian, tłusty i ledwie się poruszający o własnych siłach. Oczywiście widok ludzi karmiących Pokemony nie był tu wcale niczym niezwykłym. Sama Violet Jacobson karmiła właśnie swojego Vulpixa, jednak ten wyglądał całkiem normalnie, czego o pieszczochu tego grubasa nie dało się powiedzieć.
- Kto to jest? - zapytałam.
- Doktor James Moran. Raczej nieciekawy typ - odpowiedziała Dawn i przeszła na konspiracyjny ton - Jego żona zmarła rok temu zostawiając mu cały swój majątek. Krążą słuchy, że to on ją... Rozumiecie?
- Tak... A po co?
- Żeby ożenić się z Violet, oczywiście. Mieszkała po sąsiedzku państwa Moran, kiedy doszło do tragedii. Wszyscy wiedzą, że doktorek się do niej przystawiał i to jeszcze za życia żony.
- Mógł więc uznać, że żona to dla niego przeszkoda i się jej pozbył? - zasugerowałam.
- Ty to powiedziałaś, nie ja - uśmiechnęła się zawadiacko Dawn, która właśnie wypuściła z pokeballa swego Piplupa i zaczęła go karmić - Ale tak, chodzi taka fama. Jednak kto ich wie, jak tam było naprawdę?
- Czyli pan doktor miałby motyw, żeby ukarać Violet - powiedział Ash poważnym tonem - Ale czy chciałby kraść jej naszyjnik?
- To tylko jeden ze sposobów, żeby się na niej odegrać, chociaż moim zdaniem bardzo skuteczny - stwierdziła jego kuzynka - Ostatecznie ona tę swoją błyskotkę kocha bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Nawet narzeczonego.
- To interesujące - powiedziałam - Ktoś jeszcze ma do niej żal?
- Jak najbardziej. Niech no pomyślę... Kto jeszcze? - Dawn rozejrzała się dookoła - O! Choćby ta lalunia w czarnych włosach i brązowych oczach, z tym swoim Gardevoir.
- Kto to jest? - zapytał Ash.
- To Diantha Smith... Znana projektantka mody - odpowiedziałam mu.
Mój narzeczony spojrzał na mnie zdumiony, a ja uśmiechnęłam się do niego wesoło i dodałam:
- No co? Jestem kobietą. Kupuję ubrania przez nią projektowane.
- No tak... Rzeczywiście - zaśmiał się słynny detektyw - Muszę jednak powiedzieć, że nie bardzo rozumiem, jaką niechęć do Violet mogłaby żywić Diantha.
- Zaraz wam to wyjaśnię, kochani - odparła Dawn, dalej karmiąc swego Piplupa - Widzicie... Ojciec Violet grał na giełdzie, niekiedy nawet bardzo bezwzględnie. Puścił on z torbami kilku ludzi, w tym również ojca Dianthy, która tylko za pomocą swoich własnych umiejętności wróciła ponownie na szczyty. Ale jej ojciec tego już nie dożył.
- Popełnił samobójstwo? - zapytałam.
- Nie, ale osiwiał i nadużywał alkoholu do tego stopnia, że pewnego dnia zapił się na śmierć. Diantha na pewno może uważać Violet za osobę odpowiedzialną za to wszystko.
Ash zastanowił się nad słowami kuzynki.
- Mogłaby więc chcieć się zemścić na Violet zabierając jej to, co ona najbardziej na świecie kocha, czyli Klejnot Bazarena? - zapytał.
- Dokładnie tak. To by miało sens. Taka metoda odegrania się jest o wiele brutalniejsza dla panny Jacobson niż śmierć - stwierdził Sherlock - Bo ostatecznie zabicie to tylko krótki, fizyczny ból dla osoby, którą chcemy skrzywdzić. A taka kradzież sprawia, że nasza ofiara cierpi bardzo mocno i nie potrafi z tym żyć.
- No właśnie, nie inaczej - uśmiechnęłam się do niego delikatnie - Ale te wszystkie rewelacje tylko utrudniają nam zadanie.
- Dokładnie - powiedział Ash - Nie szukamy w ten sposób tylko jakiś amatorów cudzej własności, ale wręcz osoby, która może chcieć osobiście skrzywdzić Violet Jacobson. W takim wypadku liczba podejrzanych jest tu całkiem duża.
- Możecie na nią wpisać również mnie - stwierdziła dowcipnie Dawn.
- Słucham? - zdziwił się Ash.
Panna Adler popatrzyła na niego z uśmiechem i powiedziała:
- No więc, mój kuzynku, jak już wcześniej mówiłam, tu są praktycznie jedynie takie osoby, które (nie licząc was), mają coś do zarzucenia naszej pannie Jacobson. Ja również do nich należę. Mówię wam... Violet mimo swojego bardzo młodego wieku zdążyła już nieźle zaleźć za skórę niejednej osobie, która chciałaby jej zrobić krzywdę. Ja sama bym ją chętnie zadźgała igłą do szycia.
Oboje z Sherlockiem spojrzeliśmy na nią zdumieni. Mój narzeczony szybciej niż ja odzyskał rezonans.
- Wiesz bardzo dużo na temat panny Jacobson - powiedział.
- Nic dziwnego, kuzynku. Przez pewien czas razem wynajmowałyśmy jedno mieszkanie. Potem ja zostałam aktorką i całkiem niedawno znowu ją spotkałam. Opowiedziała mi wtedy z dumą wręcz, ile to jest na tym świecie osób, które niezbyt dobrze jej życzą.
- Opowiadała ci o tym z dumą? - zdziwiłam się.
- Owszem. To dziwna osoba i nie można jej zrozumieć, ale nawet tego nie próbowałam zrobić. Tak czy inaczej wiem o niej sporo. Poza tym ci ludzie, których tu widzimy, to śmietanka towarzyska regionu Kanto. Trudno ich nie znać i nie wiedzieć, kto ma co przeciwko komu.
- A czy wolno wiedzieć, co masz do Violet, że chętnie zrobiłabyś jej krzywdę? - zapytał Ash.
- I to jeszcze igłą do szycia? - dodałam.
Dawn powoli wróciła do jedzenie i karmienia swego Piplupa.
- Wolę o tym nie mówić... To moja prywatna sprawa.
- No dobrze, zachowaj dla siebie te swoje tajemnice - rzekł poważnym tonem Sherlock - Ja i tak się o tym dowiem, jak będę chciał.
To mówiąc wrócił do jedzenia.
Pamiętniki Sereny c.d:
Spojrzałam na mego chłopaka i uśmiechnęłam się do niego.
- No, to niezła zagadka się zapowiada - powiedziałam.
Ash popatrzył na mnie z miłością w oczach i delikatnie pogłaskał mój policzek.
- Zdecydowanie się z tobą zgadzam - rzekł.
- Pika-pika! - poparł go Pikachu.
- A ty co uważasz, Fennekin? - zapytała swego Pokemona.
Ten zapiszczał wesoło dając mi do zrozumienia, że w pełni podziela on moje zdanie. Uśmiechnęłam się wesoło, po czym delikatnie podrapałam go pod pyszczkiem.
- Coś mi mówi, że oba nasze Pokemony mają takie samo zdanie w tej sprawie, co my.
- I bardzo dobrze. Nie ma to jak zgodność - rzekł Ash.
Chwilę później na salę weszła młoda dziewczyna w szpitalnej piżamie oraz szlafroku. Miała ona różowe włosy, szare oczy oraz delikatny, niemal dziecięcy nos.
- Witaj, Sereno - powiedziała z uśmiechem na twarzy - Jak widzę, twój chłopak, o którym mi tyle opowiadałaś, złożył ci wizytę.
- Masz rację i jak mogłaś zauważyć, poprawił mi on znacznie humor - zachichotałam radośnie.
- Zauważyłam - stwierdziła dziewczyna i podała rękę Ashowi - Jestem Roxanne.
- A ja Ash. Bardzo miło mi cię poznać - rzekł mój chłopak, ściskając dziewczynie dłoń, a następnie spojrzał na mnie - Powiedz mi, skąd wy się w ogóle znacie?
- Roxanne przyjechała tutaj do szpitala tego samego dnia, w którym ty wyjechałeś do Azurii - odpowiedziałam mu - Przyjechała na takie rutynowe badania, które musi co jakiś czas odbywać.
- Jestem dość chorowitą osobą, więc tak jak powiedziała Serena, muszę tu od czasu do czasu bywać, nawet na kilka dni - wyjaśniła Roxanne.
- A co konkretnie ci dolega? - zapytał Ash.
- Nie jestem do końca pewna. Najpierw to były jakieś takie dziwne, nie zrozumiałe dla mnie zaniki pamięci... Później ręce zaczęły mi drętwieć bez powodu. Lekarze muszą mnie dokładnie zbadać, żeby wiedzieć, co to jest.
- Słusznie. Lepiej mieć całkowitą pewność - stwierdził mój chłopak.
- Nie inaczej - dodałam wesoło.
- Pika-pika-chu! Fe-nne-kin! - zapiszczały nasze Pokemony.
Dziewczyna uśmiechnęła się do nich wesoło i sięgnęła ręką do kieszeni swego szlafroka.
- Zobaczcie, co dla was zdobyłam, kochani - powiedziała.
Były to małe ciastka dla Pokemonów, które Pikachu oraz Fennekin z radością spałaszowali.
- Skąd je wzięłaś? - zapytałam.
- Zwędziłam z kuchni - zachichotała Roxanne - Ale dobra, ja już wam nie przeszkadzam, bo widzę, że jesteście zajęci.
- Przecież wcale nam nie przeszkadzasz - powiedział Ash.
- Mimo wszystko lepiej sobie pójdę. W końcu na pewno znacie takie przysłowie, że gdzie dwóch to para, a gdzie trzech to już tłok - zaśmiała się Roxanne.
Chwilę później pomachała nam wesoło ręką i wyszła z sali.
- Całkiem miła dziewczyna - powiedział Ash.
- Też tak uważam - zgodziłam się z nim - Ale zajmijmy się lepiej naszą sprawą.
- Słusznie mówisz, Sereno. W końcu za daleko już zabrnęliśmy, żeby teraz zrezygnować.
- Właśnie. To samo mogliby powiedzieć Sherlock Ash i doktor Serena Watson.
- W takim razie najlepiej zrobimy, jeśli wrócimy już do ich przygód, bo jestem strasznie ciekaw, co też oni dalej przeżyją.
- Na pewno to będą niesamowicie ciekawe przygody.
Chwilkę później Ash usiadł na krześle obok mnie i oboje wróciliśmy do lektury opowiadania Johna Scribblera.
C.D.N.
Oj kochany Jasiu Kronikarzu... Nieładnie tak trzymać swoich czytelników w napięciu. :) Ale muszę przyznać, że historia zaczyna się ciekawie i nawet w opowiadaniu Johna Scribblera zauważyłam kilka nawiązań do muszkieterów, chociażby klejnot kardynała Bazarina, który jest nawiązaniem do kardynała Mazarina z historii o muszkieterach. :)
OdpowiedzUsuńAle do rzeczy. Asha i Serenę odwiedza w szpitalu John Scribbler, który ma dla nich zagadkę do rozwiązania. Napisał opowiadanie kryminalne wzorowane na naszych bohaterach, ale nie wie, kto jest zabójcą, a nie może zostawić zagadki nierozwiązanej. Prosi więc naszą parę o pomoc w dokończeniu opowiadania.
Historia Sherlocka Asha i doktor Sereny Watson zaczyna się przy ulicy Piekarskiej 221B (odpowiednik Holmesowskiej Baker Street 221B), dosłownie dwa tygodnie przed ślubem Sherlocka Asha i doktor Sereny. Naszego detektywa odwiedza jego brat, Tracey Ash, który ma dla niego zagadkę przestępstwa, które może w każdej chwili nastąpić, a konkretnie chodzi o kradzież klejnotu Bazarina, który nosi przy sobie niejaka Violet Jacobson, narzeczona profesora Syccamore'a. Jak się okazuje, ma ona wielu wrogów, m.in. Dianthe Smith czy doktora Jamesa Morana. Każdy z nich może chcieć zaszkodzić pannie Jacobson. Tylko kto...? To wszystko się okaże w następnym odcinku. :)
Ogólnie historia bardzo ciekawa, naprawdę wciągająca. Można dopatrzeć się w paru miejscach literówek, ale to zawsze jest do poprawienia i absolutnie nie przeszkadza w cieszeniu się tą bardzo ciekawą lekturą. :)
Ogólna ocena: 10/10 :)