Kraina prehistorycznych Pokemonów cz. II
Ponieważ czas naglił, to nie mogliśmy dłużej czekać, dlatego też jak najszybciej poszliśmy zakupić w najbliższych sklepach kilka niezbędników dobrego podróżnika, a zwłaszcza takiego, który wyrusza w drogę w tropiki. Prócz tego również mój luby kupił sobie strój podróżnika taki, jaki noszą archeolodzy na starych filmach, czyli jasnobrązowe spodnie, jasnobrązowa koszula na guziki, duże brązowe buty oraz hełm podróżnika.
- No i jak wyglądam? - zapytał wesoło mój chłopak, prezentując się nam wszystkim, gdy już wybrał sobie taki strój i przymierzył go.
- Szpanersko! - zawołała Bonnie.
- Przystojnie - zauważyłam.
- Po prostu wymiatasz! - dodał Max.
- Doskonale - zaśmiał się lekko Ash, poprawiając sobie hełm, który to opadł mu na oczy - Wobec tego kupuje go!
- Nie zapominaj tylko, że szata nie zdobi człowieka - zażartowała sobie Luna, podchodząc do niego.
- Może i nie, ale zawsze warto mieć jakąś wygodną dla siebie szatę - odparł na to mój chłopak.
Trudno mi powiedzieć, czy mówił wtedy żartem, czy też na poważnie, ale tak czy siak naprawdę spodobał mu się ten strój, a mnie spodobał się Ash w tym stroju, dlatego też właśnie zadowolona poparłam jego pomysł nabycia tego kostiumu podróżnika.
Gdy już ukończyliśmy swoje zakupy, to mogliśmy wszyscy ruszać w drogę. Jednak ta sprawa wymagała załatwienia sobie środka transportu, a to z kolei znowu nie było takie proste. W końcu żaden statek nie płynął w kierunku wyspy, o której opowiadał w nagraniu profesor Carson, natomiast wynajęcie prywatnego było mało możliwe. Dlatego postanowiliśmy lecieć samolotem, ale przecież wiadomo, że wynajęcie odpowiedniego również nie było specjalnie łatwe. Na całe szczęście udało nam się znaleźć człowieka, który zgodził się nam użyczyć swojego samolotu do przewożenia ładunków handlowych. Nie zrobił tego jednak za darmo, a Cullen Calix i Ash musieli mu zapłacić za to niezłą sumkę.
- Tylko bądźcie uprzejmi zwrócić mi go nie uszkodzonego, dobrze? - powiedział nam na odchodnym ów człowiek, jednocześnie uważnie licząc pieniądze, jakie zgarnął od nas za wynajem swego pojazdu - Przeżyłem na jego pokładzie naprawdę wiele niesamowitych przygód i nie chciałbym go stracić.
- Ależ spokojnie, proszę pana - uśmiechnął się do niego Ash - Zrobimy wszystko, aby oddać panu pojazd jak najmniej uszkodzony.
- Jakoś wcale mnie tym nie uspokoiłeś, mój drogi chłopcze, ale nie ma sprawy - odparł na to mężczyzna - Ja wiem, że jesteś słynny Sherlock Ash, więc jestem pewien, iż skoro potrzebujesz mój samolot, to z pewnością nie dla bzdur, ale dla ważnej sprawy.
- A żeby pan wiedział - rzekł detektyw z Alabastii, poprawiając sobie na głowie swój hełm podróżnika - Tym razem stawką jest ludzkie życie.
- A czy kiedykolwiek było inaczej? - zapytałam nieco żartobliwie.
W sumie nie był to temat do żartów, ale prawdę mówiąc bardzo wiele razy prowadziliśmy takie sprawy, gdzie stawką było ludzkie życie, dlatego też moje słowa miały jak najbardziej sens. Miałam jednak wielką nadzieję, że tym razem nikt nie zginie podczas naszej przygody, choć słowa Madame Sybilli sugerowały coś innego. Jednak naprawdę nie miałam pojęcia, o kim mogła ona mówić. Wspominała o dawnym przyjacielu Asha, a prócz tego również o wrogu. Kogo miała na myśli? Chyba Domino, chociaż nie miałam żadnej pewności, iż mam rację, gdyż ostatecznie przecież to były tylko moje przypuszczenia i nic więcej. Wolałam jednak nie dzielić się nimi z Ashem. Już wystarczająco przejmował się on zniknięciem profesora Carsona. Po co miałam jeszcze dokładać mu smutków i niepokoju?
Tak czy siak, gdy mieliśmy już środek transportu, to zostało nam tylko przygotować sobie prowiant na drogę, a kiedy już był on gotowy, wtedy wszyscy załadowaliśmy się na pokład samolotu, po czym razem ruszyliśmy w drogę.
- Jestem ciekawa, co też to mogło oznaczać - powiedziała Luna, kiedy już lecieliśmy.
- O czym dokładniej mówisz? - zapytałam bardzo zaintrygowana jej słowami.
Jednocześnie grałam wtedy w karty z Bonnie i Maxem. Nie mieliśmy co prawda własnej talii, jednak Luna nam jej użyczyła, abyśmy mieli małą rozrywkę. Cullen tymczasem pilotował samolot, zaś Ash powoli chodził po pokładzie, jak zwykle pogrążony we własnych myślach.
- Chodzi mi o to, co wszyscy usłyszeliśmy na nagraniu od mojego ojca - rzekła Luna - Naprawdę niepokoi mnie to wszystko. Bardzo chcę wierzyć, że z ojcem jest wszystko dobrze, ale trudno mi się nie niepokoić.
- Nie dziwię ci się - powiedziała Bonnie, nie odrywając wzroku od swoich kart - Gdyby mój tata zaginął, też bym go szukała.
- Ja również szukałbym swojego - dodał Max, także dalej grając.
- Podobnie, jak i ja - rzekł Ash, stając w miejscu - Cała ta sytuacja jest jednak naprawdę niepokojąca. Sam już chwilami nie wiem, co mam o niej myśleć. W końcu zakończenie tego nagrania mogło sugerować naprawdę bardzo wiele.
- Moim zdaniem przede wszystkim sugerowało, że pana profesora ktoś zaatakował - wtrąciłam - I to raczej nie był Pokemon.
- A dlaczego nie? - zdziwiła się Bonnie - Przecież równie dobrze mógł mówić do Pokemona.
- W sumie masz rację - pokiwałam delikatnie głową - Ale mam takie jakieś dziwne przeczucie, że być może to rzeczywiście nie był Pokemon, a człowiek.
- To raczej wątpliwa hipoteza - rzucił Max - W końcu skąd człowiek w krainie prehistorycznych Pokemonów?
- A może jest na to pewne wyjaśnienie? - odparł Ash - Powiedz mi, Luna, czy twój ojciec miał towarzystwo podczas swojej wyprawy?
- Nie. Cenił sobie zawsze ciszę i spokój - wyjaśniła Luna.
- A więc wobec tego moja hipoteza, że twojego ojca zaatakował jego towarzysz, jest raczej chybiona - stwierdził mój ukochany - Ech, nie ma co gadać. Im dalej w las, tym więcej drzew, a im dalej idziemy w tę sprawę, choć ledwie się ona zaczęła, to mamy coraz więcej dziwnych hipotez.
- Niby jakich hipotez? Może podzielisz się z nami choć jedną z nich? - zasugerował nieco dowcipnym tonem Max - My ją ocenimy i powiemy, czy są naprawdę dziwne, czy też tylko tobie się tak wydaje.
- Bardzo chętnie bym się z wami nimi podzielił, gdyby nie to, że raczej większość z nich nie ma sensu - odpowiedział Ash, opierając się o ścianę samolotu - Poza tym mam zamiar najpierw zobaczyć osobiście to miejsce, do którego lecimy, a dopiero potem się zastanawiać, jaka jest prawda. Jak na razie mamy za mało danych, prawda, Pikachu?
Pokemon jednak wyjątkowo nie zwrócił na niego uwagi, ponieważ był zbyt zajęty obserwowaniem Buneary, która piszczała w jego stronę słodkie słówka, rzecz jasna w języku Pokemonów.
- Nie ma sprawy. Nie przeszkadzaj sobie - rzucił złośliwie Ash, widząc to wszystko - Flirty są przecież ważniejsze niż praca.
- Weź go nie strofuj, Ash - odezwała się w obronie Pokemona Luna, a na jej twarzy nagle zagościł przyjazny uśmiech - Miłość często sprawia, że głupiejemy.
- Tak, to sama prawda - dodałam czułym głosem - Naprawdę dobrze wiem coś na ten temat, podobnie jak i ty, kochanie.
Ash uśmiechnął się delikatnie, lekko podrapał się po karku.
- W sumie to racja. Mimo wszystko nigdy nie zaniedbywałem swoich obowiązków detektywa.
- Tak? Podobnie jak nigdy nie zaspałeś przed otrzymaniem swojego pierwszego Pokemona - rzucił złośliwie Max.
- Hej! Ja nigdy tego nie mówiłem, mądralo - odciął mu się Ash.
Max lekko się zarumienił, po czym powoli wrócił do gry, zasłaniając sobie twarz kartami.
- Wiecie co? Zaczynam coraz lepiej sobie radzić w te klocki - rzekł po chwili.
- To są karty, a nie klocki - mruknęła Bonnie.
- De-ne-ne! - zapiszczał Dedenne.
- Wiem, tak się tylko mówi - odpowiedział młody Hameron - Ja się już powoli zaczynam rozwijać jako karciarz. Musze się nauczyć grać w jeszcze inne, poważniejsze gry. Kto wie? Być może z tego będzie więcej kasy niż z ruletki.
- Max chce, gdy dorośnie, jechać do Las Vegas i spróbować swoich sił w miejscowym kasynie - wyjaśnił Ash Lunie.
Kobieta parsknęła śmiechem.
- Życzę mu powodzenia - powiedziała i westchnęła głęboko - Wiecie co? Dzięki wam już zapominam o tym, że przejmowałam się do niedawna losami mojego ojca. Nie wiem jednak, czy to dobrze.
- Ja uważam, że bardzo dobrze - stwierdziłam - Przecież dobrze wiesz, iż zamartwianiem się nic nie zyskasz, a ojcu na pewno nie pomożesz.
- To samo mówię jej już od pierwszej chwili, gdy tylko otrzymała tę wiadomość - powiedział Cullen Calix, siedzący za sterami samolotu.
Mówił do nas przez otwarte drzwi kabiny pilota, jednocześnie lekko zerkając przy tym w naszą stronę.
- Może jednak was posłucha, bo mnie nie ma zamiaru - mówił dalej mężczyzna.
- Tobie to tak łatwo mówić, abym się niczym nie przejmowała. Jednak to jest mój ojciec, kochanie, dlatego nie oczekuj ode mnie, że nie będę się przejmować tym wszystkim.
- On dobrze mówi - powiedział Ash, patrząc na Lunę - Przecież nic ci nie da zamartwianie się. Spróbuj być dobrej myśli. Jestem pewien, że twój ojciec żyje, a my go znajdziemy.
- A co, jeżeli się mylisz? - zapytała załamanym głosem kobieta - A co, jeśli on nie żyje?
- A co ci podpowiada serce?
Luna zastanowiła się przez chwilę, po czym powiedziała:
- Moje serce mi mówi, że on żyje i nie muszę się o niego bać. Jednak też mówi mi ono, iż jakieś ogromne niebezpieczeństwo czyha gdzieś na niego, a ja w żadnym razie nie jestem w stanie przewidzieć, jakie to może być niebezpieczeństwo.
- Spokojnie, przecież jest z nami Sherlock Ash - odezwał się nagle Max - Z nim wszystkie niebezpieczeństwa stają się dziecinną igraszką!
- Dziękuję za pokładaną we mnie wiarę, ale obawiam się, że nie mogę jej podzielić - rzekła Luna.
- Weź już tak nie smuć, kochanie moje, bo jeszcze wywołasz swoim gadaniem jakieś nieszczęście - mruknął nieco już zmęczony narzekaniem żony Cullen Calix.
Nagle coś zatrzęsło samolotem i to tak mocno, że przewróciliśmy się wszyscy na ziemię.
- A nie mówiłem?! - zawołał z satysfakcją w głosie mężczyzna.
- Co się stało? - zapytałam zdumiona.
- Kurczę, a tak dobrze mi szło! - jęknął Max, patrząc na rozrzucone po podłodze karty.
- Jesteśmy już w pobliżu wyspy! - krzyknął Cullen Calix.
- Widzisz ją? - spytała jego żona.
- Nie, ale widzę właśnie Aerodactyla, który nas atakuje.
- CO?!
Wszyscy przerażeni pognaliśmy do kokpitu i zauważyliśmy wówczas przez iluminator, jak w naszą stronę leci wielki, szary stwór przypominający pterodaktyla z krain nie zamieszkałych przez Pokemony. Wyglądał on jak wielki jaszczur ze skrzydłami złączonymi z przednimi łapami. Prócz tego sprawiał nieco wrażenie kościotrupa lekko tylko przykrytego skórą. Unosił się w powietrzu tuż nad nami, rycząc przy tym przeraźliwie, szczerząc swoje kły.
- To Aerodactyl! - zawołał Ash.
Nie musiałam sprawdzać drania w Pokedexie, ponieważ już kiedyś Ash za pomocą magii Latias pokazał mi swoje najważniejsze wspomnienia, a pośród nich było również jego spotkanie z tego rodzaju Pokemonem. O ile mnie pamięć nie myli Oakley użyła takiego przeciwko Ashowi podczas tego zamieszania o Latias w Alto Mare.
- Och, to niesamowite! - zawołała bardzo podnieconym głosem Bonnie - Prawdziwy Aerodactyl.
- Oj tak, to jest niesamowicie piękny widok! - dodał również bardzo zachwycony Max.
- Hej! Znaleźliście sobie właściwy czas na zachwyty! - skarciłam ich oboje.
Dzieciaki zarumieniły się lekko, a tymczasem przerażający Pokemon zaryczał groźnie i uniósł się nad nami, po czym ponownie zaatakował on samolot, uderzając w niego łbem.
- Oj, niedobrze! To bydlę zaraz rozwali nam samolot, a my lecimy nad morzem! - krzyknął Cullen Calix.
- Spokojnie, wyspa jest z pewnością blisko - odpowiedział Ash.
- A skąd ty to wiesz? - spytałam przerażona.
- Aerodactyl nie zapuściłby się zbyt daleko poza stały ląd - wyjaśnił mi mój chłopak.
- Pika-pika! - dodał Pikachu.
- Jeśli sprowadzi tu swoich kolegów, to będzie po nas! - jęknęła Luna.
- Jakby już nie było po nas! - zawołałam wręcz histerycznie.
- Spokojnie, on jeszcze nie rozwalił samolotu - zaśmiała się nerwowo Bonnie.
Nagle coś ponownie trzasnęło, a my sami ledwie utrzymaliśmy się na nogach. Pikachu złapał mocno w objęcia Buneary, nie pozwalając jej upaść. Pokemonka zapiszczała delikatnie, patrząc na swego wybawiciela.
- Poprawka! Już go rozwalił - mruknął Max - Czyli już po nas!
- Trochę więcej optymizmu, przyjacielu - odparł na to Ash - Z każdej sytuacji jest na pewno jakieś wyjście.
Wtem Aerodactyl rozdarł swoimi pazurami wielką dziurę w kokpicie.
- Ktoś coś mówił o optymizmie? - rzucił młody Hameron.
W tej samej chwili zaczęło wysysać nas z kokpitu. Prócz tego drzwi od samolotu wyleciały z zawiasów i już nic nie mogło nas uchronić przed siłą ssącą wiatru. Max i Bonnie jako pierwsi polecieli do przodu, ale ja i Ash zaparliśmy się mocno nogami o ściany kabiny, po czym złapałam mocno Bonnie, a mój luby chwycił mocno Maxa za ręce. Pikachu złapał się łapką fotela pilota, zaś drugą szybko złapał Buneary, która zapiszczała przerażona.
- Pika-pika! Pika-chu! - piszczał bojowo elektryczny gryzoń.
- Bune-bune! - piszczała urocza króliczka.
Cullen mocno objął Lunę i padli na podłogę, próbując jak najmocniej się jej utrzymać, aby nie odlecieć.
- Musimy coś zrobić! - krzyknęła pani Calix - Przecież nie możemy tak wiecznie się trzymać!
- Poza tym teraz niestety nikt nie trzyma sterów... Zaraz się rozbijemy! - krzyknął Cullen.
W tej samej chwili Buneary zaczęła się wyślizgiwać z łapki Pikachu. Załamany Pokemon próbował ją jakoś ocalić, nic mu to jednak nie dało, ponieważ ku naszemu przerażeniu króliczka odleciała w dal.
- Pika-pika! - pisnął Pikachu, po czym sam puścił się fotela, aby ruszyć za ukochaną.
- Pikachu! - krzyknął przerażony tą sytuacją Ash.
Szybko wciągnął Maxa do środku pomieszczenia i rzucił go mocno w kąt kabiny, po czym wyjął pokeball.
- Charizard, wybieram cię!
Już po chwili przed nami stał jego najsilniejszy ognisty Pokemon, lekko rycząc.
- Zajmij się Aerodactylem! - krzyknął jego trener.
Pokemon zaryczał potakująco i szybko ruszył wykonać polecenie.
Następnie Ash wypuścił Pidgeota, aby ten ocalił Pikachu i Buneary. Dzielny ptasi wojownik ruszył natychmiast w sukurs swoim kompanom.
- Super! Ocalimy ich! - zawołał mój luby.
- Ale kto ocali nas? - spytałam.
W tej samej chwili odezwały się ryki. To walczyły ze sobą zaciekle Aerodactyl i Charizard. Ten pierwszy odepchnięty przez swego przeciwnika poleciał prosto na szybę w kokpicie.
- Złapcie się czegoś! - krzyknął Ash.
Skoczyliśmy wszyscy na podłogę samolotu i próbowaliśmy się jakoś jej przytrzymać, ale wówczas Bonnie i Max polecieli do przodu. Bulbasaur wypuszczony przez Asha złapał ich obu swoimi pnączami, jednak robiąc to niechcący potrącił stery, przez co samolot zaczął pikować prosto na morzu.
- Zaraz utoniemy! - wrzasnęła przerażona Luna.
- Skaczmy szybko do wody! To jedyny ratunek! - krzyknął do nas jej mąż - Inaczej utkwimy w tym samolocie jak w grobowcu, kiedy ten wpadnie do morza!
- On ma rację! - zawołał Ash.
Cały plan był po prostu szalony, mimo wszystko jednak żadne z nas nie miało teraz innego, dlatego puściliśmy się miejsc, których się trzymaliśmy i wyskoczyliśmy przez rozbitą szybę do morza. Czułam, jak mi serce bije nerwowo w piersi. Co prawda niebezpieczeństwa nie są dla mnie nowością, jednak mimo wszystko poczułam, iż być może teraz nadeszła moja ostatnia chwila. Chciałam być dobrej myśli, ale niestety strach odbierał mi wszystkie pozytywne myśli.
Już po chwili byłam w wodzie. Moi bliscy znajdowali się daleko ode mnie i niektórych z nich ledwie widziałam.
- Ash! Pikachu! Gdzie jesteście?! - krzyczałam.
Niestety, moje okrzyki zostały zagłuszone przez ryki Aerodactyla oraz bijącego się z nim Charizarda. Nikt mnie więc nie słyszał. Nikt nie mógł mi pomóc.
Nagle zobaczyłam, że podpływa w moją stronę jakiś Pokemon. Był to Totodile Asha. Stworek zapiszczał przyjaźnie i pokazał mi, żebym się go złapała.
- Ty sam? A gdzie inni? - spytałam bardzo zaniepokojona losem moich pozostałych kompanów.
Jednak stworek nie mógł mi odpowiedzieć, ponieważ nie znałam jego języka. Zrozumiałam, że muszę szybko działać, inaczej stracę siły i zacznę tonąć. Dlatego złapałam mocno Pokemona i pozwoliłam na to, żeby zaczął mnie on ciągnąć przed siebie.
- Dokąd mnie zabierasz? - zapytałam.
Ten zapiszczał w swoim języku, a ja sama poczułam, że zmęczona tracę przytomność, co się rzecz jasna już po chwili stało.
***
Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn:
Nie jestem pewna, jak długo lecieliśmy samolotem, ale w końcu udało się nam dotrzeć na miejscu. Co prawda, lotnisko nie znajdowało się niestety w Twinleaf, więc musieliśmy z niego dotrzeć do mojego rodzinnego miasta, jednak nie stanowiło to dla nas żadnego problemu, ponieważ na lotnisku czekała na nas moja mama.
- Witaj, kochanie! - zawołała radośnie, podchodząc do nas z miłym uśmiechem na twarzy.
- Mama! - pisnęłam radośnie, a mój Piplup zaćwierkał radośnie.
Podbiegłam do mojej mamy i rzuciłam się jej na szyję. Mama przytuliła mnie do siebie, po czym pogłaskała czule moje włosy.
- Tak wyrosłaś, kochanie... Naprawdę chwilami trudno mi cię poznać. Jesteś coraz piękniejsza.
- Wiem o tym, mamo - zażartowałam sobie - Clemont już od dawna to zauważył. Dziwi mnie, że ty dopiero teraz poczyniłaś tę obserwację.
Mama popatrzyła na mnie i zrobiła zadziorną minę.
- Jesteś po prostu rozkoszna, Dawn. Ciekawi mnie, kto ci tak zaostrzył dowcip.
- Sama to zrobiłam za pomocą własnych umiejętności - odparłam.
- Pip-lu-li! - zaćwierkał Piplup.
- Rozumiem - pokiwała głową moja mama - A zatem to dowodzi, że podróżowanie z twoim bratem pomaga ci. Jesteś cała radosna i szczęśliwa, a prócz tego zdrowa, rumiana i silna, czyli właśnie taka, jaka powinna być każda nastolatka w twoim wieku.
- No i dobrze - powiedziałam do niej - Mam nadzieję, że ta wystawa najlepszych wynalazków 2006 roku jest aktualna. Nie chcę, aby Clemont był zawiedziony.
- O ile wiem, wszystko jest takie, jak było wcześniej ustalone - odparła moja mama.
Następni spojrzała na Clemonta, Lyrę i Khoury’ego.
- Widzę, kochani, że razem z wami przyleciało tu kilka nowych osób. Może przedstawicie mi swoich przyjaciół?
- Ależ z przyjemnością - zaśmiałam się - Mamo, to są Lyra i Khoury.
- Bardzo miło mi panią poznać - powiedział Khoury, lekko się przy tym kłaniając mojej mamie.
- Dawn wiele nam o pani opowiadała. Cieszy się, że możemy panią poznać - dodała Lyra.
- A ja się cieszę, że znowu panią widzę - dodał mój chłopak.
Mama popatrzyła na niego dowcipnie, po czym rzuciła:
- Jeśli chcesz mi się w ten sposób podlizać, to zapomnij, bo na mnie takie sztuczki raczej nie działają.
Clemont wyglądał na nieco przerażonego jej słowami, jednak na całe szczęście mama zaczęła głośno się śmiać i dodała:
- Spokojnie, Clemont. Ja tylko żartowałam. Tak naprawdę bardzo mi jest miło słyszeć twoje słowa, a prócz tego stęskniłam się za wami. Wielka szkoda, że Ash nie przyjechał.
- Ja też tego żałuję, mamo, ale mój brat ma jakieś swoje sprawy, więc nie chcę go zatrzymywać - odpowiedziałam jej nieco z nostalgią - No, ale spokojnie. Jeszcze razem wszyscy będziemy się śmiać i żartować. A jak na razie niech wystarczy ci to towarzystwo, które już się tutaj zjechało.
- Nie mogę się już tego doczekać - powiedziała moja mama - Ale już dość tego gadania. Chodźmy, bo czeka na nas kierowca.
- Jaki kierowca? - zapytała Lyra.
- Taki, który zabierze nas wszystkich do Twinleaf - wyjaśniła moja mama.
Poszliśmy wszyscy za nią i wówczas zauważyliśmy spory samochód oraz stojącego przed nim wysokiego mężczyznę w średnim wieku, z białymi włosami i lekką brodą takiej samej barwy, ubranego w czarny garnitur.
- Pan profesor Rowan! - zawołałam radośnie na widok uczonego.
- Witajcie, kochani - uśmiechnął się przyjaźnie do nas Jason Rowan - Dawno się już nie widzieliśmy.
- Fakt, minęło już trochę czasu - powiedziałam, patrząc na niego - Nie wiedziałam, że pan też tutaj będzie.
- Widzisz, młoda damo... Jak to mówią, życie jest pełne niespodzianek.
- Tak, to sama prawda - zgodził się z nim Clemont - Ja np. wcale nie sądziłem, że poznam tak miłych przyjaciół, jak Lyra i Khoury, a tu proszę... Nie tylko ich znam, ale jeszcze bardzo lubię.
- A my lubimy ciebie - odpowiedział mu przyjaznym tonem Khoury.
- I nigdy nie przestaniemy cię lubić - dodała Lyra, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Dobrze, wystarczy już tej czułości - zwróciła im uwagę moja mama - Naprawdę powinniśmy jechać. Pan profesor ma znacznie ważniejsze sprawy niż rozmowa z wami o bzdurach.
- Ależ mamo! To nie są żadne bzdury! - obruszyłam się - Przecież to wszystko ma dla nas ogromne znaczenie.
Mama uśmiechnęła się delikatnie i pogłaskała mi czule włosy.
- Nie wątpię, ale już wsiadajmy. Musimy jechać.
- Johanna ma rację - poparł ją profesor Rowan - Niestety, mam pewne sprawy dzisiaj do załatwienia. Muszę jakoś pocieszyć pewną rodzinę.
- O czym pan mówi? - spytałam zdumiona.
Żyłka detektywistyczna, którą posiadam dzięki przebywaniu z moim bratem sprawiła, że z miejsca poczułam wielką chęć dowiedzenia się czego więcej na ten temat. Dlatego też musiałam o to zapytać, a nieco później powtórzyłam swoje pytanie, kiedy już jechaliśmy samochodem w kierunku mojego rodzinnego miasta. Profesor Rowan westchnął delikatnie, po czym odparł:
- Prawdę mówiąc to miałem wielką nadzieję, że razem z wami przyleci też Ash, bo dzięki temu mógłby nam pomóc wyjaśnić tę sprawę, ale niestety nie przyleciał. Jaka szkoda, że nie wiedziałem o tej sprawie wcześniej, bo przekazałbym przez Johannę wiadomości do Asha, aby przyleciał razem z tobą.
- Rozumiem, ale chciałabym wreszcie się dowiedzieć, o co tutaj chodzi - przerwałam mu.
- W sumie to wszyscy byśmy się chcieli tego dowiedzieć - rzekła Lyra - To, co pan mówi, panie profesorze, brzmi naprawdę ciekawie.
- Właśnie. Czy może pan jednak rozwinąć swoją myśl? - dodał Khoury.
Profesor Jason Rowan pokiwał lekko głową na znak zgody, po czym nie odwracając wzroku od szosy przed nami powiedział:
- Widzicie... Wczoraj w nocy miało tutaj miejsce naprawdę przykre wydarzenie. Pewien tajemniczy człowiek wszedł do sklepu jubilerskiego w Twinleaf w chwili, gdy już miało być zamykane. Właściciel zdziwił się na jego widok, ale pozwolił mu zostać i dokonać zakupów. On jednak niczego nie kupił, tylko wyjął rewolwer, po czym zastrzelił przerażonego mężczyznę na oczach jego żony i Pokemona, a następnie strzelił w ich stronę, ale tak, jakby nie chciał ich trafić, bo celował kilka metrów nad ich głowami. Tak czy siak oboje przerażeni uciekli, a nasz morderca wiecie, co zrobił?
- Założę się, że zabrał co się dało i uciekł - rzuciła Lyra.
- Błąd - odpowiedział jej uczony - On nie wziął nic.
- Jak to, nic? - zdziwiłam się.
- Pip-lu-li? - zaćwierkał Piplup.
- Normalnie. Nic nie wziął. Po prosty wszedł on do jubilera, zabił jego właściciela, nastraszył jedynych świadków swojej zbrodni, a potem tak po prostu sobie wyszedł - mówił dalej profesor Rowan - Zupełnie nic z tego nie rozumiemy. Policja wydaje się być bezradna.
- To rzeczywiście zagadkowa sprawa - powiedział Clemont, głęboko się nad tym zastanawiając - Przecież to nie jest normalne. Bo przecież nikt normalny, mając wokół siebie wielkie bogactwa, nie zabiera ze sobą choćby jednego ich kawałeczka.
- Widocznie temu komuś, co zabił jubilera, nie zależało na kradzieży, a jedynie na śmierci jubilera - zauważyłam, próbując w swoim zachowaniu upodobnić do mego brata.
- To ma sens, ale po co? - spytał Rowan - Po co to wszystko? Dlaczego zabił tego człowieka? Co chciał przez to osiągnąć? To naprawdę zagadka, a zwłaszcza, że nie zachował on przy tym żadnych środków ostrożności, aby go nie poznano. Wręcz przeciwnie. Zadbał o to, aby go widziano i o to, żeby zapamiętano jego uczynek.
- To w takim razie dowodzi, że ten zabójca jest nienormalny albo chce, żebyśmy tak myśleli - wtrąciłam - To naprawdę brzmi bardzo ciekawie. Chętnie bym się przyjrzała tej sprawie.
- Mogę poprosić miejscową oficer Jenny o to, aby ci na to pozwoliła - odezwał się profesor Rowan - Wasza sława wszak dotarła już tutaj, powinna więc wam pomóc.
- Dziękujemy panu, panie profesorze - powiedziałam smutno czując, jak bardzo mi teraz brakuje mojego starszego brata.
Jednocześnie chciałam za wszelką cenę dowiedzieć, o co tutaj chodzi z zabójstwem jubilera, którego zabójca nawet nie pomyślał, żeby okraść.
- Nieźle zaczyna się nasz urlop - rzekł mi na ucho Clemont.
- Oj tak, najdroższy - odpowiedziałam smutno, pogrążona we własnych myślach.
***
Pamiętniki Sereny c.d:
Nie wiem, jak długo byłam nieprzytomna. Obudziłam się jednak na plaży, a nie w morzu, w którym ostatnio byłam nim straciłam przytomność. Nie będę więc ukrywać, że to było dość uspokajające, bo w końcu spanie na falach raczej nie należy do zbyt bezpiecznych rzeczy. Łatwo się utopić, czyż nie?
Wybaczcie, że gadam od rzeczy, jednak nawet teraz, gdy wspominam tę przygodę, jestem w niezły szoku. W sumie to ja przeżyłam już naprawdę niesamowicie groźne sytuacje w życiu, więc chyba takie coś bynajmniej nie powinno robić na mnie wrażenia, jednak mimo wszystko zrobiło. Dlaczego? Prawdopodobnie przyczyną takiego stanu rzeczy był fakt, że właśnie na własne oczy zobaczyłam prehistorycznego Pokemona i nie był to wcale obrazek ani film, ale prawdziwy Aerodactyl z krwi i kości, który próbował nas zabić. Dzięki Bogu Ash miał przy sobie Charizarda, a ten zdołał go zająć walką podczas, gdy reszta naszej kompanii mogła swobodnie uciec i popłynąć w kierunku najbliższego lądu. No właśnie, lądu. Pytanie brzmiało, co to był za ląd? Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, chociaż tak prawdę mówiąc domyślaliśmy się tego, ale przecież były to tylko i wyłącznie nasze przypuszczenia, bynajmniej nie mające pokrycia w faktach. Coś tak jednak czułam, że potwierdzenie lub też zaprzeczenie naszych podejrzeń znajdzie się, kiedy wejdziemy nieco bardziej w głąb lądu. Tyle tylko, że bardzo mnie przerażało to, co mogło tam być.
Wracając jednak do fabuły właściwej muszę powiedzieć, iż kiedy tylko się ocknęłam, to przez chwilę miałam wielką nadzieję, że to wszystko, co widziałam, było tylko przejawem mojej sporej wyobraźni lub głupim snem, z którego właśnie się wybudziłam. Ale niestety, guzik z pętelką, ponieważ twarz moja leżała na miękkim piasku plaży, a moje nogi obmywały morskie fale, charakterystycznie przy tym szumiąc. Załamana podniosłam głowę i zaczęłam się rozglądać dookoła. Wokół mnie była plaża, przede mną gęsta puszcza, zaś za mną bezkresny ocean. Powoli odsunęłam się od brzegu, po czym usiadłam na piachu.
- Pięknie... Po prostu cudownie - jęknęłam załamana, masując sobie obolałą głowę - Mieliśmy ratować ojca Luny, a tymczasem sami utkwiliśmy na tym pustkowiu. Nieźle... Po prostu super. Co nie, Totodile?
Słowa te skierowałam do Pokemona mojego chłopaka - tego samego uroczego stworka, który to wyniósł mnie z morskiej kipieli na sam brzeg. Nawiasem mówiąc zastanawiało mnie, jak takie małe, niepozorne chucherko znalazło w sobie dość siły na to, aby mnie wyciągnąć na brzeg. Mnie, osobę zdecydowanie większą od niego. Wtedy jednak jakoś nie przyszło mi do głowy go o to zapytać, chociaż prawdę mówiąc, to raczej by mi on nie odpowiedział, a jeśli nawet, to zdecydowanie nie w takim języku, który ja bym zrozumiała.
- To-to! To-to! - zaskrzeczał Pokemon.
- Ech, nie ma co gadać, Totodile. Wpadliśmy i to nieźle - powiedziałam załamanym głosem - Niezła akcja ratunkowa, co nie? Mieliśmy pomóc, a teraz sami potrzebujemy pomocy. Po prostu pogratulować nam partactwa. Ciekawe tylko, gdzie są inni?
Pokemon nie umiał mi na to odpowiedzieć, jedynie rozłożył bezradnie łapki i zapiszczał smętnie.
- Pewnie wyrzuciło ich na brzeg nieco dalej - stwierdziłam po chwili - Ale w sumie to żaden problem. Znam pewien sposób, w jaki możemy ich znaleźć.
Następnie sięgnęłam do mojego plecaka i wyjęłam z niego pokeball, z którego następnie wypuściłam Braixena.
- No dobra, Braixen. Znajdź moich przyjaciół - wydałam mu polecenia - Czy pamiętasz może zapach Asha?
Pokemon pokręcił przecząco głową.
- OK... Nie ma sprawy - jęknęłam nieco zawiedziona, ale bynajmniej nie zamierzałam się teraz poddać - Spróbuj zatem znaleźć zapach jakiegoś człowieka tutaj, na tej plaży. Możesz to zrobić?
Braixen tym razem nie zaprotestował, a jedynie podniósł nos w górę i zaczął niuchać. Dość szybko złapał zapach, gdyż już po chwili prowadził mnie i Totodile’a w kierunku naszych przyjaciół. Minęło zaledwie kilka minut, a już natrafiłam na Lunę i Cullena. Oboje też dopiero co odzyskali przytomność.
- Jesteście! - zawołałam radośnie, podbiegając do nich - A gdzie jest reszta? Gdzie Ash? A Max i Bonnie?
- Nie mam pojęcia - odpowiedział mi Cullen - Musiało wyrzucić ich gdzieś dalej. Ech... To trzeba mieć pecha! A obiecaliśmy oddać samolot w jednym kawałku. Po prostu super.
- Naprawdę cała ta sytuacja zaczyna mnie już dobijać - jęknęła Luna załamanym głosem - Po prostu pięknie... Wpakowałam was wszystkich w kłopoty.
- Nie wpakowałaś, kochanie - próbował ją pocieszyć jej mąż - Przecież to nie twoja wina, że zaatakował nas Aerodactyl.
- Ale przecież powinnam byłam przewidzieć, że coś takiego się stanie - narzekała sama na siebie kobieta niemalże ze łzami w oczach - W końcu to jest wyspa pełna prehistorycznych Pokemonów. Niby czego ja się po nich spodziewałam? Że będą one łagodne?
- Chciałaś ratować ojca - dodałam pocieszającym tonem - W takich sytuacjach jak ta trudno myśleć racjonalnie. No, a poza tym taka przygoda to pryszcz w porównaniu z tym, co raz przeżyliśmy na jednej takiej wyspie, gdzie było gniazdo Malamarów.
- Opowiesz nam to innym razem - odparł Cullen, wskazując nagle palcem na niebo - Właśnie lecą Charizard i Pidgeot.
Rzeczywiście, oba te Pokemony frunęły powoli po niebie, a po chwili wylądowali tuż przed nami. Bardzo radośnie podbiegłam do nich i po kolei je uściskałam.
- Kochani, tak się cieszę, że was widzę... Widzieliście Asha? Gdzie on jest?
Oba Pokemony odpowiedziały mi coś w swoim języku, a następnie pokręcili przecząco głowami.
- Widocznie podczas walki z Aerodactylem straciły z nim kontakt - wyjaśnił Cullen Calix.
Charizard i Pidgeot smutno opuścili swe głowy w dół na znak, że to prawda. Pogładziłam ich obu po nich, mówiąc czule:
- Spokojnie, moi kochani. Tylko spokojni. Będzie dobrze. Zobaczycie. O Asha nie ma co się martwić. On zawsze spada na cztery łapy. Bardziej bym się teraz martwiła o Maxa i Bonnie. Gdzie oni mogą być?
- Ostatnim razem, jak ich widziałam, to byli w wodzie, jednak potem zrobiło się zamieszanie, bo pokonany przez Charizarda Aerodactyl wpadł do morza, zrobił wielką falę i ona nas rozdzieliła.
Nagle coś sobie przypomniałam.
- O Boże! Pikachu! Buneary! Gdzie ty ich zgubiłeś?! - zawołałam do Pidgeota.
Pokemon zapiszczał coś w swoim języku i wskazał głową na busz.
- Tam?! Nad buszem?! - krzyknęłam - O nie! Musimy ich znaleźć! Ich, Asha, Maxa, Bonnie i Bulbasaura... Boże kochany! Co to za straszny dzień! Nawet nie mamy się jak z nimi...
Nagle coś mnie tknęło.
- Chwileczkę! Przecież możemy się skontaktować z Ashem!
Szybko wyjęłam z plecaka laleczkę od Latias i uśmiechnęłam się do niej radośnie.
- Wiedziałam, że mi się jeszcze kiedyś na coś przydasz - powiedziałam radośnie.
Następnie spojrzałam na moich przyjaciół, dodając:
- To jest magiczne cacko zrobione przez pewną osobę, która zna się na magii. Dzięki niej mogę porozumiewać się z Ashem na odległość. Jeśli ma on laleczkę przy sobie, to usłyszy mnie i odpowie mi, gdy go zawołam.
Luna i Cullen nie byli chyba do końca przekonani w moje słowa, mimo wszystko nie oponowali przeciwko mojej decyzji. Ja tymczasem ścisnęła mocno laleczkę w dłoniach i skupiłam swoje myśli na moim chłopaku.
- Ash, najdroższy... Ash, kochanie moje... Proszę, odezwij się. Proszę, daj mi znać o sobie. Proszę, usłysz mnie i powiedz mi, gdzie jesteś.
Nie wiem, jak długo go nawoływałam, ale chyba tak z kilka minut, ale w końcu usłyszałam głos Asha, wołający mnie po imieniu. Chwilę później zobaczyłam przed oczami hologramowy obraz mojego ukochanego. Rzecz jasna był on widoczny tylko dla mnie, więc z pewnością moje zachowanie budziło zdumienie państwa Calix, jednak teraz nie miałam zamiaru się tym przejmować. W końcu najważniejsze dla mnie było porozmawianie z nim.
- Ash, kochanie moje! Jesteś nareszcie! Tak się cieszę, że nic ci nie jest! Powiedz mi, co się dzieje? I co ty w ogóle teraz robisz?
- Cóż... Ujmując to w wielkim skrócie, to kiedy przybyliśmy do brzegu, to zauważyłem, jak jakiś mniejszy Aerodactyl atakuje Pidgeota i porywa Pikachu i Buneary. Max i Bonnie, którzy pierwsi dotarli na plażę, ruszyli za nim, a ja nie mogłem im pozwolić samym tam biec, dlatego zaraz do nich dołączyłem.
- I co? Uwolniliście Pikachu i Buneary? - spytałam.
- Tak. Max użył Mudkipa i Treecko, aby zaatakowali oni tego drania i udało mu się to. Jednak Aerodactyl upuścił naszych przyjaciół gdzieś w buszu i oboje zniknęli nam z oczu. Szybko ruszyliśmy ich szukać, ale nie możemy ich znaleźć.
- Niedobrze... A gdzie teraz jesteście?
- W takim jednym miejscu... Lepiej się do niego nie zbliżaj. Sami jakoś z tego wyjdziemy i dołączymy do was tam, gdzie jesteście.
Popatrzyłam na niego uważnie poważnie zaniepokojona tym, co się właśnie zaczęło dziać.
- Słuchaj, Ash... Jeśli macie tam z Maxem i Bonnie kłopoty, to przecież możecie mi o tym powiedzieć.
- Ash ma kłopoty?! - jęknęła Luna Carson-Calix, słysząc moje słowa.
- Musimy mu pomóc! - dodał jej mąż, równie mocno zaniepokojony - Gdzie on jest?
- Zaraz się tego dowiemy - odparłam i spojrzałam na postać mojego chłopaka - Powiedz mi, proszę, gdzie obecnie jesteście?
- Ba! Żebym ja to wiedział - jęknął Ash - Nie jestem znawcą tego lądu, że o fakcie, iż nie jestem mistrzem w geografii, to raczej nie wspomnę.
- Tak, lepiej nie wspominaj - rzuciłam ironicznie - Chociaż tak prawdę mówiąc, to żadne z nas nim nie jest. Ale już mniejsza z tym. Słuchaj, Ash! Spróbujemy was znaleźć! Zostańcie tam, gdzie jesteście! No i nigdzie nie idźcie!
- To będzie akurat łatwe - powiedział Ash z dziwną ironią - Ale tak czy siak mam prośbę. Gdy nas namierzycie, to nie podchodźcie za blisko nas, póki nie powiem, że możecie. Dobrze?
Nie miałam pojęcia, czemu on mnie o to prosi, ale zgodziłam się.
- Dobra, ruszajmy! Ash i reszta potrzebują pomocy! - zawołałam.
- Tylko jak my ich niby znajdziemy? - spytała Luna.
Przyznam się, że nie zastanawiałam się nad tym, dlatego też szybko straciłam pogodę ducha, ale równie szybko ją odzyskałam, gdy wpadłam na pewien pomysł.
- Już wiem! Ash! Czy Bonnie ma przy sobie swojego Dedenne?
- A i owszem, ma go - odpowiedział mi mój chłopak i nagle jego twarz rozjaśniła się radosnym uśmiechem - Chyba wiem, do czego zmierzasz. To się może udać!
Następnie spojrzał gdzieś w bok i zawołał:
- Bonnie! Niech Dedenne strzela w powietrze piorunem najwyżej, jak to możliwe! Dzięki temu Serena nas wypatrzy!
Chwilę później przez puszczę przeszedł jakiś dziwny dźwięk, a z leśnej gęstwiny wystrzelił w niebo wielki piorun.
- Tam są! - zawołałam, wskazując palcem na wyładowanie elektryczne - Szybko! Ruszajmy tam! Ash! Trzymajcie się! Lecimy do was!
Następnie schowałam moją szybko laleczkę do plecaka i powiedziałam moim przyjaciołom, jaki mam plan.
- Słuchajcie, musimy tam lecieć! Pidgeot zabierze was oboje na swoim grzbiecie... A ja polecę z Totodilem na Charizardzie.
- Dobra myśl! Dzięki temu będziemy widzieć wyładowanie i łatwo znajdziemy naszych przyjaciół! - zawołał radośnie Cullen - Gdybyśmy szli przez las, to zajęłoby nam strasznie wiele czasu i nie widzielibyśmy pioruna Dedenne.
- Nie gadajmy więcej, tylko ruszajmy! - ponagliła go żona, wskakując jednocześnie na grzbiet Pidgeota.
Chwilę później Cullen do niej dołączył. Ja zaś schowałam do pokeballa Braixena i wskoczyłam na plecy Charizarda, który zabrał ze sobą stworka Asha.
- Dobra, lecimy! - zawołałam - Szybko! Ash nas potrzebuje!
Oba nasze środki transportu zamachały mocno skrzydłami, po czym uniosły się w górę i ruszyliśmy w drogę. Wyładowania Dedenne co chwila błyskały na niebie, dzięki czemu wiedzieliśmy, gdzie mamy szukać naszych przyjaciół. W końcu znaleźliśmy się wszyscy niedaleko miejscu, z którego wylatywały błyskawice od małej, elektrycznej myszki.
- Już jesteśmy! Trzymaj się Ash! Geronimo! - zawołałam, a następnie na grzbiecie wiernego Charizarda zaczęłam pikować w dół.
- Serena, zaczekaj! - krzyknął przerażony Cullen - Nie wiemy, co tam jest!
Nie posłuchałam go jednak i pikowałam zachłannie w dół na grzbiecie wiernego Charizarda, a dwa stworki siedzące obok mnie piszczały bojowo. Przedzieraliśmy się szybko przez pnącza, liście, gałęzie i liany, jednak tych ostatnich było zbyt wiele i nim się spostrzegłam, to wisiałam kilka metrów nad ziemią zaplątana w nie. Totodile znajdował się niedaleko mnie. Jedynie Charizard jakoś się zdołał przedrzeć i usiadł na ziemi, patrząc na mnie dość ironicznie.
- No fajnie! Po prostu super! - jęknęłam załamana - Mnie dać jakieś zadanie! Wszystko zawsze sknocę!
- Ja tam nie wiem, czy zawsze, ale że czasami, to pewne - usłyszałam nagle głos Bonnie.
Spojrzałam w dół i rozejrzałam się dookoła siebie. Zauważyłam wtedy Maxa i Bonnie stojących po pas w bagnie, zaś niedaleko z nich, na brzegu owego bagna stał Ash, trzymając mocno wielki drąg, próbując jakoś podać go swoim przyjaciołom, ale nie było to niestety możliwe. Byli oni za daleko, a on nie mógł przecież wejść do bagna.
- Nie ma to jak udana akcja ratunkowa, co nie? - zaśmiał się Ash, gdy mnie wreszcie dostrzegł.
- Cześć, kochanie - rzuciłam mu wesoło tak, jakby właśnie nic nam nie groziło, a my spotkaliśmy się na pikniku - Możesz mi wyjaśnić, dlaczego to nie raczyłeś mi powiedzieć, że nasi przyjaciele toną w bagnie?
- Ponieważ nie chciałem cię niepotrzebnie denerwować - wyjaśnił mi mój luby - Poza tym sam próbowałem ich ocalić.
- Jak widzisz, raczej kiepsko ci to idzie.
- A tobie niby poszło lepiej?
Zarumieniłam się lekko, patrząc na swoją sytuację.
- Niestety nie i w tym jest problem. No, ale mam wielką wiarę w twoje umiejętności.
- Dzięki i za to - zachichotał Ash.
Chwilkę później na ziemi niedaleko niego wylądował jego Pidgeot z małżeństwem Calix na grzbiecie.
- Witaj, Ash - powiedziała Luna, zeskakując zwinnie z Pokemona - Coś mi mówi, że potrzebujesz pomocy, mam rację?
- Nie inaczej - odparł na to z uśmiechem mój luby - Możecie nam oboje pomóc?
- Ależ nie ma sprawy - odpowiedział Cullen, stając obok niego - A wy, młodzi, tylko spokojnie. I pamiętajcie... Nie róbcie żadnych gwałtownych ruchów. Stójcie spokojnie, będziecie się zapadać wolniej.
- To samo już im powiedziałem - zaśmiał się Ash - Choć nie jestem pewien, czy oni zdołają się wyluzować na dłużej.
- Też mam ku temu poważne wątpliwości - powiedziałam - Trzeba ich wyciągnąć. O, no proszę! Bulbasaur! Jesteś tutaj! To dobrze. Myślę, że teraz twoje pnącza bardzo nam się przydadzą!
Pokemon (którego przed chwilą dostrzegłam) zamruczał coś w swoim języku i sięgnął lianami do Maxa i Bonnie, owinął ich nimi i zaczął ciągnąć ich w górę, ale nie ważne, jak bardzo się starał, nie zdołał żadnego z nich nawet ruszyć z miejsca.
- To na nic! Już próbowaliśmy! - zawołała przerażona Bonnie.
- On chyba nam teraz nie pomoże - zauważyłam.
- Tak, ale wiem, kto może pomóc - zaśmiał się Ash, widząc swoje dwa wielkie, latające Pokemony - Pidgeot! Leć do Maxa i wyciągnij go z bagna. Charizard! Ty pomóż Bonnie!
Oba Pokemony zaryczały, po czym podleciały do naszych przyjaciół. Pidgeot nadstawił Maxowi swoje szpony, których ten mocno się chwycił, z kolei Charizard złapał mocno łapami Bonnie, następnie obaj zaczęli lecieć w górę, aby wydostać dzieciaki. Problem był w tym, że ci czekając na nich zapadli się mocniej i było już coraz trudniej wydostać ich z bagna. Sprawa była coraz trudniejsza. Oba Pokemony bynajmniej nie należały do ułomków, ale mimo wszystko miały poważne problemy z wyciągnięciem obojga na brzeg.
- Niedobrze... - jęknęłam - Obaj nie mogą dać sobie rady.
- Chyba za bardzo Max z Bonnie się już zapadli - jęknął Cullen.
- O nie! Tylko nie to! - dodała załamana Luna.
- Spokojnie, one dadzą sobie radę - powiedział Ash głosem, z którego bił wyraźny niepokój.
Mój chłopak był wyraźnie zaniepokojony tym wszystkim i wcale mu się nie dziwiłam, gdyż sama drżałam z niepokoju, a do tego jeszcze byłam zaplątana w te przeklęte liany i nie miałam jak pomóc moi przyjaciołom, choć bardzo tego chciałam.
W końcu Pidgeot jakimś cudem wyrwał Maxa z bagna i poleciał z nim radośnie w górę.
- Udało się! - krzyknął radośnie Ash, podskakując w górę.
- Pewnie, że tak! Czy ktoś miał wątpliwości? - zażartował sobie Max, po czym rozbujał się on lekko na szponach Pidgeota, puścił się ich, zrobił wesołe salto w powietrzu i wylądował na ziemi. Niestety, miał pecha, gdyż wylądował nie obok Asha, jak planował, ale w krzakach niedaleko.
- Nic mi nie jest! To było zamierzone! - zamruczał gniewnie w naszą stronę.
- Ech, Max - pokręciłam wesoło głową.
Tymczasem Charizard sapał, męczył się, dyszał, ale w końcu zdołał on wyciągnąć Bonnie z bagna i posadził ją bezpiecznie na ziemi.
- Dzięki, Ash! Dzięki, Charizard! - zawołała radośnie dziewczynka, gdy już była bezpieczna.
- Nie ma sprawy. To w końcu jest nasz obowiązek pomagać innym -odparł na to Ash - Prawda, Dedenne?
Stworek zapiszczał wesoło i wskoczył radośnie dziewczynce na głowę.
- Wszystko bardzo fajnie, ale czy ktoś byłby uprzejmy zdjąć mi to coś z twarzy? - usłyszeliśmy nagle nieco stłumiony głos Maxa.
Spojrzeliśmy na niego i zauważyliśmy, że chłopiec ma coś na twarzy, choć nie wiedzieliśmy, co to takiego. Ash z Cullenem podbiegli do niego i zaczęli mu pomagać.
- Spokojnie, mój przyjacielu! Zaraz to z ciebie zdejmiemy! - zawołał Cullen, próbując zdjąć z niego to coś.
Ash tymczasem trzymał chłopca, aby uczonemu było łatwiej dokonać tego czynu.
- Mam tylko nadzieję, że to nie jest zarodek Obcego - rzucił Max.
- Niby czego? - zdziwił się Cullen, nie zaprzestając jednak przy tym prób oswobodzenia chłopca.
- No, Obcego. Wiesz, tego z serii filmów, gdzie grała ta super aktorka, co grała też w „Pogromcach duchów“ - tłumaczył stłumionym głosem Max, którego twarz wciąż była zakryta tajemniczym czymś - Tam były stwory, co to rozmnażały się poprzez takie jakieś palczaste coś i wsadzały one przez to do ust człowiekowi zarodek Obcego i potem ten cały Obcy wyłaził z ciała człowieka, zabijał go, a sam zaczynał polowania na ludzi.
- Dobra, daruj sobie szczegół i zamknij buzię - mruknął Ash widząc, jak Bonnie i ja krzywimy się na samą opowieść Maxa.
- Wiesz... Dziwne filmy oglądasz - rzuciłam złośliwie - Jakoś „Obcy“ nigdy mnie specjalnie nie przekonywał. Poza „Gwiezdnymi Wojnami“ to ja za bardzo sf nie lubię.
- Nie chcę być wredna, ale wybraliście sobie raczej kiepską chwilę na dyskusje na ten temat - rzuciła złośliwie Luna.
Przeprosiliśmy ją szybko wracając na ziemię i do tego, czym właśnie zajmowali się Ash z Cullenem.
- No, czemu to draństwo nie chce zejść?! - jęknął uczony.
- Może za słabo ciągniesz? - zapytał Ash.
Cullen wytężył więc wszystkie siły i zaparł się nogami o ziemię, z całej siły ciągnąc przy tym to dziwaczne coś, które przyczepiło się twarzy Maxa. W końcu osiągnął sukces i oderwał stworzenie od naszego przyjaciela, który zadowolony odetchnął z ulgą, ocierając sobie pot z czoła.
- Uff... Dzięki, Cullen. Już myślałem, że to paskudztwo nie puści mojej twarzy.
Cullen spojrzał na niego, a potem na owo tajemnicze coś i zawołał:
- Niesamowite! Ty wiesz, czym jest to paskudztwo?! To jest Kabuto! Prehistoryczny Pokemon!
- Co?! Serio?! - zawołała Luna, podbiegając do niego i przyglądając się Pokemonowi.
Ja ze swojego miejsca miałam całkiem niezły widok, dzięki czemu zauważyłam, że ów Pokemon był brązowy i wyglądał jak wielka skorupa żuka ze sporymi, żółtymi oczami uważnie się w nas wpatrującymi.
- A więc to jest Kabuto! Wygląda niczego sobie - powiedziałam.
- Nikt nie widział w naturalnym środowisku tego Pokemona od dawien dawna - zawołała podnieconym głosem Luna - To niesamowicie doniosłe odkrycie.
- I przypominam wam, że to mnie je zawdzięczacie - wtrącił się Max.
- Ja tam bym się nie cieszył na waszym miejscu - rzucił Ash.
- A to niby czemu? - spytał Cullen.
- A choćby dlatego, że tam, gdzie jest Kabuto, to prędzej czy później pojawią się Kabutopsy... A one nie są przyjaźnie nastawione do ludzi.
Cullen i Luna jednak zlekceważyli jego ostrzeżenia, ponieważ byli zbyt podnieceni tym wszystkim, co właśnie odkryli.
- Niesamowite - powiedział uczony podnieconym głosem - Gdzieś tutaj musi być gniazdo. Tylko gdzie? Spróbujmy go poszukać.
- Dobrze wam radzę! Wiejmy stąd, póki czas! - jęknął Ash.
Uczeni jednak zapomnieli najwyraźniej o całym Bożym świecie widząc prehistoryczne Pokemony, dlatego załamany tym faktem mój luby podszedł do mnie i wyjął szpadę, którą jak zwykle miał u swego boku.
- Zupełnie jak dzieci na widok nowej zabawki, co nie? - zapytał.
- Ech... Całkowicie się z tobą zgadzam - odparłam - Chociaż nie jestem pewna, czy sama zachowałam się rozsądnie.
- Ważne, że rozumiesz swoje błędy i chcesz je naprawić. To podstawa.
- Naprawdę tak uważasz?
- Tak. A czemu nie?
Następnie machnął on kilka razy szpadą przecinając pnącza, a już po chwili spadłam na ziemię.
- Czasami na trudne problemy jest niezwykle proste rozwiązanie - rzekł Ash, śmiejąc się przy tym lekko.
- Tak, ale bywają one nieraz bolesne - odparłam, masując sobie obolałe siedzenie.
- Dobre musi boleć.
- Czyżby?
Ash parsknął śmiechem i pomógł mi wstać, po czym powoli ruszył w kierunku Totodile’a, którego krępujące liany również rozciął szpadą, dzięki czemu stworek dołączyły do nas.
- Doskonale - powiedział zadowolony, chowając szpadę - A teraz lepiej się stąd zbierajmy zanim... No i po ptakach.
Spojrzałam w kierunku, w którym on patrzył i zauważyłam wtedy, że przed nami stoi wielki, brązowy Pokemon, ustawiony na tylnych odnóżach. Wyglądał on jak wielki chrabąszcz z długimi nożycami na miejscu dłoni. Taki jakby pokemoni Edward Nożycoręki.
- Co to jest? - spytałam przerażona.
- To są kłopoty, o których już wam mówiłem - wyjaśnił mi Ash - A tak konkretnie, to jest Kabutops...
- To chyba tyle, jeśli chodzi o ostrożność - dodałam ironicznie.
Max i Bonnie podbiegli do nas przerażeni i schowali się za naszymi plecami. Luna i Cullen tymczasem stali tuż przy gnieździe pełnym małych Kabuto, będąc wyraźnie przerażonymi tym, co właśnie zobaczyli.
- To oni zabrali ci dzieciaki, nie my! - zawołała Bonnie, wskazując na uczonych palcem.
- Właśnie! My ich nawet nie znamy! Tylko zapytaliśmy ich o drogę! - dodał Max, któremu kolana uginały się ze strachu.
- To chyba tyle, jeśli chodzi o lojalność - rzuciła złośliwie Luna, powoli odkładając na miejsce trzymanego przez siebie Kabuto.
- No co?! Ja tam nie zamierzam ginąć, bo tobie i twojemu mężusiowi zachciało się oglądać gniazdo Kabutopsa! - jęknął Max.
- Maxiu... Zrób mi tę przysługę i zamknij buzię - mruknął Ash - A wy dwoje lepiej odsuńcie się od tego gniazda, nie robiąc przy tym żadnych gwałtownych ruchów.
Uczeni oczywiście wykonali to polecenie, ale bynajmniej nie uspokoili tym Kabutopsa, który zaczął groźnie machać w ich kierunku swoimi łapami.
- Ej, daj spokój! Przecież nie skrzywdziliśmy ich! - zawołała Luna - Są w nienaruszonym stanie!
- Nie przejmuj się, kochanie - rzekł uspokajającym tonem Cullen - On jest tylko jeden, a my mamy Charizarda i Pidgeota.
- Właśnie! Czemu my się boimy? - zdziwiła się Bonnie.
- Chyba dlatego - zasugerowałam, wskazując palcem przed siebie.
Zauważyłam bowiem, jak w naszą stronę idzie wyraźnie kilkanaście Kabutopsów. Bynajmniej żaden z nich nie wyglądał na zbyt zadowolonego. Śmiem twierdzić, że były wręcz wściekłe.
- No i pięknie - jęknął Max - Zginiemy tu niechybnie!
- Nie ma to jak być optymistą - mruknęła Bonnie.
C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz