sobota, 13 stycznia 2018

Przygoda 107 cz. I

Przygoda CVII

Pikachu detektywem cz. I

Opowiadanie dedykuję Oskariuszowi, który wymyślił koncept tego opowiadania - bez niego by ono nie powstało.


Pamiętniki Sereny:
- Ach, strasznie tęskniłam za tym miejscem! - zawołałam radośnie do Asha, kiedy byliśmy już w swoim pokoju w domu profesora Oaka.
Wielki uczony ponownie przyjął nas w swojej willi, aby spędzić z nami święta. Podobnie, jak w zeszłym oraz poprzednim roku Boże Narodzenie mieliśmy odbywać właśnie u niego, gdyż nasz drogi mentor posiadał na tyle duży dom, aby móc nas wszystkich pomieścić.
- Mam osobiście wielką nadzieję, że to się stanie naszą tradycją, moi kochani - powiedział profesor Oak w dniu, w którym powróciliśmy ja i Ash do Alabastii - A mówiąc „to“ mam na myśli, że będziemy razem wszyscy spędzać święta w takim naszym wielkim, przyjacielskim spędzie.
- Ja osobiście, panie profesorze, nie mam nic przeciwko temu, tylko nie chcemy się narzucać - rzekł skromnym tonem Ash.
Uczony zachichotał delikatnie, poklepał mojego chłopaka po głowie i powiedział:
- Ash, mój drogi chłopcze... Ja naprawdę nie wiem, jak ty możesz tak mówić. Przecież dobrze wiesz, że ty i twoi przyjaciele jesteś tutaj zawsze mile widziani.
- Wiem o tym, panie profesorze, ale mimo wszystko źle bym się czuł, gdybym miał świadomość, że co rok pana tylko objadamy i ma pan przez nas spore koszty.
- A nawet jeśli, to co z tego? - spytał ironicznie słynny uczony - Czy już nie stać mnie na to, aby raz na rok ugościć większą grupę ludzi w moim domu? Poza tym chyba zapominacie o tym, że przecież do mnie mało kto przyjeżdża. Mój wierny Jenkins tylko po całych dniach sam tu siedzi i gada do obrazów, bo do mnie nie ma za bardzo kiedy, jak ja wieczorami wracam albo wcale. Przecież to dla niego miła odmiana, że ktoś tu przyjedzie. Dla mnie zresztą też. Nie ma gadania, wszyscy zaproszeni już potwierdzili, więc po prostu koniec śpiewki. Oni przyjeżdżają i mam wielką nadzieję, że wy też przyjedziecie.
Profesor Oak, jak mi potem powiedział Ash, zawsze należał do osób, które są uparte w dążeniu do celu i muszą postawić na swoim, dlatego też wszelkie dyskusje z nim raczej spełzały na niczym, bo jak się na coś uprze, to nie ma przebacz. Podobnie zresztą było zawsze w moim ukochanym, co nawiasem mówiąc jest jednym z powodów, dla którego to pokochałam go i nadal kocham. Jednym, gdyż tych powodów jest znacznie więcej.
Tak czy inaczej sprawa przedstawiała się tak, że cała nasza gromadka miała spędzić święta Bożego Narodzenia w domu profesora Oaka. Z tego też powodu Misty, Brock oraz Melody wyjechali do rodzinnych stron, aby przed świętami pobyć trochę z bliskimi, ponieważ na samą Wigilię, Boże Narodzenie i Drugi Dzień Świąt mieli przybyć do nas. Misty chciała spędzić czas z siostrami (choć prawdę mówiąc nie paliła się do tego za bardzo, ale ostatecznie uczucia rodzinne wzięły w niej górę), a Brock z rodzeństwem i rodzicami. Melody z kolei chciała zobaczyć ojca, siostrę i szwagra, a po części także i matkę, która obiecała się z nią wtedy spotkać. Co prawda Melody wciąż czuła do niej żal, to jednak Rose (czyli jej rodzicielka) wciąż dążyła do tego, aby w jakiś sposób naprawić ich wzajemne relacje. Rzecz jasna doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że to będzie bardzo trudne do wykonania zadanie, ale przecież nie niemożliwe, a to było najważniejsze, nieprawdaż? Dlatego też miałam nadzieję, iż Melody dogada się w końcu ze swoją mamą, ale wolałam nie mieszać się do tego i nie wyrażałam swojej opinii na ten temat. Ostatecznie sama nie byłabym zachwycona, gdyby tak ktoś mieszał się do moich prywatnych spraw i próbował być wbrew mojej woli mediatorem pomiędzy mną a matką.
Tak czy siak ta trójka naszych przyjaciół (czyli Misty, Brock i Melody) miała pojechać na jakiś tydzień do bliskich i potem powrócić do Alabastii. Inni z kolei mieli zamiar (na wyraźną prośbę profesora Oaka, który uważał, że im jest nas więcej, tym weselej) sprowadzili swoich krewnych. Tak więc przyjechali Norman Hameron z żoną Caroline, przyjechał Josh Ketchum z Cindy Armstrong i małą Taylor, przyjechała także moja mama, przyjechała Johanna Seroni, przyjechał Steven Meyer, przyjechała też Alexa z Violą i ich rodzicami. Ci ostatni przekazali nam pozdrowienia od siostry pana Mareya, która przyjechać nie mogła, ponieważ pozostała ona w Wertaniii z Esmeraldą i jej chorym dziadkiem. Zamierzali razem spędzić święta, choć babcia Esmeraldy (matka jej ojca) i dziadek (czyli ojciec matki) nie pałali do siebie sympatią, to jednak mimo wszystko Esmeralda miała wielką nadzieję wreszcie ich ze sobą pogodzić i liczyła na to, że wspólne święta jakoś tego dokonają.


Mimo oczekiwań May nie przyjechali rodzice Gary’ego, którzy to jak zwykle byli zajęci swoimi jakże ważnymi sprawami. Przesłali oni jedynie życzenia synowi i kilka prezentów i na tym koniec. Zasmucony tym Gary chodził potem cały dzień przygnębiony i powtarzał sobie, że niepotrzebnie posłuchał dziadka i prosił rodziców na święta, bo przecież to było więcej niż pewne, iż oni odmówią.
- Interesy i zwiedzanie świata jest dla nich ważniejsze od rodzonego dziecka! - wołał po prostu oburzonym głosem młodzieniec.
W jego głosie było jednak więcej rozpaczy i smutku aniżeli złości, a w każdym razie mnie się tak wydawało.
May również była tym wszystkim oburzona. Dla niej bowiem więzi rodzinne były jednymi z najważniejszych więzi na świecie i nie rozumiała, jak można coś takiego lekceważyć?
- Idealistka z ciebie i tyle - rzuciła ironicznie Melody, słuchając jej żalów - Na co ty liczyłaś? Że marnotrawni rodzice zmienią tak się po prostu, bo są święta? Jeśli tak, to się przeliczyłaś. Takich ludzi Boże Narodzenie nie zmienia. Może na filmach, ale w prawdziwym życiu to nigdy.
- Ponoć w święta zdarzają się cuda, ale najwidoczniej limit cudów na tę Gwiazdkę jest ograniczony - dodała złośliwym tonem Misty - Jednak, co się będziecie przejmować? Mamy siebie, a co za tym idzie będzie jeden wielki, cudowny spęd rodzinno-przyjacielski na święta! To przecież chyba lepsze niż spędzanie świąt w samotności, mam rację?
Miała rację i wszyscy podzielaliśmy jej opinię, ale oczywiście smutku zarówno Gary’ego, jak i May to nie zmieniało.
Oprócz rodzin przyjechało też kilkoro naszych przyjaciół z daleka, a przede wszystkim John Scribbler z Maggie Ravenshop i jej starszym bratem Thomasem. Prócz tego przyjechali Anabel i Ridley, którzy mieli to szczęście przebywać w pobliżu i teraz postanowili skorzystać z okazji, aby spędzić z nami święta, na co profesor Oak radośnie przystał. Przyjechali też Bianka z dziadkiem, których to widok bardzo ucieszył Latias. Maren i Herbert Jones nie mogli przybyć, gdyż spędzali święta w Złotym Mieście razem z Allanem Jonesem i jego żoną Stellą. Wysłali nam jednak wszyscy bardzo długie listy z życzeniami świątecznymi oraz parę prezentów, jak również moc buziaków i próśb o pamięć podczas Gwiazdki. Nie muszę chyba mówić, że sprawili nam tym naprawdę ogromną przyjemność.
Prócz tego z okazji świąt po raz pierwszy przybyli krewni Asha z dalekiego i praktycznie mało mi znanego regionu Alola, czyli wujostwo Cheerful i ich trzy córki, jednak nie będę tutaj o nich pisać, ponieważ w całej tej historii nie odegrali oni żadnej roli. Poza tym, przyznam się tutaj szczerze, że owe trzy kuzyneczki Asha jakoś nie specjalnie mi przypadły do gustu, kiedy je poznałam. A poznałam je już podczas osiemnastki Asha, na którą to przyjechały ze swojej tropikalnej wyspy. Nie spodobały mi się one głównie dlatego, że sprawiały wrażenie osób, które wcześniej miały Asha w nosie i teraz nagle się nim zainteresowały, bo stał się sławny. Jak obraźliwa była to opinia, przekonałam się podczas Bitwy o Kanto, gdy cała trójeczka kuzyneczek Asha walczyła naprawdę zaciekle na pierwszej linii. Co prawda ja tego nie widziałam, bo byłam zajęta z Ashem, Joshem i panem Meyerem akcją dywersyjną na terenie siedziby Giovanniego, więc sama bitwa uszła mojej uwadze, ale mimo wszystko Dawn widziała, jak walecznie walczyły i opowiedziała mi o tym, podobnie zresztą, jak jeszcze kilka osób, które potwierdziły to wszystko. Dziewczyny walczyły walecznie i oberwały parę ran, zwłaszcza najstarsza z nich. Czy robiłby to dla chęci uszczknięcia choć odrobiny sławy Asha, jak wcześniej je o to podejrzewałam? Raczej nie albo ja się nie znam na ludziach.
Tak czy siak nie wspominałam o nich wcześniej w mych pamiętnikach z tego właśnie powodu, że najpierw je nie lubiłam, a potem po prostu zbyt byłam przejęta obaleniem organizacji Rocket i tym wszystkim, co miało miejsce potem, aby skupiać się na ich osobach, zwłaszcza, że potem cała trójka hultajska (jak je nazywałam w myślach), choć co jakiś czas się z nami widziała, a nieraz też dzwoniła, to jednak nie odegrała praktycznie żadnej roli w naszych przygodach. Dlatego też pominęłam ich osoby milczeniem. Podejrzewam jednak, że to się zmieni, a wtedy z prawdziwą przyjemnością opiszę tym, którzy czytają moje pamiętniki, o wiele dokładniej osoby owych uroczych siostrzyczek Cheerful. Póki co zaś skupię się raczej na głównym powodzie spisania przeze mnie tej historii. A jaki to powód? Dość prosty. Co prawda ta przygoda nie przydarzyła się mnie i Ashowi, a komuś innemu, jednak jest na tyle ciekawa, iż warto o niej wspomnieć oraz umieścić ją w moich pamiętnikach. Myślę, że po jej przeczytaniu przyznacie mi rację, a przynajmniej mam taką nadzieję.
Jak więc już powiedziałam, bohaterem tej historii jest ktoś zupełnie inny niż ja i Ash. Powiem wam więcej - bohaterem tej opowieści jest osoba, która nawet nie jest człowiekiem. Nie, nie jest nim, ponieważ ta istota jest Pokemonem. Tak, właśnie tak. Ta przygoda przydarzyła się Pokemonowi, a właściwie to kilku Pokemonom. Jednym z nich jest Pikachu Asha, a drugim Buneary Dawn. Ta oto przeurocza parka przeżyła naprawdę bardzo ciekawą historię, którą potem na migi opowiedział nam Pikachu, a ja ją spisałam dla potomności, gdyż uznałam ją za naprawdę bardzo ciekawą.

***


Opowieść Pikachu:
Przygoda, jaką przeżyliśmy w Bawarii mocno wpłynęła na Asha. Co prawda ja i Buneary nie odegraliśmy w niej jakieś większej roli, ale mimo wszystko chyba mogę powiedzieć, że ta przygoda była „nasza“, czyli nie tylko Asha i Sereny, ale również moja i mojej dziewczyny. Tak czy siak mój trener był bardzo załamany po jej zakończeniu. Nie żeby przegrał, gdyż naprawdę walczył zaciekle o to, aby i tym razem sprawiedliwość wygrała, co mu się też udało, ale nie zdołał on pomóc wszystkim. Nie zdołał pomóc biednemu Hansowi Ruslowi i jego lubej Mako. Oboje bowiem umarli: Hans na raka, z kolei Mako pękło serce z rozpaczy, kiedy zobaczyła jego śmierć. Oboje zostali skremowani, zaś Agathe rozsypała ich prochy w górach, które tak bardzo zmarli kochali. Co teraz miało się stać z ojcem Hansa i ciotką Mako? Oboje teraz zostali sami na tym świecie, a do tego jeszcze w święta. Ash był załamany, że nie zdołał nic zrobić, aby nie dopuścić do tej całej rozpaczy.
- Ech, po prostu można się załamać! - jęczał z rozpaczą mój trener - Ja wiem, że nie mogłem ocalić Hansa, jednak mimo wszystko czuję się winny, Pikachu.
To mówiąc Ash popatrzył na mnie, który siedziałem na jego kolanach i słuchałem z uwagą to, co mi mówił.
- Och, mój kochany przyjacielu - mówił do mnie zrozpaczony, powoli roniąc łzy z oczu - Nie powinienem rozpaczać i obwiniać się o to wszystko, ale mimo wszystko chyba nie umiem inaczej zrobić, jak tylko cierpieć, a już zwłaszcza wtedy, kiedy sobie przypomnę rozpacz pana Rusla i panny Trapp. Ich łzy po prostu uderzały w moje serce jak jakaś grupa noży. Czuję się po prostu strasznie, Pikachu. Czuję się, jakbym ich zawiódł i to na całej linii. Gdy patrzyłem na nich, to wyraźnie widziałem wyrzut w ich wzroku. Czuję, że zawiodłem całkowicie.
Chciałem jakoś pomóc mojemu trenerowi i dlatego też pokazałem mu w języku migowym:
- Tak, jak ci powiedziała to wcześniej Serena. Nie możesz pomóc każdemu. I nie każdego wroga zdołasz pokonać. Śmierć wiele razy zdołałeś oszukać, ale nie tym razem. A przecież nie ma nikogo, kto by zawsze umiał ją pokonać.
- Tak, dobrze o tym wiem, jednak wyrzuty sumienia z tego powodu mi pozostały - odpowiedział mi Ash - Bardzo chciałbym móc pomóc każdemu, kto cierpi, ale tym razem nie mogłem nic zrobić. Ja wiem, Serena ma rację, gdy mi powiedziała, że nie jestem wszechmocny i nie mogę się za takiego uważać. Los pokarał mnie bardzo mocno i pokazał mi, jak niewiele znaczę na tym świecie i jak ograniczone są moje umiejętności. Obawiam się, że zostaje mi się tylko z tym pogodzić.
- Tak, Ash - powiedziałem do niego w języku migowym - Nie ma innej możliwości, jak tylko zaakceptować ten fakt i spróbować jakoś z nim żyć... I może jeszcze spróbować pomimo tych ograniczeń robić swoje, bo przecież chyba jest możliwe, prawda?
- Jest możliwe, Pikachu. Masz rację, jest możliwe - Ash uśmiechnął się do mnie delikatnie - I będę musiał tak właśnie żyć, aby zadowolić się tymi umiejętnościami, które mam. John Scribbler powiedział mi raz, że człowiek jest istotą niedoskonałą i jedyne, co może w tej sprawie zrobić, to jakoś zaakceptować swoją niedoskonałość z jednoczesnym dbaniem o to, aby była ona jak najmniejsza. Myślę, że w tych słowach jest wiele mądrości i mam nadzieję, iż zdołam wyciągnąć z nich należyte wnioski.
Patrzyłem na Asha z podziwem czując, że naprawdę ten wspaniały chłopak, który osiągnął już tak wiele w życiu, może osiągnąć jeszcze więcej, jeżeli tylko będzie on dalej działał tak, jak zawsze - czyli wierząc w swoje umiejętności i dbać o to, aby jego ideały były realizowane przez jego czyny. Ja zaś zamierzałem go w tym wszystkim wspierać najlepiej, jak to tylko było możliwe.


Wpatrując się w twarz tego wspaniałego, młodego człowieka powoli przypominałem sobie, w jaki sposób się poznaliśmy. To nie było przyjemne spotkanie, a wręcz przeciwnie. Ja byłem wówczas zarozumiałym i pewnym siebie Pokemonem, który nie zamierza mieć nikogo nad sobą. Do tego nigdy nie lubiłem siedzieć w pokeballu, a profesor Oak kazał mi tam siedzieć do czasu, aż znajdzie mi trenera. I traf chciał, że był nim właśnie dziesięcioletni Ash Ketchum, który spóźnił się po odbiór swojego startera i cóż... Pozostałe opcje, czyli Bulbasaur, Squirtle i Charmander były zagarnięte przez innych trenerów, którzy mieli tego farta, że przyszli na czas. Wydawało się więc, że Ash nie dostanie swego Pokemona i będzie musiał poczekać na dostawę, która jednak mogła nie przyjść za wcześnie. Ale profesor Oak miał jeszcze mnie, niesfornego Pikachu, więc to ja zostałem przydzielony Ashowi. Nie spodobało mi się to, jak i również fakt, że mam być jedynie jakby nagrodą pocieszenia lub też zastępstwem za innego Pokemona, którego Ashowi nie udało się dostać. Więc okazałem swoją niechęć swemu trenerowi na dzień dobry rażąc go piorunem.
Potem było jeszcze lepiej. Nie chciałem z nim iść i Ash musiał mnie związać sznurkiem i ciągnąć za sobą w gumowych rękawiczkach. A później, kiedy chciał złapać Pidgeya uniemożliwiłem mu to odmawiając walki oraz śmiejąc się z niego. Ash załamany i wkurzony na całego postanowił złapać Pokemona rzucając w niego kamieniem, ale miał pecha, ponieważ trafił tym pociskiem w Spearowa, a ten gatunek Pokemonów jest z natury bardzo mściwy. Dlatego też zaatakował on Asha i mnie, który się śmiałem z całej tej sytuacji. Spearow uznał moje zachowanie za kpiny z jego osoby i nie zamierzał mi ich darować atakując mnie zaciekle dziobem i szponami. Ash wystąpił w mojej obronie, co skończyło się tym, że Spearow wezwał na pomoc kumpli i wtedy to dopiero było. Ja i Ash musieliśmy uciekać przed stadem rozwścieczonych Spearowów. Uciekając przed nimi skoczyliśmy do rzeki, a z niej wyłowiła nas Misty. Chwilę później Spearowy nas dogoniły, a ponieważ ja byłem osłabiony, to Ash pożyczył bez pytania rower Misty i uciekł nim przed tymi dzikusami razem ze mną, wsadzając mnie do koszyka owego pojazdu. Gnaliśmy tak przed siebie, ale te dranie w końcu i tak nas dogoniły. Gdy już wydawało się, że nic nas nie uratuje, a Ash zasłonił mnie własnym ciałem i był gotów oddać za mnie życie. Wiedziałem, że nie mogę mu na to pozwolić, ponieważ cała ta ucieczka i postawa Asha wobec mnie sprawiła, iż zmieniłem do niego nastawienie, a kiedy Spearowy zbliżyły się, strzeliłem piorunem, który połączył się z błyskawicą (bo w międzyczasie wybuchła bowiem burza) i walnął w Spearowy tak mocno, że przegnał je całkowicie, ale też osłabił mnie tak bardzo, że nie miałem siły się ruszyć. Jednak wtedy to niewiele mnie obchodziło, ponieważ miałem pierwszego w życiu prawdziwego przyjaciela, Asha Ketchuma, mojego trenera, z którym obaj sobie nawzajem uratowaliśmy życie. Podobno takie właśnie przygody najbardziej łączą ze sobą ludzi, nawet gdyby byli sobie wcześniej niechętni. Coś mi mówi, że dotyczy to również relacji ludzi z Pokemonami.
Tak czy inaczej od tego czasu nasza stosunki uległy poprawie po tej przygodzie. Ash zabrał mnie do Centrum Pokemon, gdzie szybko zostałem uleczony, ale w międzyczasie Centrum zostało zaatakowane przez Zespół R, a ja zmobilizowałem inne Pikachu, aby połączyły swoje moce z moimi i cóż... Dzięki temu złodzieje musieli salwować się ucieczką, jednak od tego czasu Zespół R uznał mnie za wyjątkowego Pokemona i postanowili mnie za wszelką cenę schwytać. Nieraz mieli mnie już w swoich rękach, ale i tak zawsze albo im się wymykałem, albo też Ash mnie odbijał. Rzecz jasna te przygody również nas zbliżyły do siebie, podobnie jak też i to, że pośrednio przyczyniłem się do tego, że Ash poznał May oraz Dawn, swoje wierne przyjaciółki. Przeżywaliśmy podczas podróży po regionach wiele naprawdę niesamowitych przygód, a każda z nich zdecydowanie pogłębiła naszą więź w taki sposób, jakbyśmy byli wręcz braćmi krwi - i to takimi, jakimi byli Winnetou i Old Shatterhand. Szczególnie polepszyła nasze relacje przygoda, podczas której spotkaliśmy całe stado Pikachu. Ash widząc, jak dobrze się z nimi dogaduję, był gotowy pozwolić mi z nimi zostać, co w sumie nawet doradzał mu Brock, a odradzała Misty (oboje wtedy z nami podróżowali). Wspólnie pokonaliśmy próbujący porwać stado Pikachu Zespół R, a Ash po tej walce oznajmił mi, że mogę pozostać ze swoimi rodakami, jeśli chcę. Ja jednak nie byłem w stanie tego zrobić. Za bardzo kocham Asha, aby tak się miało stać. Pożegnałem więc moich rodaków i powróciłem do Asha, który bardzo był szczęśliwy, że z nim pozostałem.
Inne Pokemony mojego trenera, co muszę przyznać z bólem, wcale nie wykazywały się w podobnych sytuacjach taką lojalnością. Przykładowo Butterfree odszedł dla samiczki swego gatunku, Charizard dla ulepszania swoich umiejętności, Lapras dla rodziny, Squirtle dla sławy, Greninja dla jakieś pannicy... Kilka było takich przypadków, ale też muszę przyznać, że większość z nich albo powróciła z czasem do Asha, albo też po prostu zamieszkała tak blisko niego, aby go odwiedzać. Tylko ta menda Squirtle tego nie zrobił i obecnie cieszy się sławą szefa najlepszej straży pożarnej w całym Johto, czy gdzie on tam obecnie przebywa. Osobiście uważam jego postawę za karygodną. No, bo niby co? Ash pomógł mu wyjść na bardzo porządnego Pokemona, wziął go pod opiekę, nauczył wielu pożytecznych ataków, przeżył z nim wiele niesamowitych przygód, a potem co? Gdy nagle Squirtle spotkał grupkę innych Squirtle’ów, z którymi tworzył kiedyś grupę straży pożarnej i zobaczył, że ci nie radzą sobie bez niego tak dobrze, jak wcześniej, on pozostał z nimi. Oczywiście śmieć jeden nie ukrywał, że sława i chwała, jakie na niego za to potem spłynęły miały tutaj znaczenie diametralne. Ash na swoje szczęście nie wiedział czegoś, o czym ja dobrze wiedziałem - mianowicie tego, że drużyna Squirtle’a wcale nie radziła sobie gorzej bez niego. Po prostu ich dawny herszt dzięki Ashowi stał się sławny i cóż... Kolesie, którzy wcześniej mieli go w nosie, teraz uznali, iż jest on im niezbędny i postanowili celowo udawać, że są nogami w gaszeniu pożaru, aby tylko ich kumpel powrócił. Ten co prawda szybko się zorientował co i jak, ale mimo tego odszedł od Asha, który tak wiele dla niego zrobił, aby wspierać dawnych kumpli. Tych samych kumpli, którzy to wcześniej nie martwili się nim, póki nie został sławny. Jak już mówiłem, spory wpływ na to wszystko miała możliwość zdobycia wielkiej sławy przez Squirtle’a - większej niż dotychczas. Kto by się nie skusił i nie porzucił wszystkich, których kocha, aby zyskać w oczach świata? Chyba tylko taki ktoś, jak ja, zwariowany idealista, wolący miłość bliskich od sławy. Ale nie Squirtle. On bez wahania przekreślił to wszystko, co przeżył wraz z Ashem, aby zyskać jeszcze większą sławę i do końca życia odcinać kupony.Taki on właśnie jest. Gnida, a nie przyjaciel.
Serena właśnie na mnie spogląda z lekkim żalem. Mówi, że wcześniej jej tego nigdy nie mówiłem. A po co miałem to mówić? Żeby zaraz Ashowi powtórzyła? Żeby Ash jeszcze bardziej cierpiał z jego powodu? A mało już łez przez niego po jego odejściu wylał? Mało przeżywał stratę jednego z najlepszych przyjaciół, który to dla sławy zapomniał o tym, że jesteśmy drużyną? Mam nadzieję, Sereno, iż nigdy nie powtórzysz tego Ashowi. Wystarczy, że ja o tym wiem i mam niechęć do tego drania. Po co on ma go mieć?
Ale już mnie tu Serena, siedząca przy swoim laptopie i zapisująca moje słowa pogania, dlatego chyba lepiej będzie, jak przejdę do rzeczy i zacznę już opowiadać o tym, o czym miałem opowiedzieć od samego początku. A zatem przepraszam cię, moja droga i już przechodzę do rzeczy.


Po powrocie z Bawarii, gdzie spędziliśmy bardzo miło czas, nie tylko odpoczywając, ale też i pracując (jak zresztą na prawdziwych detektywów przystało), postanowiliśmy oboje zająć się odpoczynkiem, który to miał być przeprowadzony jako przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Miałem przy tym wielką nadzieję, że żadna sprawa do rozwiązania nie odciągnie Asha od tych przygotowań. Zwłaszcza, iż jak widziałem, mój trener był już nieco zmęczony ostatnimi sprawami, którymi się zajmował, więc cóż... Powinien on zaznać odpoczynku od wszelkiego rodzaju zagadek, zanim się weźmie za następne. To była najważniejsza przyczyna, dla której właśnie postanowiłem sam zająć się sprawą, o której wam opowiem.
A sprawa ta została rozpoczęta w chwili, gdy do willi profesora Oaka przyjechała Anabel wraz z Ridleyem, którym towarzyszyła Nowa Meloetta.
- Anabel, witaj! - zawołał radośnie Ash na widok dziewczyny.
- Witaj, Ash! Jak miło cię znowu widzieć! - zawołała równie radosnym głosem Anabel, ściskając po przyjacielsku mojego trenera i całując go w oba policzki.
Potem w taki sam sposób przywitała się ona także z Sereną, po czym pogłaskała mnie po łebku, mówiąc:
- Strasznie się cieszę, że cię widzę, Pikachu. Stęskniłam się za tobą.
Wiedziałem dobrze, iż Anabel posiada zdolność czytania emocji z serc Pokemonów oraz ludzi, a prócz tego na swój sposób czyta Pokemonom w myślach, więc mogłem do niej mówić śmiało w moim języku wiedząc, że mnie zrozumie. I tak zrobiłem:
- Ciebie również miło mi widzieć, Anabel. Minęło trochę czasu, odkąd się ostatni raz widzieliśmy.
- Tak, bardzo dużo czasu... Za dużo nawet - pokiwała smutno głową Anabel - Ale co poradzisz? Mieszkamy daleko od siebie i każdy ma swoje sprawy na głowie. Ale chyba dlatego właśnie są takie święta jak to, aby spędzać je z bliskimi.
- Właśnie - zgodził się z nią Ridley i spojrzał na Asha - A tak nawiasem mówiąc, to nieźle nas wszystkich zaskoczyłeś, przyjacielu, swoim powrotem do gry. Słyszeliśmy, że podobno zginąłeś w Wąwozie Diabła podczas walki z Giuseppe Giovannim, a potem nagle rozeszła się wieść, że powróciłeś i zjawiłeś się jak duch na sali sądowej, a tam doprowadziłeś w ten sposób do zawału jednego naczelnika więzienia.
- Tak, drania i kanalię - powiedziała Serena, uśmiechając się lekko - Nie lubię mieć nikogo na sumieniu, ale to przez tego łajdaka na prawie dwa miesiące straciłam mojego chłopaka i wydawało mi się wtedy, że straciłam go na zawsze. Jak sobie przypomnę te wszystkie łzy, które wtedy wylałam myśląc, że Ash nie żyje, to nie czuję ani trochę litości dla tej kanalii.
- Przyznam się, choć może nie brzmi to zbyt szlachetnie z mojej strony, że i mojego sumienia to jakoś specjalnie nie obciążyło, iż posłałem tego drania na tamten świat - powiedział mściwie Ash - Poza tym wcale tego nie planowałem. To był przypadek.
- Życie składa się z przypadków - zauważył dość filozoficznym tonem Ridley - No, a co do tego łajdaka, to oboje z Anabel wiemy, jak to wszystko wyglądało i uważamy, że zasłużył on na taki los i nie masz co go żałować.
- I ja go wcale nie żałuję.
- No i bardzo dobrze. A tak przy okazji... Jeszcze ktoś chce się z wami przywitać.
- Kto taki? - spytała Serena.
- Dwie osoby. Pierwszą z nich zabraliśmy ze sobą ze Strefy Walk. Bardzo chciała cię zobaczyć.
W tej chwili do willi wszedł jakiś chłopak z wesołą miną na twarzy.
- Ash! - krzyknął radośnie.
- Damian! - zawołał wesoło mój trener.
Obaj wpadli sobie mocno w objęcia i uśmiechnęli się do siebie bardzo radośnie.
- Strasznie się stęskniłem za tobą, chłopie! - wołał Damian, klepiąc Asha po ramieniu - Od czasu twojego wyjazdu do Bawarii nie było chyba dnia, abym o tobie nie myślał i nie zastanawiał się, co teraz robisz i jakie masz plany, no i kiedy się znów zobaczymy. Więc jak tylko dowiedziałem się, że Anabel jedzie z Ridleyem do Alabastii, to sobie pomyślałem: „A co mi szkodzi? Pojadę z nimi i może zobaczę się z Ashem“. No i jak widzę, bardzo dobrze zrobiłem, bo wróciłeś z Bawarii. Ładnie tam chociaż?
- Tak, tylko Alpy wszystko zasłaniają - zaśmiał się mój trener.
Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, a Damian to już chyba najbardziej. Śmiał się aż do rozpuku, lekko klepiąc Asha po ramieniu.
- Stary! Ty to naprawdę jesteś boski! Widzę, że dobrze wiedziałem, co robię, kiedy postanowiłem tu przyjechać. Naprawdę wiedziałem, co robię.
- Cieszę się, że przyjechałeś. No, ale powiedz mi, co tam u ciebie? Czy walczyłeś już z Paulem?
- Nie, drań mi się wymknął i nie wiem, dokąd wyjechał.
- A to drań! - zawołała wściekle Serena!
- No właśnie! - dodałem w swoim języku.
- Przecież obiecał z tobą walczyć - powiedział oburzonym tonem Ash - Taki był warunek naszej walki. Jeśli ja go pokonam, to on da ci satysfakcję. I co? Wciąż ci jej nie dał?
- No, nie dał. Nie dał mi jej, drań jeden. Ostatni raz, gdy go widziałem, to mi powiedział, że dał słowo, iż da mi satysfakcję, ale nie mówił, kiedy to zrobi.
- Typowe dla niego! - Ash ze złości uderzył o podłogę nogą - Po prostu mam chwilami wielką ochotę go walnąć i to naprawdę bardzo mocno przez ten jego podły łeb! Jak ja nie cierpię takich oszustów!
- Spokojnie, on ma swój honor i z pewnością dotrzyma danego słowa - rzekł poważnym i spokojnym tonem Ridley - Po prostu chce nam zrobić na złość i woli odwlec tę sprawę jak najdłużej, ponieważ dobrze wie, że nam tym sprawi przykrość. To go bawi, ale dotrzyma w końcu swojego słowa. Tylko nie podał nam terminu, w którym to zrobi, więc może to odwlekać i odwlekać. Ten typ tak ma.
- Tak, sama bym tego lepiej nie ujęła - stwierdziła Anabel - Nie ma się co nim przejmować.
- Dokładnie - potwierdził Ridley - A wracając do tematu, jeszcze jedna osoba chciała cię zobaczyć, Ash.
- Kto taki? - spytał mój trener.
W tej samej chwili coś zabłyszczało mu przed twarzą, a zaraz potem ukazała się w tym samym miejscu postać Nowej Meloetty.
- A niech mnie! Meloetta! - zawołał radośnie na jej widok Ash.
Pokemonka zapiszczała szczęśliwa i delikatnie przytuliła się do mojego trenera, a potem przywitała się z Sereną oraz mną.
- Witaj, Meloetto - powiedziałem przyjaznym głosem do niej.
- Witaj, Pikachu - odpowiedziała mi równie przyjaźnie Pokemonka - Naprawdę bardzo miło mi was znowu widzieć. Ciebie i Ash.
- Mnie również miło cię widzieć - odpowiedziałem jej.
Nowa Meloetta zachichotała delikatnie i fiknęła koziołka w powietrzu, uśmiechając się do nas przyjaźnie.
- Oj, to teraz się zacznie - pomyślałem sobie, delikatnie się przy tym uśmiechając - Niech no tylko zobaczą ją niektórzy, a zaraz się zacznie.

***


No i oczywiście miałem rację, co mi się zdarza częściej niż bym tego chciał. W willi profesora Oaka było sporo Pokemonów, które to pomagały swoim trenerom w rozwieszaniu dekoracji świątecznych. Wśród nich były Pokemony Asha, które ten powierzył opiece swego mentora. Jednym z nich był Krookodile, będący jak zwykle dość próżny i zarazem zawadiacki.
- To zawieś tutaj! A to powinniście zawiesić tutaj! - dyrygował innymi Pokemonami Asha, właśnie dekorujących jedną z sal.
Byłem nieco oburzony jego zachowaniem, które bardzo szybko zaczęło działać mi na nerwy, więc podszedłem do niego i powiedziałem:
- Słuchaj, Krookodile, ja rozumiem, że ty lubisz się rządzić, ale może już przestaniesz, co? To wcale nie jest fajne.
- A niby czemu nie? - spojrzał na mnie zdumiony Krookodile, powoli zdejmując okulary przeciwsłoneczne z oczu i spoglądając w moją stronę swym dość wyłupiastym spojrzeniem - Ktoś przecież musi tu wszystkiego pilnować, bo inaczej, jakby ich wszystkich nie pilnować, to by Ash nie był z nich zadowolony. A ja muszę zadbać o to, żeby Ash był z nas naprawdę bardzo zadowolony.
- Wszyscy tego chcemy, więc weź się już tak nie mądrz - mruknął na to złośliwym tonem Oshawott, podchodząc bliżej do Pokemona i patrząc na niego groźnie.
Krookodile założył sobie ponownie na nos okulary i spojrzał przez nie na swego rozmówcę, mówiąc:
- Że co?! Ja się mądrzę? Ja się niby mądrzę? A ty to niby co, mądralo?! Zapomniałeś, kiedy ma być Gwiazdka? Zostało nam mało czasu, musimy się więc przygotować! Musimy zdążyć to zrobić!
- Jak będziesz nam pomagał, a nie dyrygował, to zdążymy!
- Nie zapomnij, przyjacielu, że na tym świecie są robotnicy i nadzorcy. Ja jestem tym drugim, ponieważ przewyższam cię we wszystkim, łącznie z inteligencją.
- Naprawdę?! No, kto by pomyślał? Powiedziałbym raczej, że wręcz przeciwnie.
Krookodile spojrzał na niego groźnie i warknął:
- Coś ty powiedział, mądralo?!
- To, co słyszysz, gadzino! - rzucił Oshawott.
Chociaż był on dość mniejszy od swego adwersarza, to mimo wszystko nie wahał mu się postawić. Czułem, że za chwilę wręcz skoczy mu on do gardła, jednak pomiędzy nich wskoczył nagle Infernape, warcząc przy tym gniewnie.
- Możecie się obaj uspokoić?! - zawołał wściekłym tonem - Byście się obaj wstydzili takich kłótni! Normalnie uszy mi płoną ze złości, gdy muszę takich tekstów wysłuchiwać!
- A kto ci każe ich słuchać, co?! - mruknął Oshawott nieco urażonym tonem, odwracając się tyłem do swego rozmówcy.
- Lepiej uważaj, Oshawott! - zawołał gniewnie Infernape - Za mniejsze rzeczy potrafiłem już spuszczać łomot! Jeżeli teraz tego nie zrobię, to tylko i wyłącznie dlatego, że za bardzo szanuję Asha i wiem, że on nie chce walk między nami! Więc z szacunku do niego nie spiorę cię, choć zasługujesz na to. Ty także, Krookodile.
- Och, naprawdę?! - mruknął na to urażony Krookodile - A to niby czemu? Przecież sam widziałeś, kto zaczął tę sprzeczkę!
- Mało mnie to obchodzi! Ma tutaj być spokój, bo jak nie, to walnę jednego i drugiego!
- Proszę cię, Infernape... Czy myślisz, że w ten sposób im pomożesz? - spytała łagodnym tonem Bayleef, mając niemalże łzy w oczach - Proszę cię, już nie kłóć się z nimi. Po co tracić czas na takie sprzeczki?
- W sumie to racja - pokiwał głową Infernape, odzyskując spokój - Nie ma co gadać, zachowujemy się w gniewie jak dzieci, a czasami jeszcze gorzej. Więc po prostu podajmy sobie grabę i pogódźmy się.
- Pochwalam - powiedziałem, aby jak najszybciej ich pogodzić - No, to jak? Pogodzicie się? Czy mam ostudzić wasz zapiał piorunem?
- Lepsza jest woda. Chętnie nią służę - zachichotał zadziornym tonem Buizel - Co wy na to?
- Woda? Dziękuję, nie skorzystam - zaśmiał się Infernape i podał łapkę Krookodile’owi - To jak? Zgoda?
- Tak, zgoda - Krookodile uścisnął mu przyjaźnie łapę, potem spojrzał na Oshawotta i dodał: - To jak, stary? Zgoda między nami?
Ten jednak łapki mu nie podał, tylko odwrócił się gniewnie plecami i odszedł powoli w kierunku okna, gdzie zaraz zaczął pomagać kilku naszym przyjaciołom rozwieszać girlandy.
- Ech, on jest strasznie uparty - powiedziałem bardzo smutno do mych przyjaciół - Coś mi mówi, że jeszcze długo będzie żywił do ciebie urazę, Krookodile.
- Tak, to prawda. Teraz to już będzie, gamoń jeden cały dzień chodzić ponury.
- Przyznasz, że sporo sam jesteś winien.
- Być może, ale tak czy siak nimi trzeba dyrygować, bo jak ich spuścić ze smyczy, zaczną wariować.
- A czemu uważasz, że ty powinieneś być nadzorcą?
- A niby czemu nie ja? Przecież ty nie możesz, ponieważ jesteś zajęty romansem z kryminalistami.
- Że niby czym?
- No, jak to? Przecież chodzisz ciągle za Ashem i rozwiązujesz z nim zagadki. Nie powiem, żeby to nie był pożyteczny fach, a wręcz przeciwnie, uważam go za godny szacunku. I dobrze, że ktoś się tym zajmuje, jednak pod twoją nieobecność ktoś musi przypilnować to zwariowane towarzystwo. Bulbasaur byłby najlepszy, ale ostatnio ciągle też chodzi z Ashem, więc kto ma się tym zająć? Tylko ktoś na poziomie i mający zarazem predyspozycje do bycia nadzorcą.
- I uważasz, że je posiadasz?
- No oczywiście. W końcu nie bez powodu przecież w młodym wieku byłem nazywany przez kumpli „pułkownik“.
Uśmiechnąłem się lekko i w duchu musiałem przyznać, że jego mina rzeczywiście była iście pułkownikowska, podobnie jak i postawa. Więc w sumie czemu nie? Mógłby dowodzić Pokemonami Asha, oczywiście tylko wtedy, gdyby przestał się aż tak bardzo mądrzyć, gdyż w ten sposób drażni innych, a zwłaszcza Oshawotta, który był kimś w rodzaju spirytus movens większości awantur, jakie pomiędzy nami wybuchały. Tym razem miał być również przyczyną niezłej sprzeczki.


Wszystko zaczęło się w chwili, gdy do sali wleciała Nowa Meloetta. Oczywiście zaraz każda para oczu zwróciła się w jej stronę.
- O! Witaj, Meloetto! - zawołałem do niej przyjaźnie - Coś się stało?
- Nie, tylko pomyślałam sobie, że mogę wam w czymś pomóc, jeśli oczywiście nie macie nic przeciwko temu.
- Ależ żadnym razie! - zawołałem wesoło - Każda para rąk się tutaj przyda do pomocy, możesz być tego pewna.
- Naprawdę? To bardzo dobrze - uśmiechnęła się Nowa Meloetta - A więc bardzo chętnie wam pomogę. Powiedzcie mi tylko, co mam robić.
Oshawott spojrzał w jej stronę i wręcz go zamurowało, kiedy zobaczył Pokemonkę, ponieważ zaczął robić maślane oczy do Meloetty, a następnie zawołał:
- Och! Najdroższa moja! A mówili mi, że umarłaś! Pikachu twierdził, że widział, jak umierasz i brał udział w twoim pogrzebie! Jak on mógł?! Och, moja cudowna! Moja przepiękna! Jak mógł mnie tak okłamać, nędzny łotr?!
Po tych słowach doskoczył on do Meloetty i upadł przed nią na kolana, płacząc z radości. Pokemonka wpatrywała się w niego lekko zaszokowana, nie bardzo rozumiejąc to, co właśnie usłyszał.
- Przepraszam, ale... Nie rozumiem, o czym ty mówisz.
Oshawott spojrzał na nią zdumiony.
- Jak to? Meloetto, czy nie poznajesz mnie?! Nie poznajesz tego, który o twoje względy był gotów walczyć z całym światem?!
- Przepraszam, ale tu chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Ja cię nie znam, Oshawott.
- Nie znasz mnie, ale wiesz, jak mam na imię.
- To chyba każdy wie, idioto! - rzucił zgryźliwie Krookodile - Przecież nie mamy żadnych imion poza nazwą naszego gatunku.
Muszę zauważyć, że ten „idiota“ jakoś wcale nie zdawał sobie z tego sprawy, że jego zachowanie jest idiotyczne, ponieważ cały czas wpatrywał się jak w obrazek w Nową Meloettę, ta zaś była wyraźnie zdumiona tym wszystkim, co jej zalotnik do niej mówił. Na całe szczęście ja wszystko już rozumiałem i choć scena była zabawna, to musiałem w końcu przerwać tę szopkę, co oczywiście natychmiast zrobiłem.
- Słuchaj, Oshawott... Wiem, że może cię to zaboli, ale Meloetta, w której się kochałeś nie żyje. Sam brałem udział w jej pogrzebie i widziałem, jak umiera od ciosu zadanego jej przez Malamara.
Oshawott popatrzył na mnie oburzony i warknął:
- Skoro tak, to jak wyjaśnisz fakt, że ona jest tutaj cała i zdrowa?
- To jest jej córka, przygłupie - odpowiedziałem mu, tracąc powoli do niego cierpliwość.
- Córka?! - jęknął nieszczęsny zalotnik, spoglądając na mnie bardzo zaszokowany, a potem kierując swój wzrok na Nową Meloettę - A zatem jesteś córką Meloetty z Unovy? Strażniczki Zwierciadła Prawdy?
- Tak, to była moja matka - odpowiedział mu Nowa Meloetta - Bardzo mi przykro, że mnie z nią pomyliłeś, ale niestety... ja nie jestem nią. Jestem jej córką, a nie swoją matką.
Oshawott załamany opuścił głowę i zaczął szlochać.
- Przykro mi. Kochałeś ją?
- Tak, kochałem ją, moja piękności - odpowiedział jej załamany mój przyjaciel - Bardzo ją kochałem i podziwiałem. Bardzo mi przykro, że ona jednak nie żyje. Mimo wszystko cieszę się, iż ty żyjesz i masz się dobrze.
Nowa Meloetta uśmiechnęła się do niego czule, a z kolei Oshawott zrobił ku niej maślane oczy, patrząc na nią coraz bardziej zachwycony. Widać było, iż z każdą chwilą zakochuje się w swojej przyjaciółce.
- Widzisz to samo, co ja? - spytałem Krookodile’a.
- Oj tak, widzę... I powiem ci jedno... Z tego będą tylko problemy - powiedział smutnym tonem mój kompan, który mimo tego, że łatwo wpada w gniew, to umiał być też mądry.
Nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo miał on rację.

***


Wkrótce potem, przy dekorowaniu domu profesora Nowa Meloetta miała już dwóch zalotników. Jednym z nich był Oshawott, a drugim Piplup, którzy za każdym razem, gdy tylko mieli ku temu okazję (a dodam, że szukali jej jak najczęściej) usługiwali jej, potem zaś zaczynali się oni bić między sobą, co kończyło się tym, że albo ja, albo Buizel musieliśmy ich rozdzielać.
- Naprawdę mam wielką ochotę po prostu walnąć jednego i drugiego w łeb - powiedział do mnie załamanym głosem Buizel - Mówię ci, Pikachu. Jeszcze trochę i nie wytrzymam.
- Spróbuj jakoś wytrzymać, przyjacielu - odpowiedziałem mu bardzo smutnym głosem - Święta potrwają trzy dni, a potem się rozejdziemy i będzie święty spokój.
- Tak, ale zanim on nastąpi, to naprawdę chyba zwariuję przez nich, a uwierz mi, nie chcę zwariować.
- Ja też, więc nie zaogniaj sytuacji, przyjacielu.
- Jeżeli mam być szczery, to moim zdaniem po prostu należy walnąć jednego i drugiego mocno w łeb.
- A moim skromnym zdaniem można użyć bardziej subtelnych metod - odezwał się Krookodile podchodząc do nas.
Spojrzałem na niego uważnie i pytająco.
- A co tak konkretnie masz na myśli, przyjacielu? - spytałem.
- To proste... Czy widzisz te dwa koguciki skaczące sobie do oczu o samiczkę? - mruknął złośliwie Krookodile - Jest na nie tylko jeden sposób.
- Jaki? - zapytał Buizel.
- Znajdź im wspólnego wroga, a wtedy się uspokoją - stwierdził nasz rozmówca z uśmiechem na pysku.
Ja i Buizel spojrzeliśmy w jego stronę zaintrygowani.
- Wspólnego wroga? - zdziwiłem się - Nie bardzo rozumiem.
- To bardzo proste - rzekł Krookodile wręcz przemądrzałym tonem - Jeśli dwóch gości bije się o kobietę, to co może ich pogodzić? Trzeci gość, który zamierza również zdobyć względy tej samej osoby. To chyba proste.
- Proste? No, niekoniecznie - odpowiedziałem mu ponuro - Chociaż... Może jest w tym, co mówisz jakaś nadzieja.
- Tak... Chyba na to, że zaczną się bić z tym trzecim gościem - rzucił złośliwie Buizel - Będziemy musieli trzech uspokajać, a nie dwóch.
- Spokojnie... Wcale nie musi tak być - zaśmiał się wesoło Krookodile - Wystarczy tylko znaleźć odpowiedniego kandydata na ich rywala, który wszystko odpowiednio rozegra.
- Dobrze, tylko kogo? - spytałem.
Nagle zauważyliśmy jeżdżącego na kolorowej, nadmuchiwanej piłce Panchama, który oprócz jazdy fikał też koziołki w górze w taki sposób, aby lądować na swym środku transportu na nodze lub na ręce. Nowa Meloetta, widząc jego popisy, zaczęła radośnie klaskać, śmiejąc się przy tym wesoło. Piplup i Oshawott zdecydowanie nie byli tym faktem zachwyceni.
- Brawo! Brawo! - zawołała wesoło Nowa Meloetta.
- Dziękuję, dziękuję. Nie pchać się po autografy, proszę! - zaśmiał się wesoło Pancham, zeskakując na podłogę.
- Czyż on nie jest wspaniałym akrobatą? - spytała Meloetta.
- Akrobatą? Raczej clownem! - rzucił zazdrosnym tonem Oshawott.
- Oj tak! Zdecydowanie do tego mu bliżej - dodał równie zgryźliwie Piplup, biorąc się skrzydłami po bokach.
Widząc to Krookodile zachichotał delikatnie i powiedział:
- Chyba właśnie mamy kandydata na wspólnego wroga.
Buizel zaśmiał się wesoło, już wszystko rozumiejąc.
- Tak, to bardzo dobry pomysł. Trzeba tylko z nim pogadać. Niech on zacznie się zalecać do Meloetty. Może wtedy ci dwaj przestaną się w końcu sprzeczać.
- Szczerze mówiąc nie liczyłbym na to - odpowiedziałem ponuro - Już raz kiedyś Ash próbował pogodzić ze sobą Serenę i Misty w ten sam sposób, ale nie wyszło z tego nic dobrego. Osobiście odradzam wam takie pomysły. Z tego wynikną tylko kłopoty.
- Weź już nie bądź takim pesymistą, stary - zaśmiał się wesoło Buizel, klepiąc mnie po ramieniu - Spójrz raczej optymistycznie na to wszystko.
Po tych słowach obaj podeszli do Panchama i zaczęli z nim rozmawiać.
- Cześć, kochanie - powiedziała do mnie Buneary, stając tuż obok mnie - Jak tam idzie przygotowywanie dekoracji świątecznych?
- Szczerze? Leży i kwiczy, bo ci dwaj co chwila się sprzeczają ze sobą - odpowiedziałem, wskazując na Oshawotta i Piplupa - Ale za to Krookodile i Buizel mają pewien pomysł, jak temu zaradzić, choć odnoszę jakieś takie dziwne wrażenie, z tego wynikną tylko same problemy.
Buneary oparła się łapkami o moje ramię i powiedziała:
- Pikachu, słodziaku ty mój kochany. Weź już lepiej daj sobie spokój i pozwól wykazać się swoim przyjaciołom. Oni z pewnością wiedzą, co robią.
- Problem w tym, że wiedzą, ale nie zdają sobie sprawy z tego, co może wyniknąć z ich pomysłów.
- A ty zdajesz sobie sprawę?
- Ja? Mam złe przeczucia i wolałbym się mylić, ale... Nie sądzę, żebym się mylił.
Buneary popatrzyła na mnie i powiedziała czule:
- Kochanie moje... Spokojnie. Miej więcej wiary w naszych przyjaciół i mniej paranoi. Dobrze?
- Spróbuję, ale nie wierzę, żeby ich pomysły przyniosły coś dobrego.
Tymczasem Krookodile i Buizel bardzo zadowoleni z siebie powrócili do mnie i powiedzieli, że rozmawiali już z Panchamem, a ten obiecał nam pomóc.
- Mówię wam, że to już tylko kwestia czasu, jak ci dwaj się pogodzą i skończą się problemy z ich kłótniami, które mamy już wszyscy serdecznie dość - powiedział Krookodile - Choć, jeśli to nie wypali, to z wielką chęcią walnę jednego i drugiego przez łeb! Ot, co zrobię!
- Aha... Czyli, jak spryt zawodzi, to zastosujesz brutalną przemoc? - spytał ironicznie Buizel.
Krookodile spojrzał na niego gniewnie, ale w końcu westchnął głęboko i rzekł:
- Tak, masz rację. Ash zawsze nam powtarzał, że walka nie wszystko rozwiązuje. Lepiej więc spróbujmy sprytu. Oby tylko Pancham nie nawalił.
- O ile go znam, to zrobi więcej niż powinien - rzuciłem z ironią w głosie.


C.D.N.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...