sobota, 6 stycznia 2018

Przygoda 073 cz. II

Przygoda LXXIII

Czarna magia Valencii cz. II


Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn:
Po wylądowaniu na lotnisku w mieście Lumiose udaliśmy się wszyscy w kierunku domu pana Meyera, mojego przyszłego teścia. Gdy szliśmy tam, to prowadziliśmy ze sobą małą rozmowę.
- A wydaje mi się, że nie tak dawno stąd wyjechaliśmy, a teraz znowu tu jesteśmy - powiedziałam.
- Prawdę mówiąc, tak właśnie jest - zaśmiał się do mnie pan Meyer - Choć muszę powiedzieć, że od twojej wizyty tutaj minęło znacznie więcej czasu niż myślisz.
- A skąd pan wie, ile moim zdaniem czasu minęło?
- Podejrzewam to tylko, a podejrzenia to nie to samo, co wiedza.
- Faktycznie... Ma pan rację. Ale tak czy inaczej jak zwykle jest tutaj pięknie.
- Masz rację, Dawn. Tu jest zawsze pięknie - powiedziała Bonnie.
- De-ne-ne! - pisnął wesoło jej Dedenne.
- W Alabastii także nie jest tak źle - rzekł z uśmiechem na twarzy mój przyszły teść - Zwłaszcza, że mieszkają tam ci, których kochamy.
Ja i Bonnie zachichotałyśmy lekko, słysząc te słowa, ponieważ bardzo dobrze wiedziałyśmy, jaką osobę ma on na myśli, gdy wspomina o osobach, które się kocha.
- Tutaj zaś jest miejsce, które po prostu kocham - powiedział Clemont - Mam wielką nadzieję, że nie zostanie ono przerobione na dom gry.
- Spokojnie, synku. Nie dopuścimy do tego - rzekł pan Meyer pewnym siebie głosem - Zachowamy to miejsce dla waszych potomków.
Ostatnimi słowami wywołał lekki rumieniec na naszych twarzach.
- Tato, przestań - jęknął mój kochany wynalazca.
- Tak czy inaczej najpierw musimy się dowiedzieć od burmistrza nieco więcej, niż napisał w liście.
- Pip-lu-li! - zaćwierkał mój Piplup, siedzący mi na ramieniu.
- Oby pan burmistrz raczył nam to wyjaśnić - mruknęła Bonnie.
- De-ne-ne! - zapiszczał gniewnie Dedenne.
Po tej krótkiej rozmowie udaliśmy się do siedziby burmistrza miasta Lumiose. Mężczyzna ugościł nas u siebie w swoim gabinecie, serwując nam oczywiście (jak na prawdziwego gospodarza przystało) herbatę oraz ciastka.
- Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało, ale niestety muszę cię zasmucić, Clemont - powiedział na wstępie naszej rozmowy mężczyzna - Sprawdziłem dokładnie wszystkie zasady i paragrafy. Niestety, one mówią same za siebie. Jeżeli Lider nie dba o Salę, grozi jej zamknięcie i przeniesie, a Lider traci stanowisko. Władze tego miasta zapomniały o tym wszystkim na bardzo długi czas i gdyby nie to, to już dawno byśmy zamknęli tę twoją Salę. Ale spokojnie. Ostatecznie możemy jakoś wymyślić jakiś kompromis i dać ci inne miejsce na Salę, jeśli oczywiście będziesz tu częściej bywał.
- Proszę pana, ale ja mam swoje obowiązki w Alabastii - odrzekł na to mój kochany wynalazca.
- Wobec tego musisz znaleźć sobie zastępcę.
- Przecież już go znalazłem.
- Tak, wiem o tym. Robot Clembot. Niestety, robot nie może cię długo zastępować. Zgodnie z zasadami ustanowionymi na długo przed twoimi narodzinami zastępcą Lidera może być tylko człowiek. Maszyna może co prawda go zastąpić, ale nie na okres dłuższy niż pół roku. Ty zaś dawno już przekroczyłeś ten okres, więc cóż... Grozi ci nie tylko utrata Sali, ale także stanowiska, jakie w niej piastujesz.
- To oburzające! - zawołałam gniewnym tonem.
- Po prostu żałosne! - krzyknęła Bonnie.
- Ne-ne-ne! Pip-lu-li! - piszczały nasze startery.
- Proszę, dziewczyny - powiedział prosząco pan Meyer - Przecież pan burmistrz was dobrze słyszy i nie musicie tak głośno krzyczeć.
Następnie spojrzał on na mężczyznę, z którym rozmawialiśmy i rzekł:
- Na pewno jest jakiś sposób, aby temu zapobiec.
Burmistrz uśmiechnął się do niego przyjaźnie.
- Oczywiście, że jest.
- Naprawdę?! - zawołaliśmy wszyscy chórem.
- Jak najbardziej, inaczej bym was tu nie wzywał - wyjaśnił nam nasz rozmówca z taką prostotą, jakby to było coś zupełnie normalnego.
Uśmiechnęliśmy się do niego z ulgą w głosie.
- To bardzo miło nam słyszeć - powiedziałam - A więc czy może nam pan powiedzieć, jaki to jest sposób?
- No oczywiście - skinął głową mężczyzna - Otóż sprawdziłem bardzo dokładnie wszystkie dane w tej sprawie i wiem już, co należy zrobić. Jest sposób, aby zapobiec utracie przez ciebie stopnia Lidera.
Nadstawiliśmy uszu uważnie, a tymczasem pan burmistrz zaczął nam tłumaczyć, o co chodzi.
- Widzicie... Jedyną skuteczną metodą działania w tej sprawie jest to, że ty, mój drogi chłopcze, staniesz do walki z osobą, którą wyznaczą władze miasta. Jeśli wygrywasz, zachowasz stanowisko. A jeśli przegrasz, stracisz je na rzecz tego, który cię pokonał.
- A co z Salą? Czy przejdzie ona na ręce tego, który ze mną wygra? - zapytał Clemont.
- Tak. On zaś zadecyduje, czy sprzedać ją i założyć Salę gdzie indziej, czy też nie.
Mój ukochany chłopiec pomyślał przez chwilę.
- Muszę się upewnić, że dobrze rozumiem. Ponieważ nie ma mnie tu bardzo długo i nie mam godnego zastępcy, to muszę stanąć do walki z kimś, kogo wyznaczą mi władze miasta, w przeciwnym bowiem razie przestanę być Liderem i stracę Salę?
- Nie inaczej - skinął głową burmistrz - Więc co postanowiłeś?
Oczywiście odpowiedź mogła być tylko jedna.
- Będę walczyć.
Ja i Bonnie pisnęłyśmy z radością, słysząc te słowa.
- Brawo, mój synu! - poklepał go po ramieniu pan Meyer - To są słowa godnego prawdziwego mężczyzny!
- I prawdziwego Lidera Sali Lumiose! - zawołała radośnie jego córka, a siostrzyczka mego chłopaka.
- De-de-de! - pisnął jej Dedenne.
- A więc z kim mam walczyć? - zapytał Clemont.
- To jeszcze zostanie ustalone - odpowiedział burmistrz - Nie wiem nic w tej sprawie, ponieważ czekałem na wiadomości od ciebie, ale tak między nami mówiąc, to muszę powiedzieć, że jestem zadowolony z twojej decyzji, mój chłopcze. Zawiódłbyś mnie, gdybyś postąpił inaczej.
- Cieszę się, że pan tak mówi.
- A ja się cieszę, że mogę tak mówić.
Po tych mężczyzna klasnął w dłonie i powiedział:
- No dobrze, sprawa załatwiona. Muszę naradzić się z kilkoma ludźmi i ustalić, kto ma z tobą walczyć i kiedy, mój przyjacielu. Przez ten czas czekaj na wiadomości ode mnie, najlepiej nie ruszając się z tego miasta.
- No oczywiście, proszę pana - rzekł bojowym tonem Clemont - Będę przez ten czas trenował swoje Pokemony przed walką.
- Doskonale. A więc do dzieła, mój chłopcze!
Po tych słowach burmistrz uścisnął nam mocno dłonie, podziękował za rozmowę i dodał swoje życzenie, aby wszystko poszło nam dobrze. My zaś opuściliśmy jego gabinet i ruszyliśmy w kierunku Wieży Pryzmatu.

***


Pamiętniki Sereny c.d:
Zaczęliśmy szykować się do podróży na Valencię. Kiedy powrócili z restauracji Max oraz Delia Ketchum, natychmiast powiedzieliśmy im o całej sprawie.
- No i widzisz, mój synku? - zapytała moja przyszła teściowa - Jednak doczekałeś się kolejnej sprawy.
- To samo mu powiedziałam - zaśmiałam się delikatnie.
- Tak, bardzo interesujące - zauważył ponurym tonem Max - To pewnie będzie ciekawa sprawa.
- No pewnie, że ciekawa - rzekł Ash - Choć mam jakieś takie dziwne wrażenie, iż nie podszedłeś do tego, o czym mówię zbyt entuzjastycznie.
Max uśmiechnął się do niego smutno.
- Przepraszam cię, mój przyjacielu, ale niestety jakoś ostatnio nie mam zbyt wiele pasji i zapału do działania.
- Tak... Widziałem dzisiaj w kuchni.
Młody Hameron zarumienił się delikatnie, słysząc te słowa.
- Wybacz mi, Ash, to naprawdę jakoś głupio wyszło. Nie powinienem być taki zamyślony wtedy, kiedy pracuję, ale co ja mogę poradzić na to, że kocham i mam złamane serce?
- Nie jestem znawcą w tej sprawie, kochanie, ale wiesz... Jedno mogę ci powiedzieć - wtrąciła się Delia z typową dla niej czułością w głosie - W takiej sprawie możesz zrobić dwie rzeczy: albo użalać się nad sobą, albo też znaleźć jakiś sposób na to, aby zapomnieć o Cleo.
- Jak można zapomnieć o tym, że złamano ci serce? - jęknął Max.
- To jest trudne - powiedziała smutno kobieta - Ale tak czy inaczej jest możliwe, jeżeli będziesz jednak to rozpamiętywać, to na pewno sobie w ten sposób nie pomożesz.
- Więc co mam robić, proszę pani?
- Przede wszystkim zajmij się czymś.
- A czym konkretnie?
- Nie wiem. Czymkolwiek i poświęć się temu czemuś tak mocno, żeby nie skupiać swoich myśli wyłącznie na tym, co wywołuje w tobie ból.
- Brzmi ciekawie, ale czy to jest możliwe?
- Jest możliwe, ale to już jest kwestia indywidualna. Wszystko zależy od człowieka i od problemu, jaki go dręczy.
- Rozumiem. A zatem mój problem jest beznadziejny i nie można mi pomóc.
- Skoro tak uważasz, to pewnie tak jest - stwierdziła smutnym tonem Delia - Choć być może, gdybyś tak spróbował znaleźć rozwiązanie swojego problemu, to zdołałbyś sobie z nim poradzić.
- Być może - powiedział młody Hameron - Jednak naprawdę nie wiem, co niby miałbym zrobić, aby nie myśleć o tym, co mnie spotkało ze strony Cleo?
- Ja myślę, że najlepszym sposobem byłoby zajęcie się sprawą, jakiej rozwiązania podjął się Ash - zaproponowałam.
Max popatrzył na mnie smętnie.
- Nie gniewajcie się, ale czuję, że raczej nie jestem do tego zdolny. Nie teraz w każdym razie.
Ash i ja byliśmy wyraźnie zawiedzeni jego słowami, podobnie jak i Delia Ketchum, która westchnęła przygnębiona i powiedziała:
- Bardzo mi przykro, że tak mówisz, Max, bo zajęcie się taką zagadką mogłoby ci bardzo pomóc, zwłaszcza psychicznie.
- Być może, ale nie czuję się na siłach, aby czymkolwiek poważnym się teraz zajmować... Poza pracą w pani restauracji, oczywiście - odparł chłopiec.
- Dobre i to na początek - powiedziała moja przyszła teściowa - Ale tak czy inaczej jestem zdania, że wyjazd na Wyspy Oranżowe bardzo dobrze by ci zrobił.
- Dziękuję za troskę, ale wolę zostać tutaj.
- Więc nie polecisz z nami na Valencię? - zapytałam.
- Przykro mi, ale nie - pokręcił przecząco głową Max.
- Nie zmuszajmy go - powiedział Ash smutnym tonem - Skoro nie chce z nami lecieć, to nie. Polecimy tylko we dwoje.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał Pikachu.
- No dobrze, we trójkę - zaśmiał się mój ukochany, widząc ten protest.
W tej chwili do pokoju, w którym siedzieliśmy weszła Latias z Mister Mimem, aby nam oznajmić, że kolacja jest już gotowa, więc powinniśmy ją natychmiast zjeść. Oczywiście zaraz to zrobiliśmy, jednakże przy okazji kontynuowaliśmy naszą rozmowę.
- Moim zdaniem nie powinniście wyruszać w podróż w jakieś większej liczbie niż tylko dwoje - powiedziała Delia.
Widząc Pikachu z niezbyt zadowoloną minką, zaśmiała się delikatnie i szybko dodała:
- Och, wybacz mi, proszę, ten mój nietakt. Chodzi mi jednak o jakieś osoby rasy ludzkiej.
Pokemon zapiszczał smętnie, a tymczasem pani Ketchum spojrzała na swego syna, mówiąc:
- Naprawdę powinniście wziąć ze sobą kogoś ze swoich przyjaciół w tę podróż. Wtedy na pewno lepiej moglibyście sobie poradzić z całą tą sprawą.
- No dobrze, ale kogo? - spytałam.
- Ktoś się na pewno znajdzie - uśmiechnęła się do mnie moja przyszła teściowa - Brocka wam niestety udostępnić nie mogę. Jednego świetnego kucharza już straciłam. Nie chcę stracić kolejnego. Może więc Misty? Albo też Melody? A może Iris i Cilan?


- Oni?! Jeszcze czego! - zawołałam załamana - Już gorszego wyboru nie mogła pani dokonać!
- Dlaczego? Przecież to wasi przyjaciele.
- Owszem... Niestety, Iris to jest straszna maruda i szczerze mówiąc nie chciałabym z nią pracować. Cilan zaś jest fajny, jednak... Powiedzmy, że wolałabym, aby mój ukochany nie miał konkurencji u swego boku.
- Ja bym zaś powiedział, że lepiej będzie, jeżeli Cilan pozostanie na miejscu - powiedział mój chłopak - W końcu on umie być bardzo dobrym detektywem, gdy się postara.
- Iris uważa, że on się zna na szukaniu Pokemonów, ale innego rodzaju zagadki przerastają jego możliwości - zauważyłam.
- Iris gada trzy po trzy. Nie bierz na poważnie tego, co ona paple - stwierdził mój ukochany z uśmiechem - Chociaż być może ma w tej sprawie sporo racji. Tak czy siak nie zaszkodzi, jeżeli ktoś jednak pozostanie tutaj na miejscu, żeby jakby co rozwiązywać zagadki.
- Zdecydowanie przyda się ktoś tutaj na miejscu, ale czy to koniecznie musi być Cilan?
- Nie doceniasz go, kochanie, podobnie jak Iris.
- Być może, ale wolę polegać na twoich zdolnościach.
- Dziękuję.
Delia uśmiechnęła się do nas wesoło.
- Miło mi, że żyjecie razem w takiej zgodzie, moi kochani, ale jak to będzie? Weźmiecie kogoś z waszych przyjaciół na tę wyprawę?
- Owszem, mamo. Tylko nie wiem, kogo - powiedział Ash.
- Spokojnie, na pewno kogoś znajdziecie - stwierdziła jego rodzicielka - Tylko proszę, nie lekceważcie mojej prośby. Czuję, że przydadzą się wam wierni przyjaciele, którzy wam pomogą. Poza tym... Jakby to ująć, będę się czuła o wiele lepiej, kiedy będę wiedziała, że nie jesteście sami bez pomocy na Wyspach Oranżowych.
Ash uśmiechnął się przyjaźnie do matki.
- Dobrze, mamo. Obiecuję ci, że nie polecimy tam sami i weźmiemy kogoś z naszych przyjaciół ze sobą.
- To wielka szkoda, że ty nie chcesz lecieć - powiedziałam, patrząc na Maxa - A może zmienisz zdanie?
- Nie wydaje mi się - odrzekł chłopak w okularach.
- Jak chcesz. Twoja strata - mruknęłam zła.
Denerwowało mnie to, że nasz przyjaciel nie zamierza nam pomagać i woli rozczulać się nad sobą. Ash również był z tego powodu zły, lecz mimo wszystko zachował stoicki spokój i nie wyrażał głośno swojej opinii w tej sprawie. Delia natomiast, jak to zwykle ona, była aż nadto wyrozumiała dla młodego hakera, ale w sumie czego innego można się było spodziewać po aniele w ludzkiej postaci?

***


Następnego dnia w południe porozmawialiśmy z naszymi przyjaciółmi pozostałymi w Alabastii. Jak się tego domyślałam, każde z nich było gotowe lecieć z nami do Valencii i nam pomóc, jednak oczywiście nie mogliśmy przecież zabrać ze sobą wszystkich naszych przyjaciół. W końcu po długiej naradzie zadecydowaliśmy, że polecą z nami Melody oraz Tracey. Melody z tego powodu, iż doskonale zna tereny, na które się wybieramy. Tracey zaś nie zamierzał puszczać swojej dziewczyny samej na wyprawę, zwłaszcza po ostatnich naszych przygodach na terenie Wysp Oranżowych, gdy próbowała nas zabić Łowczyni J. Profesor Oak nie miał nic przeciwko temu, aby jego osobisty asystent na pewien czas wziął sobie urlop od swoich obowiązków i wyruszył z nami w tę podróż, wobec tego wszystko zostało już ustalone. Mogliśmy więc śmiało wsiąść do samolotu, który miał nas zabrać do celu naszej podróży, co też oczywiście zrobiliśmy. Nasi bliscy z Delią na czele pożegnali nas jak zwykle bardzo czule.
- Pamiętajcie, uważajcie na siebie, moi kochani - powiedziała czule do nas pani Ketchum na pożegnanie.
- I nie pakujcie się niepotrzebnie w kłopoty - dodała Misty.
- Przecież ty wiesz doskonale, że my wcale nie szukamy problemów - zauważyłam - To one znajdują nas.
- Taka karma - rzekł Ash.
- Niech wam będzie - zaśmiała się rudowłosa dziewczyna - Tak czy inaczej będzie mi miło, jeśli stąd na pewien czas wybędziecie. Dzięki temu w tym mieście zapanuje choć odrobina spokoju.
Pokręciłam załamana głową. Ona zawsze jest taka sama. Zawsze nam próbuje wmówić, że jesteśmy winni temu, iż w Alabastii są jakieś problemy, z którymi potem policja musi się borykać. Oczywiście doskonale wie, że to nieprawda, ale wciąż lubi sobie z nas w taki sposób żartować. Widocznie sprawia jej to przyjemność.
- To dziwne, że Buneary nie przyszła się z nami pożegnać - zauważyła Melody.
- To prawda. Myślałem, że będzie chciała ona pożegnać Pikachu przed jego odlotem - dodał Tracey.
Nas wszystkich bardzo to zdziwiło, jednak Pokemonki nigdzie nie było i nie wiedzieliśmy, co też mamy o tym myśleć. Czyżby obraziła się ona na swojego ukochanego, że znowu wyjeżdża, pozostawiając ją samą w tym mieście? Prawdopodobnie tak, ale wobec tego wyglądało na to, iż Pikachu czekają nie lada wymówki, kiedy już wrócimy do naszej kochanej Alabastii.
- Wielka szkoda, że tu nie przyszła - powiedział Ash - Prawda, stary?
- Pika-pika-chu! - pisnął smętnie jego starter.
Pokemon wyraźnie był z tego powodu bardzo zasmucony, tak samo jak i my, jednak postanowiliśmy nie drążyć tego tematu, ponieważ nasz samolot miał niedługo odlecieć, więc spóźnienie się na niego nie wchodziło w grę, o czym przypominała nam stale asystentka profesor Ivy. Ponaglani przez ową panienkę pożegnaliśmy naszych bliskich, po czym wsiedliśmy na pokład samolotu i ruszyliśmy w drogę.
- A więc lecimy - powiedział Ash, kiedy już lecieliśmy.
- Najwyższa pora - mruknęła asystentka - Za długo zwlekaliśmy.
- Przecież zadzwoniliśmy do profesor Ivy i powiedzieliśmy jej, kiedy dokładnie się zjawimy, a ona wyraziła na to zgodę - zauważyłam.
- No właśnie - dodała nieco złym tonem Melody - Niepotrzebnie więc się tak pieklisz.
- Łatwo wam mówić - prychnęła z kpiną dziewczyna z Valencii - To nie wasze Pokemony dziczeją i atakują swoich właścicieli, więc lekceważycie sobie całą tę sprawę.
- Nawet tak nie mów! - krzyknęłam na nią - Nie wiesz, jak poważnie ją traktujemy!
- Właśnie - powiedział spokojnym, acz gniewnym tonem Ash.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał bojowo Pikachu.
- Nie powinnaś zatem mówić, że nie traktujemy czegoś na poważnie, kiedy naprawdę jest inaczej - rzekł Tracey.
- Macie rację, przepraszam was - odparła smutno dziewczyna - No, ale zrozumcie mnie. Ta sprawa jest naprawdę przerażająca. Nie wiemy z panią profesor, co mamy o niej myśleć. Gdybym nie była naukowcem, to chyba pomyślałabym, że to jakieś czary. Ale przecież czary nie istnieją.
- Nie mówiłabyś tak, gdybyś widziała to, co widzieliśmy my - rzekłam z ironią w głosie.


Nagle poczułam, jak w moim plecaku (który trzymałam na kolanach) coś się poruszyło. Już kilka razy miałam takie uczucie, jednakże z jakiegoś powodu nie zwróciłam na to większej uwagi. Być może było to wywołane tym, że prowadziliśmy właśnie rozmowę, ale tak czy inaczej dopiero teraz cała sprawa tak mnie zaintrygowała, że musiałam coś zrobić. Otworzyłam więc szybko plecak i ku swojemu ogromnemu zdumieniu zobaczyłam, że obok moich rzeczy, które tam zapakowałam, siedziała... Buneary.
- A co ty tutaj robisz?! - zapytałam zdumiona, wyjmując stworzonko i sadzając je sobie na kolanach.
- Pika-pika?! - pisnął zdumiony Pikachu, patrząc na Pokemonkę.
Ta uśmiechnęła się do niego i objęła go mocno za szyję, mówiąc coś do niego w języku Pokemonów.
- Schowała się w twoim plecaku! Ale numer! - zachichotał Ash.
- Faktycznie - zachichotałam - Niezły numer, nie ma co.
- Ale co ona tu robi? - spytała Melody - Rozumiecie coś z tego? Bo ja nie bardzo.
- Szkoda, że nie mamy tłumacza - dodał Tracey nieco zakłopotanym tonem.
Uśmiechnęłam się do niego delikatnie.
- Moim zdaniem żaden tłumacz nie jest tu potrzebny.
- Jak to? - zdziwili się dziewczyna z Shamouti i jej chłopak.
- Nie rozumiecie, dlatego ona tu jest? To przecież proste. Buneary nie chciała rozstawać się z Pikachu, więc podstępem weszła do mojego plecaka, żeby towarzyszyć nam w tej wyprawie.
- Czy to prawda? - spytał Tracey, patrząc na Buneary.
Ta zapiszczała coś w swoim języku, kiwając przy tym łebkiem i lekko się przy tym rumieniąc.
- To niesamowite - powiedziała zachwyconym głosem Melody.
- Raczej elementarne - zachichotałam i puściłam oczko Ashowi.
Ten zaśmiał się wesoło, po czym spojrzał na Pikachu, mówiąc:
- Wygląda na to, że będziesz musiał opiekować się swoją wybranką do czasu, aż nie wrócimy do Alabastii.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał jego starter energicznym głosem, jakby chciał nam powiedzieć, że o niczym innym nie marzy.
Wszyscy śmialiśmy się z całej tej sytuacji. Wszyscy oprócz asystentki profesor Ivy.
- Jak miło, że chociaż wam jest wesoło - powiedziała złośliwie - Kiedy już będziecie na miejscu, odechce wam się śmiać.
Po sposobie, w jakim wypowiedziała te słowa pomyśleliśmy, że chyba faktycznie będzie tak, jak mówi, chociaż oczywiście istniała możliwość, że ta pesymistka może się mylić. Możliwość ta była raczej znikoma, ale zawsze istniała, a o to chodzi.

***


Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn c.d:
Po rozmowie z burmistrzem Lumiose poszliśmy wszyscy do sklepu pana Meyera. Sklep ten jest połączony z jego domem i w weekendy zwykle zajmował się nim przyjaciel mojego przyszłego teścia, a pomagał mu w tym również Ampharos pana Stevena, jak również robot Clembot, choć ten drugi zwykle siedział w Wieży Pryzmatu i toczył walki z ludźmi, którzy chcieli otrzymania Odznaki. Jednak ostatnimi czasy nie było ich zbyt wielu, choć zdaniem Clemonta nie miało to żadnego znaczenia ani dla niego, ani też dla jego rodziny.
- Podejrzewam, że to wszystko może mieć coś wspólnego z naszym drogim Ashem - powiedział pan Meyer, który wraz z Clembotem częstował nas obiadem.
- Z nim? - zdziwiłam się.
- No tak - skinął wesoło głową mężczyzna - Przecież ostatnio stał się on naprawdę bardzo sławny zarówno jako prywatny detektyw, ale też jako Mistrz Pokemon Ligi Kalos. A ostatnie Mistrzostwa to pewnie przyczyniły się do rozwoju jego sławy.
- To prawda, Ash dał wtedy niezłego czadu - zachichotała Bonnie.
- No właśnie - powiedział na to jej ojciec, kiwając przy tym lekką głową - Wobec tego znamy już chyba przyczynę tego, że do miasta Lumiose przybywa mniej osób. Będzie ich za to więcej przybywać do Alabastii, aby zmierzyć się z tak sławnym trenerem, jakim jest nasz drogi przyjaciel, Ash Ketchum.
- Jak na razie nikt nie przybył - powiedziałam.
Pan Meyer na to parsknął śmiechem.
- Proszę cię... Przecież dopiero mamy lipiec. Wakacje jeszcze trochę potrwają i jeszcze całe tłumy zwalą się do Alabastii, żeby walczyć z Ashem. O ile oczywiście nasz drogi detektyw zechce z nimi walczyć.
- Nie rozumiem, czemu by niby nie chciał - powiedziałam.
- A ja chyba rozumiem - rzekł Clemont - Wiesz... Moim zdaniem on się w tej sprawie chyba wypalił. Walki Pokemonów już nie kręcą go już tak, jak kiedyś.
- Oj, mnie to mówisz? - uśmiechnęłam się do niego - Kto jak kto, ale ja o tym wiem najlepiej. Ja i Serena... Ale myślę, że gdyby jakiś trener przybył do Asha, aby z nim walczyć, to mój brat by się na to zgodził i stanął z nim do pojedynku. W końcu od czasu do czasu można jeszcze powalczyć.
- A czemu by nie? - mój chłopak zaśmiał się zadowolony - Tak czy siak zamierzam go w tym wspierać jak na prawdziwego przyjaciela przystało.
- Ja także - dodała wesoło Bonnie.
- Ne-ne-ne! - pisnął jej Dedenne.
- Che-che-spin! - zapiszczał Chespin, który wypuszczony z pokeballa siedział właśnie na stole i zajadał łakocie dla Pokemonów.
- Wszyscy będziemy go wspierać - powiedziałam.
- Pip-lu-pip! - zaćwierkał Piplup, siedzący obok Chespina i wcinający swoją karmę.
- No przecież - uśmiechnął się do nas pan Meyer - Ash zasługuje na nasze wsparcie, w końcu jest naszym przyjacielem.
- A w dodatku synem twojej ukochanej - dodała dowcipnie Bonnie, puszczając do ojca oczko.
Mężczyzna zachichotał delikatnie i zarumienił się lekko.
- Tak, to oczywiście również ma wielkie znaczenie, ale przecież nie jest jedynym powodem, dla którego lubię tego chłopca. Jest on też najlepszym przyjacielem moich dzieci. Czemu miałbym go nie lubić?
- Mądrze mówisz, tato! - zawołała radośnie panna Meyer.
- Ja zawsze mówię mądrze, kochanie. A jeżeli nie mówię mądrzę, to wtedy po prostu żartuję.
Parsknęliśmy wszyscy śmiechem, słysząc te słowa. Pomyślałam sobie wówczas, że ten człowiek jest po prostu wspaniały. Jak można było go nie kochać? Wspaniały i cudowny ojciec mający wręcz doskonałe relacje ze swoimi dziećmi. Czułam, że będzie idealnym mężem dla Delii Ketchum, o ile oczywiście oboje postanowią się pobrać, na co miałam po cichu nadzieję. Bardzo chętnie bym zatańczyła na ich weselu.

***


Pamiętniki Sereny c.d:
Profesor Felina Ivy oraz jej pozostałe dwie asystentki czekały na nas na lotnisku, gdzie przywitały całą naszą kompanię. Potem wsiedliśmy razem do wielkiego jeepa i pojechaliśmy do laboratorium naszej dobrej znajomej.
- Cieszę się, że przyjechaliście - powiedziała do nas pani profesor - Nie mam już pojęcia, co mam robić. Policja badała całą tę sprawę, ale niczego nie zdołała odkryć. Ja i moje asystentki także.
- To prawda - rzekła jedna z pracownic naszej znajomej - Wszystkie badane przez nas zdziczałe Pokemony nie mają w sobie nic, co by mogło wskazywać na ingerencję osób trzecich.
- Dokładnie tak - zgodziła się druga pracownica - Nie mają w swoim organizmie ani śladu żadnych toksyn czy leków, które mogłyby wpłynąć na ich zachowanie. Nic... Po prostu nic...
- No, ale przecież Pokemony nie mogą dziczeć tak same z siebie - rzekł Tracey.
- Widocznie jednak mogą - zauważyła profesor Ivy - I to właśnie się z nimi dzieje.
- A może... Ktoś im wszczepił jakieś chipy albo coś? - zapytała Melody - Wiecie, jak na filmach. Wszczepiają takie coś Pokemonowi i ten potem wskutek impulsów wysyłanych mu do mózgu przez takie paskudztwo, nie panuje nad sobą i robi, co im każe ten, kto im to świństwo zaaplikował.
- Też o tym myśleliśmy - powiedziała trzecia asystentka pani profesor (ta sama, która nas tu przywiozła) - Niestety, tę możliwość też musiałyśmy wykluczyć.
- Wygląda na to, że jedynym wytłumaczeniem tego wszystkiego jest fakt, iż Pokemony dziczeją same z siebie - rzekła Felina Ivy.
- Ale to przecież niemożliwe! - zawołałam.
Uczona spojrzała na mnie z ponurym uśmiechem na twarzy.
- Kochanie... Nauka nie zna takiego słowa, jak „niemożliwe“. Teraz to mamy tak wysoko rozwiniętą technologię, że praktycznie wszystko jest już możliwe.
- No, ale chyba nie to, żeby Pokemon tak nagle, zupełnie bez powodu, zaatakował swojego trenera, którego bardzo kocha! - zawołał Ash.
- Pika-pika! - pisnął Pikachu.
- Bunne-bunne - dodała Buneary, siedząc mi na kolanach.
Pani profesor westchnęła głęboko, po czym rzekła:
- Sądzę, że one nie atakowały swoich trenerów bez powodu.
- Jak to? - zapytałam.
- Więc jaki mają powód? - dodał mój chłopak.
- Ba! Żebym ja to wiedziała - jęknęła uczona - Wiemy jedynie, że one muszą mieć jakiś powód, aby to robić, ale jaki... Tego nie wiemy.
- To wiemy niewiele - mruknął detektyw z Alabastii.
- I właśnie po to cię tutaj wezwałam, drogi chłopcze - rzekła kobieta poważnym tonem - Liczę na to, że nam pomożesz rozwikłać tę sprawę.
Mój ukochany uśmiechnął się delikatnie, po czym poprawił sobie na głowie czapkę z daszkiem i odparł:
- Może pani na mnie liczyć, pani profesor. Na mnie i moich przyjaciół.
- Miło nam, że dodałeś tę ostatnią kwestię - zaśmiałam się.

***


Mimo pozytywnego nastawienia do całej sprawy nasz dzielny detektyw Sherlock Ash musiał przyznać, że cała sprawa jest od samego początku naprawdę trudna do rozwiązania. Praktycznie nie mieliśmy nic, co by nam pomogło ruszyć z miejsca. Profesor Ivy pokazała nam Pokemony, które to zdziczały. Trzymała je w klatkach przypominających wielkie mikrofalówki, wyłożone od środka gumowymi poduszkami, żeby podczas uderzania o ściany nie zrobiły one sobie żadnej krzywdy. Osobiście je obserwowaliśmy i załamaliśmy się tym widokiem. Pokemony zaś chodziły nerwowo po swoim więzieniu, warcząc i piszcząc gniewnie, gdy tylko zobaczyły nasze osoby.
- Smutny widok - powiedziała zasmucona Melody.
- Nawet bardzo smutny - jęknęłam przygnębionym głosem.
- Musimy im koniecznie pomóc - rzekł Tracey - Nauka musi znaleźć na to jakieś rozwiązanie.
- Jedyną osobą, która może znaleźć na to rozwiązanie jest Sherlock Ash - stwierdziła profesor Ivy - Przecież nawet policja się poddała, a o ile dobrze wiem, Ash Ketchum nigdy się nie poddaje.
- No, w każdym razie nie tak łatwo się poddaję - odpowiedział jej mój chłopak z delikatnym uśmiechem na twarzy.
Następnie po rzuceniu jeszcze raz okiem na ten jakże przygnębiający widok zdziczałych Pokemonów zapowiedział, że zrobi wszystko, aby móc znaleźć przyczynę i sprawcę tego stanu rzeczy.
Niestety, łatwiej było to powiedzieć niż zrobić. Co prawda cała nasza dzielna i fantastyczna czwórka (jakoś nie umiałam się powstrzymać od tego porównania) przesłuchała właścicieli wszystkich zdziczałych Pokemonów, którzy oczywiście bardzo dokładnie opowiedzieli nam wszystkie szczegóły tego, co spotkało ich podopiecznych. Jednak ku naszej wielkiej rozpaczy ich zeznania nie różniły się niczym od zeznań, jakie wcześniej złożyli na policji, a zatem, pomimo naszych usilnych starań, nie dowiedzieliśmy się niczego nowego ponad to, co już wiedzieliśmy.
Przesłuchanie wszystkich trenerów zajęło nam niemalże cały dzień. Byliśmy bardzo zmęczeni spisywaniem tych wszystkich zeznań oraz próbą wydobycia z trenerów jakiś konkretnych wiadomości. Załamani wróciliśmy do profesor Ivy, u której się zatrzymaliśmy, analizując wszystkie dane, jakie zdobyliśmy.
- Moim zdaniem to była zwyczajna strata czasu - Melody powiedziała głośno to, co myśleliśmy chyba wszyscy - Nie tylko nie dowiedzieliśmy się niczego nowego, ale jeszcze zmarnowaliśmy zapał i energię na męczenie naszymi pytaniami tych wszystkich ludzi.
- Rozumiem wobec tego, że masz lepszy pomysł? - zapytał z ironią w głosie Tracey.
- Nie, ale naprawdę czego my wszyscy oczekiwaliśmy? - odparła jego dziewczyna - Przecież ci ludzie nie powiedzieli nam nic więcej niż to, co już wcześniej powiedzieli policji. Powinniśmy byli to przewidzieć.
- Wybacz, ale nie jesteśmy jasnowidzami, tylko detektywami, a to jest spora różnica - zauważył Ash - Trudno więc, abyśmy mieli widzieć o tym, co ma się dopiero wydarzyć.
- Pika-pika! - pisnął smętnie Pikachu.
Buneary delikatnie dotknęła łapką jego ramienia, żeby w ten sposób pocieszyć jakoś swego ukochanego, jednak nie udało się jej tego osiągnąć, choć starter mojego chłopaka naprawdę to doceniał, o czym świadczyła jego bardzo zadowolona minka.
- Spokojnie, kochani - przerwałam im - Musimy wszystko jeszcze raz przemyśleć. Być może znajdziemy w tych danych coś, co przeoczyła policja.
- Śmiem w to wątpić, ale w sumie to czemu nie? - zapytała Melody - Ostatecznie przecież i tak nie mamy nic innego do roboty.
- Dzięki za entuzjazm - mruknął Ash.
- Nie ma za co - odpowiedziała mu przyjaciółka z Shamouti.
Jej złośliwość wywołała w moim chłopaku delikatny uśmiech, który to zaraził nas wszystkich. Dzięki temu z tym większym zapałem zaczęliśmy dokładnie słuchać nagrane przez nas na dyktafon zeznania tych wszystkich trenerów, których to Pokemony zdziczały. Uważnie przesłuchiwaliśmy ich rozmowy z nami, próbując wyłapać z nich coś, co mogłoby mieć dla nas znaczenie. Po jakimś czasie zaczęło nas to nieco męczyć i nużyć, jednak po zrobieniu sobie niedługiej przerwy polegającej na wyjściu na krótki spacer odzyskaliśmy siły i zdolność normalnego myślenia.
- I co o tym sądzicie? - zapytałam moich przyjaciół.
- Sama nie wiem - powiedziała Melody - To wszystko już słyszeliśmy. Naprawdę męczące jest wysłuchiwanie w kółko tego samego.
- Może i męczące, ale przecież ma swój sens - dodał Tracey poważnym tonem - Przecież to wszystko może mieć w sobie jakieś ukryte znaczenie, jakiś tajemniczy sens... Tylko my go jeszcze nie widzimy.
- A jeżeli będziemy to słuchać bez przerwy, to uważasz, że odkryjemy ten sens?
- Być może.
Dziewczyna z Shamouti westchnęła głęboko, słysząc jego słowa.
- Podziwiam twój optymizm, mój słodki. Ja niestety go nie posiadam i dobrze wiem, że to mój błąd, ale dzisiaj po prostu jestem zmęczona, dlatego chciałabym dać sobie spokój.
- Nie możemy dać sobie spokoju - powiedział Ash, idący obok mnie i trzymając moją dłoń w swojej - Przecież przybyliśmy tutaj, aby pomóc.
- To prawda - zgodziłam się z nim - Chociaż dobrze, że wyszliśmy na przerwę, bo inaczej by mi chyba głowa spuchła.
- Racja - zaśmiał się lekko Tracey - Przecież dobry umysł może myśleć wtedy, kiedy ma odpowiednią dawkę odpoczynku.
- Tak czy inaczej jedno mnie ciekawi - rzekł mój chłopak.
- Co takiego? - spytałam.
- Pika-pi? - zapiszczał pytająco Pikachu.
- Widzicie... W tych wszystkich zeznaniach przewinęły się wiadomości o tym, że w przypadku kilku z tych wszystkich Pokemonów, które ostatnio tu zdziczały, miały miejsce dziwne wydarzenia - powiedział Ash.
- Chodzi o te dziwne włamania do domów ich trenerów? - zapytałam.
- Tak, właśnie o to - potwierdził mój luby.
- Włamać, to się włamano, ale przecież niczego nigdy nie skradziono - zauważyła Melody.
Ash uśmiechnął się, podnosząc palec w górę.
- I to właśnie mnie dziwi. Teraz, kiedy słyszę te wszystkie zeznania trenerów Pokemonów na nowo, to zauważyłem ten szczegół. Naprawdę on mnie niepokoi i to bardzo. Gdyby podczas tych włamań coś skradziono, to by było jeszcze pół biedy, ale tutaj nic nie skradziono. Kilka zuchwałych włamań i co? Nic nie skradziono?
- To rzeczywiście jest podejrzane - stwierdziłam, masując sobie powoli palcami podbródek - Włamywacz, który nic nie kradnie? To dziwne.
- Nawet bardzo dziwne - powiedział Tracey - Gdyby tak włamywaczy nakryto na robocie, a oni uciekli szybko bez łupu, to by miało nawet sens, ale tu jest inaczej. Włamywaczy nigdy nie przyłapano. Nie zostawili oni też żadnych odcisków palców, także więc jedynie wyłamane zamki w drzwiach i oknach świadczą o tym, że w niektórych miejscach doszło do włamania.
- Ale w innych miejscach do nich nie dochodziło - rzekła Melody - Więc nie wiem, czy to może mieć coś wspólnego z tym zdziczeniem. A jeśli nawet, to jaki jest w tym sens?
- Nie wiem - Ash bezradnie rozłożył ręce - Ale moim zdaniem ten sens istnieje. Powinniśmy więc posłuchać dalej zeznań innych trenerów. Jeżeli znów będą wzmianki o włamaniach, to z całą pewnością związek pomiędzy nimi a tym dziczeniem Pokemonów musi istnieć.
- Tylko jaki? - zapytałam.
- Nie wiem, Sereno. Nie wiem... Ale musi być jakiś związek i już my to odkryjemy. Zobaczysz, że tak będzie.
Po tych słowach mocno mnie do siebie przytulił, a ja położyłam głowę na jego ramieniu. Cieszyłam się, że on ma taką wiarę w nasze umiejętności, ponieważ jakoś ja jej nie miałam. W każdym razie na tamten moment wiara ta jakoś mnie opuściła.

***


Uzupełnienie pamiętników Sereny - opowieść Dawn c.d:
Spędziliśmy następne kilka dni siedząc głównie w Wieży Pryzmatu, gdzie Clemont naprawiał robota Clembota, który miał pewne drobne usterki wymagające jednak naprawy, a kiedy już uporał się z tym, to zadowolony przeszedł do treningu swoich Pokemonów. Kilka z nich miał na Sali, aby jego zastępca miał jakie stworki wystawiać do walki, pozostałe zaś trzymał u profesora Augustine’a Sycamore’a, który prócz opieki nad powierzonymi mu Pokemonami zajmował się często (z pomocą pana Meyera) stworkami pozostawionymi na Sali. Dzięki temu wszyscy podopieczni Clemonta mieli zapewniony wikt i opierunek.
- Muszę przyznać, że dawno ich nie trenowałem - powiedział Clemont, kiedy drugiego dnia od naszego przybycia do Lumiose zabrał się za trening - Boję się, że wyszedłem już z wprawy.
- Nawet tak nie mów - odparłam z delikatną irytacją.
- No właśnie! Przecież jesteś Liderem Sali, braciszku! Umiesz więcej niż przeciętny trener! - zawołała Bonnie.
Dedenne i Piplup zgodzili się z nią całkowicie, co wyrazili wesołym piskiem. Mój kochany wynalazca popatrzył na nich uważnie i powiedział:
- Dziękuję za waszą wiarę. To naprawdę miłe z waszej strony. Wasze wsparcie bardzo wiele dla mnie znaczy.
- Oby tylko nasza wiara dodała ci sił - powiedziałam z uśmiechem na twarzy - Pamiętaj, że naprawdę wiara może czynić cuda.
- Mówisz jak Ash - zaśmiał się Clemont.
- I dobrze, bo w końcu jestem jego siostrą i musimy mieć coś w sobie coś, co czyni nas podobnymi do siebie - zauważyłam - Przecież ty i Bonnie też macie ze sobą wiele wspólnego.
- Poza wyglądem nie widzę wielkiego podobieństwa - mruknęła bardzo złośliwie dziewczynka.
Oczywiście znałam ją zbyt dobrze, aby nie wiedzieć, że te słowa wcale nie mówi ona na poważnie, a jedynie po prostu droczy się z bratem, bo tak naprawdę jej słowa wyrażały wyznanie: „Bardzo cię kocham, braciszku“.
- Ja prawdę mówiąc też nie - odgryzł jej się Clemont.
Parsknęłam śmiechem, widząc to wszystko. Oni byli naprawdę bardzo zgranym duetem, choć musieli prawie bez przerwy się ze sobą droczyć i w ten sposób okazywać sobie swoje uczucia. Prawdę mówiąc jakoś wcale im się nie dziwiłam, że tak robią. Przecież ja i Ash mamy między sobą tak samo i to od pierwszej chwili, gdy tylko go poznałam. Widocznie relacje między naprawdę kochającym się rodzeństwem są właśnie takie, a nie inne: można sobie dogadywać (a wręcz jest to obowiązkowe), jednak gdy przychodzi co do czego, to jedno za drugie skoczy w ogień. Poza tym istnieje stare, mądre przysłowie, które nam mówi: „Kto się czubi, ten się lubi“, a przecież Bonnie uwielbia swojego starszego brata tak samo, jak ja uwielbiam mojego.
- Dobrze, już dosyć tych pogaduszek - powiedziałam nieco zadziornie, klaszcząc przy tym w dłonie - Lepiej skupmy się na treningu, bo przecież walka ma być lada dzień.
- Jeszcze nie znamy jej terminu - zauważyła Bonnie.
- Być może, ale lepiej być przygotowanym - stwierdziłam - W końcu nie wiadomo, kiedy do niej dojdzie. Może to być już jutro lub pojutrze.
- Dawn ma rację - powiedział Clemont niezwykle poważnym tonem - Porządny Lider Sali musi być przygotowany do walki zawsze i wszędzie, w każdej sytuacji, ponieważ nie zna dnia ani godziny, kiedy będzie zmuszony do wzięcia udziału w bitwie.
Uśmiechnęłam się do niego zachwycona tym wszystkim, co właśnie od niego usłyszałam. Jego słowa po prostu były cudowne, zabrzmiały męsko, nawet bardzo męsko, także trudno mi było nie poczuć dumy z tego, jaki jest mój chłopak. Przyznaję, że on nie zawsze był taki i kiedy go poznałam, to bywał niekiedy prawdziwą melepetą pochłoniętą tak bardzo swoją miłością do nauki, że czasami przysłaniała mu ona cały świat. Jednak od chwili, gdy wyraźnie oboje zaczęliśmy się mieć ku sobie, to jego zachowanie powoli i stopniowo zaczęło przechodzić prawdziwą metamorfozę. Clemont stał się chłopakiem naprawdę godnym szacunku oraz niezwykle zdeterminowanym w swojej działalności. Co prawda załamywały go porażki jego wynalazków, jednak po każdej chwili załamania dość szybko odzyskiwał wiarę w siebie i dalej robił swoje, aby w końcu zrealizować każdy swój cel.
Przyznam, że od samego początku Clemont wzbudził we mnie wielkie zainteresowanie. Nie jestem typem twardzielki jak Iris czy Misty (choć w przypadku tej drugiej jej twardość często zanika pod wpływem wrażliwości, jaka w niej drzemie) i nie potrzebuję chłopaka, który byłby prawdziwym maczo, jednak wychodziłam też z założenia, że jeżeli mam mieć chłopaka, to niech będzie on naprawdę wart tego, aby nim być. No, a jakie są moje kryteria? Bardzo proste. Odwaga, hart ducha, determinacja w dążeniu do celu, zdolność do prawdziwej miłości i przyjaźni, wrażliwość oraz dowcip. Jednym słowem, żeby był on taki jak Ash, ale o wiele mniej irytujący niż on. Nie chcę być źle zrozumiana, kocham Asha bardzo mocno, a swego czasu (gdy nie wiedziałam jeszcze, że on i ja jesteśmy rodzeństwem) byłam w nim zakochana, jednak tak czy inaczej lepiej mi, gdy jestem jego siostrą niż jego dziewczyną. W tej ostatniej roli o wiele lepiej sprawdza się Serena, z którą połączyła mnie wielka przyjaźń, czego nie żałuję, bo to po prostu wspaniała osoba, choć muszę powiedzieć, że początkowo taka nie była. Denerwowały mnie jej kompleksy, jak również brak wiary w miłość do niej mojego brata. Ta dziewczyna naprawdę chwilami zachowywała się tak, jakby pierwsza lepsza była w stanie odbić jej chłopaka, ale na całe szczęście to już minęło i stała się ona wspaniałą osobą: silną, zdeterminowaną i zaradną, a prócz tego także wrażliwą, dobrą oraz bardzo kochaną. Jednym słowem można na nią liczyć, choć czasami nadal bywa bardzo zazdrosna o Asha, gdy jakieś inne dziewczyny próbują się do niego lepić, jednak w tej sprawie jakoś się jej nie dziwię. Sama bym miała mordercze skłonności, gdyby tak Clemonta...
Tak czy inaczej Serena zmieniła na lepsze swój charakter i podobna sytuacja miała miejsce z Clemontem, który właśnie na oczach moich oraz Bonnie trenował swoje Pokemony. Ja i dziewczynka szybko przebrałyśmy się w stroje cheerleaderek, po czym z pomponami w dłoniach zaczęłyśmy dzielnie kibicować Clemontowi w jego działaniach. Patrzyłyśmy przy tym zachwycone na to, jak wbrew swoim obawom mój drogi Clemiś doskonale kierował swoimi Pokemonami. Muszę tutaj przyznać, że pomimo tego, iż czasami mógł on sprawiać wrażenie melepety (te jego okulary i zamyślony wzrok mogły właśnie takie uczucia wywoływać w ludziach), to jednak też potrafił być po prostu niesamowity, kiedy zajmował się tym, co kochał lub co sprawiało mu przyjemność. Walki Pokemonów co prawda nie przynosiły mu tak wiele radości, jak budowanie wynalazków, ale umiał on wyciągnąć z tej dziedziny życia także coś, co mogło go zachwycić, a dzięki temu dać czadu jako trener oraz Lider Sali miasta Lumiose. Według mojego brata on zawsze taki był, że sprawiał wrażenie nieporadnego, ale gdy przeszedł do działania, to umiał pokazać, na co go stać, a stać go już było naprawdę na bardzo wiele.


Patrząc na trening Clemonta byłam nimi po prostu zachwycona, a przy okazji przypomniałam sobie, jak bardzo on się zmienił dla mnie, chociaż jednocześnie umiał pozostać sobą: uroczym i cudownym chłopakiem, na którym zawsze można polegać. Zastanawiałam się, kto też odpowiada za tę przemianę i doszłam do wniosku, że zbawienny wpływ, jaki wywiera na nas Ash. Przecież to on sprawił, iż wiele osób zmieniło się na lepsze: Serena, Clemont, a wcześniej także i ja. Tak, dokładnie tak. Ja również zmieniłam się na lepsze.
Kiedy wyruszyłam w moją pierwszą podróż trenerki Pokemonów, to byłam dość irytującą osóbką: pyskatą, zarozumiałą, pewną siebie, jak też i uważającą się chyba za ideał, który zawsze ma rację. Oczywiście miałam też swoje zalety, takie jak wrażliwość czy pojętny umysł, ale nieraz zbyt szybko się poddawałam i załamana siadałam w kącie, aby sobie w nim popłakać i rozpaczać po każdej porażce. Jednak na całe szczęście u mojego boku zjawił się Ash Ketchum, mój kochany, przyrodni starszy brat. Rzecz jasna wtedy jeszcze nie wiedziałam, kim on jest, ale od razu poczułam do niego ogromną sympatię, co jednak wcale nie przeszkadzało mi czasami kłócić się z nim o najmniejsze nawet błahostki, ale co znaczyły dla nas te kłótnie, skoro mimo wszystko doskonale zawsze umieliśmy znaleźć wspólny język, a prócz tego oboje umieliśmy wyczuć, kiedy drugiego coś bolało? Ash wspierał mnie w moich działaniach i nie zrażał się tym, że czasami mi odbijało, zaś winę za swoje porażki niekiedy zrzucałam na niego, jak również znosił cierpliwie to, że nieraz wywoływałam z nim sprzeczki bez jakiegoś większego powodu. On umiał to wszystko przetrzymać, a kiedy przyszło co do czego, to zawsze mnie wspierał, podnosił na duchu, zachęcał do walki o swoje, a prócz tego (co moim zdaniem było w tym wszystkim najważniejsze) Ash nauczył mnie determinacji. Dzięki niemu naprawdę mogłam osiągnąć swoje cele i zyskać sławę jako koordynatorka, choć potem z ulgą zrezygnowałam z tej sławy, aby osiąść na stałe w Alabastii i należeć do drużyny mego brata. Co prawda bywały takie chwile, że żałowałam swojej decyzji, ale kiedy pewnego razu chciałam ponownie wziąć udział w Pokazach Pokemonów, to pomysł ten skończył się dla mnie mało ciekawie, więc obecnie cieszyło mnie, że mam ten cały świat Pokazów i sławy za sobą. Poza tym i tak jestem już sławna jako siostra słynnego detektywa Sherlocka Asha i członkini jego drużyny, a to zawsze coś.
Z takimi myślami obserwowałam trening Clemonta, który to naprawdę dawał z siebie wszystko. Gdy mój chłopiec zrobił sobie przerwę, to nagle usłyszeliśmy oklaski. Odwróciliśmy się wówczas za siebie i zauważyliśmy nagle jakiegoś mężczyznę stojącego w drzwiach sali treningowej.
- Brawo! Wspaniale! Cudownie! - zawołał on zachwyconym tonem - Jestem pod wielkim wrażeniem. To był dopiero trening.
- Dziękuję, to miło z pana strony - powiedział Clemont, uśmiechając się delikatnie.
- Bardzo miło, ale tak właściwie to kim pan jest? - zapytałam.
- Właśnie! I jak pan tu wszedł?! - dodała Bonnie.
- Pip-lu-pip! Ne-ne-ne! - zapiszczały nasze Pokemony.
Mężczyzna parsknął śmiechem.
- Wybaczcie mi, proszę, ten mój nietakt. Wszedłem tutaj, rzecz jasna drzwiami, a nazywam się Philippe Bordeua. Czy mógłbym porozmawiać z Liderem tej Sali?
- To ja nim jestem. O co chodzi? - zapytał Clemont.

***


Pamiętniki Sereny c.d:
Nie wiem, jak do tego doszło ani jakim cudem wyszłam z tego obronną ręką, jednakże bez względu na okoliczności zdecydowanie to była jedna z najbardziej przerażających przygód, jakie kiedykolwiek mnie spotkały w moim życiu, a spotkało mnie ich już naprawdę wiele. Sytuacja ta wyglądała niczym wyjęta żywcem z jakiegoś filmu akcji, jednak była od nich znacznie gorsza, ponieważ działa się na żywo. A to, co później zobaczyłam razem z resztą naszej paczki, to dopiero było straszne. Dotąd widziałam coś takiego w takich filmach jak „Indiana Jones i świątynia zagłady“, czy też „Piramida strachu“, jednak zobaczyć to na ekranie, a zobaczyć na żywo, to dwie różne rzeczy.
Wszystko to zaczęło się nocą drugiego dnia od naszego przybycia na wyspę Valencię. Jak już wcześniej mówiłam, przez prawie cały ten dzień najpierw zbieraliśmy zeznania od trenerów tych Pokemonów, które w ciągu ostatniego miesiąca całkowicie zdziczały, natomiast potem słuchaliśmy je z dyktafonu, aby spróbować wyciągnąć z nich jakiś czynnik wspólny. Udało nam się to, jednakże wciąż nie wiedzieliśmy, jakie to wszystko może mieć znaczenie dla całej tej sprawy. Ash również tego nie wiedział, dlatego też położyliśmy się spać, aby zregenerować nasze siły do dalszego śledztwa. Ja oczywiście spałam z moim ukochanym mocno do niego przytulona.
W nocy jednak obudziłam się z naprawdę suchym gardłem. Wstałam więc delikatnie, aby nie budzić Asha, założyłam na siebie piżamkę (to tak na wypadek, gdyby któryś z domowników jeszcze nie spał - bo przecież nie chciałam, aby oglądano mnie tutaj nagą), po czym poszłam do kuchni ugasić pragnienie. Kiedy już to zrobiłam, to ruszyłam do pokoju, w którym spałam, gdy nagle poczułam, jak ktoś mnie łapie od tyłu, usta zaś zatyka mi szybko chusteczkę skropioną jakąś zdecydowanie ohydną substancją. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, gdy straciłam przytomność i opadłam na ziemię.
Obudziłam się jakiś czas później i zauważyłam, że leżę w piżamie na jakieś skale z rękami wykręconymi w tył oraz związanymi. Moja nogi także były skrępowane. Próbowałam krzyknąć o pomoc, ale niestety usta miałam przewiązane jakąś chusta, dlatego wydałam z siebie jedynie dziwaczne, nie mające żadnego sensu dźwięki. Widząc jednak, że to bezcelowe rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam, iż jestem w jakieś jaskini oświetlonej blaskiem czegoś, czego jednak nie widziałam - później się dowiedziałam, że to była lawa. Niedaleko mnie zaś stała jakaś wysoka Mulatka o krwisto-czerwonych włosach i takiej samej barwie oczu. Miała ona na sobie jakąś białą szatę niczym kapłanki w dawnych, pogańskich czasach. Co jednak to oznaczało, nie miałam pojęcia.
- Kogo w ogóle mi tutaj przynieśliście?! - zawołałam kobieta do dwóch mężczyzn wyglądających na jej pomagierów.
- Przynieśliśmy ci tę dziewczynę siedzącą u pani profesor, tak jak nam kazałaś - odpowiedział jeden z zapytanych.
- Owszem, ale mieliście przyprowadzić tu dziewczynę godną tego, aby ją poświęcić naszym bogom, a już zwłaszcza Kali, potężnej bogini śmierci, której cześć i posłuszeństwo jesteśmy winni.
- No i przyprowadziliśmy ją.
Kobieta wyglądała tak, jakby miała zaraz ich rozerwać na kawałki.
- Ale ona nie jest czysta! Czy wy nie wiecie, idioci, że kobieta złożona w ofierze bogom musi być czysta?!
- A niby skąd mieliśmy to wiedzieć?! - zawołali w swojej obronie jej podwładni - Nie miała wypisanego na czole, że nie jest czysta!
- Jakbyście się dobrze wszystkiemu w tym domu przyjrzeli, idioci, to byście się na pewno w tym zorientowali!
- A co mieliśmy robić?! Leżeć pod ich łóżkiem?!
- Nie bądź wulgarny... I co ja mam z nią teraz zrobić? Ona na nic mi się nie przyda.
- Po prostu zabijmy ją i po sprawie.
- Wybaczcie, ale muszę zaprotestować.
Te słowa wypowiedział jakiś młody mężczyzna, który właśnie wyszedł z cienia (wcześniej go nie zauważyłam). Od razu go rozpoznałam. To był Arlekin.
- Ta panna ma dla mnie naprawdę ogromną wartość i nie chcę, żebyście ją zabili.
- A niby co, twoim zdaniem, mamy z nią zrobić? - zapytała ze złością w głosie kobieta przebrana za kapłankę.
- Po prostu puśćcie ją wolno i tyle - odpowiedział Arlekin.
- Puścić?! Żeby wypalała wszystko swojemu chłopakowi?! - ryknęła na niego jego rozmówczyni - Albo żeby sprowadziła nam na kark policję?!
Agent organizacji Rocket jednak nie dał się tak po prostu skrzyczeć.
- Weź się tak nie irytuj, dobrze? Złość piękności szkodzi - rzucił.
- Po co te nerwy bez przerwy? - dodał złośliwie Jacob, jego pacynka.
Kobieta popatrzyła na niego gniewnie.
- Ty i twój kumpel jesteście naprawdę bardzo irytujący. Gdyby nie to, że dostarczasz mi to, czego potrzebuję, to już dawno bym was wrzuciła do lawy.
- Ale póki co jestem ci potrzebny i musisz się liczyć z moim zdaniem.
Kapłanka westchnęła głęboko, najwyraźniej uznając, że ma on rację i lepiej się z gościem nie sprzeczać.
- No dobrze. Więc co mamy z nią zrobić? - zapytała po chwili.
- Odnieście ją tam, skąd ją zabraliście - powiedział poważnie Arlekin - I zadbajcie o to, aby miała zasłonięte oczy. Nie będzie wiedziała, gdzie była ani jak tutaj dotrzeć, więc niebezpieczeństwo praktycznie nie istnieje.
- Dobrze. Ale w zamian masz mi dostarczyć kogoś innego na ofiarę.
- A wystarczy ci chłopak tej małej?
Poruszałam się przerażona słysząc te okrutne słowa. One były straszne, naprawdę straszne. Ta nawiedzona wariatka chciała mnie złożyć w ofierze, lecz z jakiegoś powodu nie mogła tego zrobić, dlatego postanowiła załatwić mojego chłopaka. Miałam wtedy nadzieję, że to jest tylko sen i zaraz się z niego obudzę.
- Hmm... To naprawdę bardzo ciekawa propozycja - rzekła kapłanka, wyraźnie zaintrygowana tym pomysłem - Wszak to taki bohaterski chłopiec. Wielki detektyw... Do tego jest ponoć całkiem przystojny, nie mówiąc już o tym, że również też odważny i szlachetny... W sam raz byłby on doskonałą ofiarą dla naszych bogów, a już zwłaszcza dla Kali. Wiesz, tak właściwie, to przypomniałam sobie, że ona zawsze wolała przecież ofiary z mężczyzn, a nie z kobiet. A więc zgoda... Kiedy dostanę tego chłopaka?
- Cierpliwości, wszystko w swoim czasie. Na razie zrealizujmy nasz plan, a potem się za niego weźmiemy.
- Dobrze. Niech tak będzie.
Po tych słowach kapłanka spojrzała na swoich podwładnych i rzekła:
- Zabierzcie ją tam, skąd ją przynieśliście. Tylko tak, żeby nikt was nie widział. I przy okazji... Zdobądźcie coś dla mnie.
- Co takiego? - spytali jej pomagierzy.
- To, co zawsze trzeba, aby nasza magia się udała.
- Dobrze, szefowo.
Chwilę później obaj ruszyli w moją stronę, ja zaś szybko położyłam głowę na skale i zamknęłam oczy, aby udawać, że nadal śpię i nie wiem, co się ze mną dzieje.
- Śpi jak niemowlę - rzekł jeden z bandziorów.
- I doskonale - dodał drugi - Im mniej zobaczy, tym lepiej.
Następnie założyli mi jakąś opaskę na oczy i zabrali ze sobą, po czym porzucili w miejscu, z którego mnie zabrali, aby wrócić do siebie, nawet nie racząc mnie rozwiązać. Na moje szczęście Melody wyszła ze swego pokoju, aby skorzystać z łazienki, zauważyła mnie i szybko rozwiązała.
- O rany! Na miłość boską! Sereno! Kto ci to zrobił?! - zapytała mnie moja droga przyjaciółka.
Oddychałam głęboko, chwytając gwałtownie powietrze w płuca tuż po tym, jak Melody zdjęła ze mnie knebel. Następnie przerażona popatrzyłam na nią i rzekłam:
- Jak ci powiem, to i tak mi nie uwierzysz.
- Wypróbuj mnie - zaśmiała się lekko dziewczyna z Shamouti.
Więc jej opowiedziałam.


C.D.N.








2 komentarze:

  1. Robi się coraz ciekawiej. :) Clemont i Bonnie oraz oczywiście Dawn wyruszają do Lumiose, by tam chłopak mógł bronić swojej Sali. Składają wizytę burmistrzowi Lumiose, który im pokrótce wyjaśnia, że niestety poprzez zbyt długą nieobecność Lidera-człowieka na Sali, może ona zostać zamknięta, chyba, że trener powróci i stoczy walkę z wyznaczoną przez władze osobą. Jeśli wygra, zachowa swoją Salę. A jeśli przegra, to zwycięzca przejmuje jego Salę i może z nią zrobić co zechce. Clemont decyduje się oczywiście walczyć o swoją Salę, co spotyka się z podziwem i radością ze strony jego rodziny oraz sympatii. :)
    Kolejne kilka dni spędzają zatem w Wieży Pryzmatu, by naprawić wymagającego już drobnych napraw Clembota, ale także by przede wszystkim trenować przed walką z pretendentem do przejęcia Sali. Podczas treningu na Salę wchodzi niejaki Philippe Bordeua, który najprawdopodobniej jest właśnie inwestorem chcącym przejąć Salę.
    W tym samym czasie Ash, Serena, Melody i Tracey wyruszają do Valencii, by przyjść z pomocą profesor Ivy. Dokładnie badają sprawę, która jest jednakowoż bardziej skomplikowana niż by się mogło wydawać - Pokemony nie noszą śladu żadnej ingerencji z zewnątrz. Jednakowoż jest coś, co zwraca uwagę detektywów - w domach kilku właścicieli miały miejsce włamania, jednak nic nie skradziono, co już samo w sobie jest podejrzane i wymaga głębszego zbadania.
    Tego samego dnia, w nocy, Serena wstaje z łóżka by napić się wody. Schodzi więc do kuchni, gdzie nagle zostaje odurzona przez kobietę przypominającą kapłankę. Okazuje się, że jest to kapłanka Kali, bogini śmierci, i chce ona złożyć Serenę w ofierze swojej bogini. Ale ponieważ dziewczyna nie jest "czysta" (prawdopodobnie chodzi o dziewictwo) nie mogą tego zrobić, więc postanawia (wraz ze swoimi współwyznawcami) zabić Serenę, która w tym samym czasie doskonale udaje, że śpi (o czym nikt dookoła nie wie).
    Na szczęście w nieszczęściu w tajemniczym miejscu pojawia się Arlekin, który zdecydowanie sprzeciwia się zabiciu Sereny, a na jej miejsce proponuje Asha. Nakazuje jednak odczekać jakiś czas i wyraźnie szykuje w tym samym czasie tajemniczy magiczny rytuał, a Serenę odnoszą w to samo miejsce, skąd ją zabrali, a tam znajduje ją Melody, której Serena opowiada całą historię... Co będzie dalej? Czy Clemont ocali swoją Salę? Czy Ash ujdzie z życiem z kolejnego planu Arlekina? I czy rozwiąże zagadkę? O tym przekonamy się już w kolejnych częściach. :)
    Bardzo mi się spodobał pomysł z wykorzystaniem sekty bogini Kali - aż mi się przypomniał "Indiana Jones i świątynia zagłady" oraz rzecz jasna "Piramida strachu" i bodajże też serial animowany o Willym Foggu "W 80 dni dookoła świata", gdzie też ten motyw był wspomniany. :) Robi się ciekawie i to przemawia absolutnie na korzyść tej przygody. :)
    Ogólna ocena: 100000000000000000000000000000000000/10 :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Według mnie to tutaj jest przesadzone to że ash nie ma zapału do walki i tego mi brakuje ale cóż pisze to po fakcie ale samo w sobie super się czyta

    OdpowiedzUsuń

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...