Czas zemsty cz. V
Po wizycie na posterunku policji poszliśmy do Centrum Pokemon, gdzie odebraliśmy Pikachu, którego za radą siostry Joy pozostaliśmy u niej przez całą noc na obserwację. Na całe szczęście jego rana nie była groźna dla życia, a siniak, choć wciąż widoczny miał ponoć bardzo szybko zejść.
- Dziękujemy, siostro Joy - powiedział Ash, odbierając od niej swojego startera - Naprawdę dziękujemy. Ale czy jesteś pewna, że wszystko będzie z nim dobrze?
- Oczywiście, bez żadnych wątpliwości - odpowiedziała mu na to Joy z uśmiechem na twarzy - Może go tylko nieco boleć, ale spokojnie. Ten siniak nie grozi mu żadnymi powikłaniami. No, a jak z tobą? Dostałeś w głowę i to mocno. Nie boli cię?
- Boli czasami, ale cóż... To już nie pierwszy raz, gdy mnie boli w tym miejscu - odpowiedział jej Ash - I nie pierwszy raz, gdy obrywam dokładnie w to samo miejsce. Jestem twardy.
Po tych słowach Ash zabrał Pikachu i powoli wyszedł razem z nim na zewnątrz, a ja zaraz do obu dołączyłam.
- Co teraz robimy, Ash? - spytałam mojego chłopaka, gdy już szłam u jego boku.
- Nie wiem, Sereno - odpowiedział mi Ash załamanym głosem - Ten artykuł w „Głosie Alabastii“ mnie dobił.
- Przejmujesz się tym szmatławcem? Daj spokój! Co oni niby wiedzą?!
- Wiem, że nie powinienem się tym przejmować, ale mimo wszystko trudno mi tego nie zrobić. Ostatecznie oni mają rację. Zawiodłem. A może chciałem zawieść?
- Co ty mówisz?
- Podszedłem do tej sprawy bardzo nieprofesjonalnie. Nie tak, jak na detektywa przystało. Opuściłem posterunek, aby zadzwonić i proszę, co się stało. Dałem plamę na całej linii.
- Weź już przestań, Ash. Za dużo na siebie bierzesz. Najpierw Clemont, teraz jeszcze to. Za bardzo się o to wszystko obwiniasz. Rozumiem jeszcze sprawę Clemonta, ale Hatcha? Czemu tak bardzo przejęła cię jego śmierć?
- Bo zabito go wtedy, gdy ja byłem na posterunku. Zabito go pod moim nosem. To policzek wymierzony we mnie.
- Więc chcesz się poddać, aby go zmazać? Uważasz, że to coś pomoże?
- Nie i nie zamierzam się poddać. Jak ci już mówiłem, kochana Sereno, ja zawsze kończę to, co zacząłem. Poza tym Ellis Pomścij-Krzywda tego właśnie od nas oczekuje. Liczy na to, że się nie poddam. I nie zamierzam go w tej sprawie zawieść. Znajdę go i już ja sobie z nim porozmawiam.
- Tylko jak chcesz go znaleźć?
- Tego nie wiem. Ja muszę na spokojnie o tym wszystkim pomyśleć. Prócz tego dręczy mnie ta sprawa odkrycia dokonanego przez Maxa. Bardzo jestem ciekaw, czy to właśnie Giovanni opłacał Brackleya. A jeśli tak, to kogo jeszcze? Być może ten trop, który prowadzi do Brackley, prowadzi też do jeszcze innych kanalii takich jak on sam.
- Chyba nie sądzisz, że ich wsypie.
- Może i nie, jak zdołamy sobie z nim po naszemu pogadać, to zechce z nami współpracować.
- Nie licz na to, Ash. Takie gnidy nie wsypują swoich. Poza tym być może o żadnych z tych, którzy także siedzieli w kieszeni twojego stryja on w ogóle nie wiedział.
- Być może - Ash popatrzył na mnie czule i objął mnie delikatnie do za ramiona - Spokojnie... Znajdziemy Ellisa Pomścij-Krzywdę, a potem będę mógł sobie spokojnie przejść na emeryturę.
Jęknęłam załamana, słysząc te słowa.
- A ty znowu swoje? Przecież już rozmawialiśmy o tym.
- Wiem, ale sytuacja się zmieniła.
- Niby w jaki sposób?
- A w taki, że już wszyscy wiedzą o tym, iż nawaliłem. Czuję się przez to fatalnie. Po prostu fatalnie!
- Pika-pika! - zapiszczał smętnie Pikachu, wskakując na ramię Asha.
Chwilę później dostrzegliśmy Alexę, która szła po drugiej stronie ulicy. Dziewczyna właśnie spacerowała pod rękę z Rene, jednak gdy tylko nas zobaczyła, to od razu się zatrzymała, podobnie zresztą jak i my.
- O! No proszę! Ash i Serena! - zawołała wesoło do nas, natomiast jej Helioptile zapiszczał wesoło.
Dziewczyna poprosiła Rene, aby zaczekał na nią, po czym przeszła do nas i powiedziała:
- Cześć, kochani. Jak się macie?
- Źle - odpowiedziałam jej - Ash znowu ma myśli samobójcze.
- Nie samobójcze, tylko nieco depresyjne, a to co innego - poprawił mnie Ash.
- Co z tego? Ważne, że chcesz odejść na emeryturę jako detektyw, a to przecież jest równoznaczne z zawodowym samobójstwem.
- Poważnie? - zdziwiła się Alexa, kiedy to usłyszała i spojrzała na Asha zdumiona - Na serio chciałbyś odejść na emeryturę?
- Owszem, chciałbym i właściwie już to zrobiłem - odpowiedział Ash, ale nagle zreflektował się i poprawił swoją wypowiedź: - A właściwie to jeszcze nie teraz. Muszę jeszcze odnaleźć Ellisa Pomścij-Krzywdę, a potem będę mógł spokojnie odejść na emeryturę.
- Rozumiem. Taki masz plan - uśmiechnęła się dziennikarka - Ale mam nadzieję, że jeszcze go zmienisz na znacznie lepszy.
- Lepszy? To znaczy jaki?
- To znaczy taki, który nie przewiduje emerytury.
Ash parsknął śmiechem i pokręcił przecząco głową.
- Nie, Alexa... Nie ma takiej opcji. Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że należy zawsze wiedzieć, kiedy się wycofać. Mówił też, że życie to wielka scena, na której rozgrywa się cały czas ogromne przedstawienie i trzeba zawsze wiedzieć, kiedy zejść ze sceny, aby zachować godność i szacunek. Myślę, że oto właśnie nadszedł taki moment, ale najpierw muszę odegrać jeszcze jedną scenę w tej sztuce, a potem będę mógł sobie spokojnie zejść ze sceny i Sherlock Ash zakończy swoją karierę.
- Jasne... I niby co będziesz wtedy robić, kochany?
- Coś się zawsze znajdzie. A co? Przejmuje cię to?
- Owszem, podobnie jak ciebie przejmują artykuły z „Głosu Alabastii“, bo podejrzewam, że to z ich powodu jesteś taki podminowany i myślisz o emeryturze, mam rację?
- W dużej mierze przez nie, a skąd o tym wiesz?
- Ja także umiem logicznie myśleć, kochany. Prócz tego widziałam te artykuły w gazecie i jestem nimi oburzona.
- Nie dziwię ci się. Ciekawe tylko, czemu „Kanto Express“ nic o tym nie pisze.
- Cindy postarała się o to. Zadzwoniła wczoraj do swoich podwładnych i zapowiedziała im, że jeśli spróbują coś napisać na twój temat, zwłaszcza niepochlebnego, to mogą sobie szukać nowej roboty.
- Fiu-fiu! Stanowcza babka - zaśmiałam się lekko.
- Pika-pika! - pisnął zachwycony Pikachu.
- Owszem, stanowcza i nie zamierza pozwolić na to, aby jej przyszły pasierb miał pod górkę z powodu jej podwładnych - odparła Alexa.
- Miło z jej strony. A ty, Alexa? Nie miałaś propozycji opowiedzenia o tym, co się stało w Centrum Pokemon? - spytał Ash.
- Owszem, miałam. „Głos Alabastii“ obiecał mi krocie, jeśli tylko im opowiem o wszystkim, co wiem o tej sprawie.
- I co im odpowiedziałaś?
- A jak myślisz? Kazałam im spadać na drzewo.
Ash parsknął śmiechem, gdy usłyszał tę odpowiedź.
- Jesteś równa babka, cioteczko.
Alexa spojrzała na niego w połowie groźnym, a w połowie wesołym wzrokiem, po czym powiedziała:
- Nazwij mnie tak jeszcze raz, Ash, a wbiję ci w tyłek to twoje szkło powiększające i to tak, że bez środków na przeczyszczenie go nie wyjmiesz.
- Też cię uwielbiam - zaśmiał się Ash i spojrzał na Rene, czekającego na drugiej stronie ulicy - A między wami to jak jest? Coś na rzeczy?
- Tak, jednak póki co jesteśmy w dość luźnym związku. Wiesz, jak to działa. On siedzi na miejscu, zaś ja podróżuję, tak więc sam rozumiesz. Nie mogę mu na razie obiecać zbyt wiele.
- Ale zależy ci na nim, prawda? - spytałam.
Alexa uśmiechnęła wesoło, delikatnie się przy tym rumieniąc.
- Owszem i to bardzo. Jest bardzo przyjemną osobą i do tego romantyk z niego pierwsza klasa. Ale chyba rozumiecie, że póki co nie mogę składać mu żadnych obietnic.
- Wiem, ale spokojnie. Jeszcze miłość sprawi, że zamieszkasz tutaj na stałe. Jestem tego pewna - uśmiechnęłam się do niej.
- No, to się jeszcze okaże, kochana. Nie ma co bawić się we wróżbitę i przewidywać przyszłość tak daleko.
- Jeśli chodzi o przyszłość, to chyba pamiętasz, co Ash opowiadał nam na jej temat w trakcie poprzednich świąt. Prawda?
- Tak, pamiętam, ale spokojnie. Nasza przyszłość jest w ciągłym ruchu i jeszcze wszystko może się zmienić.
- Oj tak, to prawda. Ale mam nadzieję, że jeśli się zmieni, to tylko na lepsze.
- To już zależy tylko od nas, Sereno. Tylko od nas.
- Myślę, że nie tylko od nas, ale na pewno przede wszystkim od nas.
- Tak, to też prawda. No dobrze, ja już idę, mamy randkę z Rene. A wy dwoje się już tak nie przejmujcie. Wszystko będzie dobrze.
Dziennikarka poklepała nas oboje po ramieniu i powoli ruszyła na drugą stronę ulicy, gdzie czekał już na nią Rene, który przytulił ją do siebie czule, pocałował w policzek, po czym oboje ruszyli w sobie tylko znanym kierunku.
- Ech, takim to dobrze. Nie muszą się niczym przejmować - powiedział smutno Ash.
- Poważnie? Czy naprawdę sądzisz, że oni się niczym nie przejmują? - spytałam zasmucona.
- Nie wiem tego, kochanie... Sam nie wiem. Ale wydają mi się o wiele szczęśliwsi niż my. A w każdym razie niż ja.
- Może po prostu próbują się mniej przejmować tym, co się tu dzieje?
- Być może. Ale jak się nie przejmować? Biedny Clemont... Co ja mam zrobić, aby mu pomóc? Latias nie zdołała tego zrobić.
- To może jakiś inny Pokemon? Może np. Mewtwo?
- Mewtwo? Dobry pomysł, ale nie wiem, gdzie go znaleźć.
- To może Giratina?
- Nie sądzę. Ona nie zajmuje się leczeniem, tylko walką i otwieraniem portali do innych wymiarów i w ogóle. Nigdy nikogo nie leczyła.
- Ale mogłaby znaleźć Mewtwo.
- Może... Sam już nie wiem. Naprawdę nie wiem, co mam zrobić.
Przytuliłam się do niego delikatnie, a Ash objął mnie czule do siebie.
- Po prostu wszystko zaczęło mnie przerastać, Sereno. Naprawdę to wszystko mnie przerasta.
- Rozumiem cię. Może chcesz się czegoś napić? Czegoś mocniejszego?
Widząc, że Ash patrzy na mnie zdumiony, zaśmiałam się delikatnie i powiedziałam:
- No co? Przecież jesteśmy już pełnoletni. Wolno nam.
- Dobrze, ale tylko piwo. Nic mocniejszego od tego, bo jeszcze oboje odfruniemy.
- Racja. Jakoś dzisiaj jest kiepska pogoda na loty - zażartowałam.
***
Wstąpiliśmy do pobliskiego pubu, gdzie zamówiliśmy sobie dwa piwa, a także jakiś zimny napój dla Pikachu. Gdy już dostaliśmy swoje napitki, to powoli zaczęliśmy je pić, jednak robiliśmy to w milczeniu. Nie chciało nam się wtedy jakoś rozmawiać, a w każdym razie Ashowi się nie chciało, zaś ja nie chciałam nie wywoływać niepotrzebnych sprzeczek lub tym podobnych, dlatego siedziałam cicho i po prostu na niego patrzyłam. Słyszałam, że pewne problemy najlepiej jest rozwiązywać milczeniem. Ciekawiło mnie wtedy, czy to prawda.
Siedzieliśmy więc tak w milczeniu, kiedy nagle uwagę Asha przykuło coś niespodziewanego i niezwykłego zarazem. Widok, którego się w tym pubie w ogóle nie spodziewał, czego dowodziło jego zdumione spojrzenie. Spojrzałam w kierunku, w którym znajdowało się owo niezwykłe zjawisko i już po chwili dostrzegłam trójkę osób siedzących przy sąsiednim stoliku. Tą trójkę stanowiła kobieta o czerwonych włosach, mężczyzna o fioletowych włosach oraz jakiś dzieciak. Każde z nich miało na sobie prochowce, szare kapelusze i okulary przeciwsłoneczne. Każde, także i dziecko. Cała ta trójka wyglądała co najmniej podejrzanie.
- Myślisz, że to oni? - spytałam Asha.
- Owszem, tak właśnie myślę - odpowiedział mój luby.
- Pika-pika! - zapiszczał Pikachu, strosząc lekko futerko.
- Ciekawe, co tutaj robią? - zapytałam.
- Zaraz się dowiemy - odpowiedział Ash i nagle jęknął: - Szkoda, że nie mam swojego gnata.
- Spokojnie. Ja go mam - powiedziałam i wyjęłam pukawkę - Podaję ci go pod stolikiem. Bierz! Tylko ostrożnie. Lepiej, żeby się nie zorientowali.
Ash był wyraźnie zdumiony, gdy wziął ode mnie broń i spytał:
- Skąd ją masz?
- Zabrałam za zgodą porucznik Jenny. Twoją odznakę i kajdanki także.
- Po co?
- Razem z Jenny uważamy, że może ci się to jeszcze przydać.
- Nie, Sereno. Powiedziałem już wyraźnie, że po tej sprawie odchodzę na emeryturę.
- No dobrze, niech ci będzie. Jeszcze zdążymy to omówić. Teraz lepiej pogadajmy z nimi.
- Racja. A takie argumenty, jakie posiadamy, to mogą nam się bardzo przydać w rozmowie z nimi.
- Słuszna uwaga. A więc chodźmy.
Schowaliśmy pistolety tak, aby nie były widoczne dla ludzi wokół nas i podeszliśmy powoli do stolika, przy którym siedziała trójka podejrzanych osób.
- Dzień dobry - powiedział do nich Ash ironicznym tonem.
Cała trójka wyraźnie wzdrygnęła się na nasz widok, jednak potem bez efektu próbowali zachować stoicki spokój i udawać, że nas nie znają. Ale niestety, ich pierwsza reakcja na nasz widok sprawiła, iż nie mieliśmy już najmniejszych wątpliwości, że byli oni wręcz przerażeni naszą obecnością. A zatem oboje nie myliliśmy się co do nich.
- Dzień dobry - odpowiedział nam dzieciak.
- Czego państwo sobie życzą? - spytał mężczyzna.
- Chcemy porozmawiać z państwem o kilku sprawach - odparł na to Ash, mając na twarzy ironiczny uśmiech - I liczymy na to, że otrzymamy kilka niezwykle cennych dla nas informacji.
- Informacji? - zdziwiła się kobieta - Niby jakich?
- Niezwykle dla nas cennych - odpowiedziałam jej - Chyba, że wolisz porozmawiać na komisariacie... Jessie.
Kobieta chciała już zerwać się ze swojego miejsca, ale pokazałam jej moją kieszonkę w spódniczce, z której delikatnie wystawała broń.
- Jak się ruszycie, to narobimy rabanu i krzykniemy wszystkim, kim jesteście, a w razie czego będziemy strzelać.
- Nie ośmielicie się - warknęła Jessie.
- Lepiej ich nie drażnij - powiedział przerażony James.
- Właśnie, Jessie - dodał równie zaniepokojony Meowth, który udawał dzieciaka - Wkurzone głąby mogą być naprawdę groźne.
- Masz całkowitą rację - uśmiechnął się Ash, dosiadając się do tej trójki hultajskiej - A więc mówcie, co wy tutaj robicie?
- Tylko bez ściemniania, rozumiecie? - dodałam, również siadając przy stoliku.
- Spokojnie, głąbinko. Czy my kiedykolwiek ściemnialiśmy? - spytał dowcipnym tonem Meowth.
- Dobra, nieważne - miauknął - To co chcecie wiedzieć?
- Ash już wam powiedział. Ciekawi nas, co wy tu robicie?
- Szukamy zarobku - rzekł James.
- Poważnie? I pewnie nielegalnego, co? - rzucił złośliwie Ash.
- Skoro wiesz, to po co pytasz? - mruknęła Jessie.
- Bo chcę mieć pewność, że mam rację - odpowiedział jej na to mój luby - Poza tym ja tu jestem od zadawania pytań. Jaki macie tutaj zarobek?
- Pika-pika? - dodał Pikachu.
- Jak na razie żaden. Ale szukamy dalej - mruknęła Jessie - Po śmierci szefa trudno jest nam znaleźć nowego klienta, ale spokojnie. Jeszcze sobie go znajdziemy.
- Albo będziemy pracować na własną rękę - dodał James.
- To jest jednak trudne w naszym fachu - wyjaśnił Meowth - W końcu zdobyty przez nas towar ktoś musi kupić, inaczej my zostaniemy na lodzie. Z samym towarem niewiele zdziałamy. Musimy mieć gotówkę.
- Jak znam życie, łatwo znajdziecie i klientów i pieniądze - mruknął na to Ash - A powiedzcie mi, czy wiecie może coś na temat Ellisa Pomścij-Krzywdy?
- Nie. A niby czemu mielibyśmy coś o nim wiedzieć? - spytała Jessie głosem niewiniątka.
- Poza tym, co wypisują w gazetach, oczywiście - dodał gwoli ścisłości James.
- No dobrze - westchnął ponuro Ash - A na temat Davy’ego Brackleya?
- A czemu on was interesuje? - spytał Meowth.
- Podejrzewamy, że może być w jakiś sposób powiązany z waszym byłym szefem - wyjaśnił mój chłopak - Ale nie mamy pewności, że tak jest.
- Davy Brackley? - mruknęła Jessie pogardliwym tonem - No przecież, że jest z nim powiązany. To znaczy był z nim powiązany, bo teraz już nie. Bo w końcu szef nie żyje.
- Tak, Giovanni nie żyje, ale na liście jego agentów nie było osób, które robiły z nim interesy. W końcu nie byli oni ludźmi organizacji Rocket, ale byli z nimi tylko powiązani. To zupełnie inna sprawa. Dlatego też bardzo mnie ciekawi, czy Brackley był może opłacany przez waszego szefa.
- Oj tak, był - odpowiedział mu James - Tego możesz być tego pewien, głąbie. Giovanni płacił Davy’emu Brackleyowi za pomoc w załatwianiu mu najróżniejszych interesów.
- Jakiego rodzaju interesów? - spytałam.
- Giovanni robił interesy w wielu dziedzinach i zarabiał na tym tzw. brudne pieniądze. Brackley i jeszcze kilku kolesi ułatwiał mu pranie tych pieniążków tak, aby były one całkowicie legalne i urząd podatkowy nie miał się czego przyczepić. Dostawał z tego co miesiąc sporą prowizję.
- Skąd o tym wiecie?
- Brackley zaczął pracować dla szefa w tym samym czasie, w którym my awansowaliśmy na oficerów. Był na paru zebraniach i do tego jeszcze raz widzieliśmy go w gabinecie szefa, kiedy przybyliśmy złożyć mu raport. Obaj rozmawiali przy nas całkiem swobodnie.
- Widocznie uważali, że nie muszą się was obawiać - odparł na to Ash z uśmiechem na twarzy - Czyli Brackley siedział w kieszeni waszego szefa?
- Owszem. Obaj ułatwiali sobie swoje interesy - potwierdził James.
- A Appleyard? - spytałam.
- On także siedział w kieszeni szefa, choć nie zarabiał aż tak wiele, co Brackley.
- Czyli tata miał rację - rzekł Ash - A wy pomagaliście im także?
- Oj nie. My nie zajmowaliśmy się interesami - odpowiedział Meowth - My mieliśmy inne zadania.
- Rozumiem. A więc mówicie, że Davy Brackley ściśle współpracował z Giovannim?
- Dokładnie tak - pokiwała głową Jessie - Ale jeśli chcesz ruszyć tego drania, to możesz o tym zapomnieć. To za gruby Magikarp, żebyście mogli go ruszyć. A my na policji zeznawać nie będziemy. Za duże ryzyko, że sami pójdziemy siedzieć.
- Szlachetni to wy nie jesteście - powiedział kpiąco Ash.
- Jakbyśmy byli szlachetni, to byśmy byli po tej samej stronie, co wy, a tak nie jest - zauważył Meowth - A poza tym szlachetni dwa razy tracą.
- Ciekawa filozofia - zaśmiałam się ironicznie - Ale niech wam będzie. A tak z innej beczki... Po co wy tutaj tak siedzicie bez celu, co?
- Powiedzieliśmy ci już. Szukamy interesu do zrobienia - powiedział James.
- Poważnie? A może już z kimś go zrobiliście, co? - zapytał złośliwie mój luby.
- Nie wiem, o co ci chodzi, głąbie - rzuciła Jessie.
Ash powoli wyjął broń i pod stołem wymierzył ją w członkinię Zespołu R w taki sposób, aby ona to zauważyła, ale ludzie wokół już nie.
- Weź się nie wydurniaj. Widziałem wyraźnie, jak od waszego stolika ktoś wstaje i to chwilę przed tym, nim my usiedliśmy przy was. Myślisz, że tego nie dostrzegłem?
Jessie wyraźnie zaczęła się pocić na twarzy. Była zdenerwowana i to było aż nadto pewne. Dlatego też wiedzieliśmy, iż kłamie.
- Widziałem dobrze, jak jakieś parę minut przedtem, zanim my się do was przysiedliśmy, od waszego stolik odchodził jakiś chłopak. Kim on był?
Pokazałam na kieszeń, w której miałam pistolet.
- Czy mamy użyć naszych argumentów? A może wolicie rozmawiać na komendzie? - spytałam groźnie.
Zespół R wyraźnie się przestraszył i było to aż nadto widoczne dla nas, że zaczną śpiewać, tylko muszą mieć pewność, iż wciąż grozi im oberwanie kulki. W innym wypadku zaczęli by być hardzi, a to by nam nieco utrudniło zadanie.
- Hej, spokojnie, głąby! Tylko bez takich! - jęknął przerażony Meowth - Już wam mówimy. To był taki czarnowłosy nastolatek o zielonych oczach, lekko piegowaty. Pierwszy raz go widzieliśmy na oczy.
- Słowo honoru! Nigdy wcześniej go nie spotkaliśmy! - dodał bardzo przerażony James.
- Jaki interes z nim ubiliście? - spytał Ash.
- Pika-pika?! - dodał groźnie Pikachu, strosząc lekko futerko.
- Wypożyczył od nas nasze Pokemony - wyjaśniła Jessie.
- Za friko?
- Nie, za kasę.
- Dużą?
- Tysiąc dolców za oba. Zwrot pożyczki nastąpi jutro.
- I wy się zgodziliście?
- Kasa jest nam potrzebna, a życie niestety jest kosztowne.
- A jeśli nie odda wam Pokemonów?
- To trudno, złapiemy sobie następne.
- Spokojnie, odda - odpowiedział na to James - Jestem tego pewien. Dał nam nawet kluczyk do skrytki nr. 313 na poczcie. Powiedział, że jutro rano będziemy mogli odebrać nasze Pokemony w ich pokeballach.
- I co? Uwierzyliście mu tak po prostu? - spytałam.
- A czemu mielibyśmy nie wierzyć? - odparł na to James - Nie będę ukrywać, że ja nie byłem zbyt pozytywnie do tego pomysłu nastawiony. Ale Jessie mnie przekonała.
- Nie jest to może fair, ale potrzebujemy kasy, a on zapłacił gotówką - miauknął na to Meowth.
- W tym świecie niestety nie ma sentymentów - dodała Jessie - A więc musimy być przygotowani na każdą ewentualność i to nawet na taką, że będziemy zmuszeni zastawić nasze Pokemony.
- Rozumiem - pokiwał lekko głową Ash - A czy ten chłopak nie mówił wam, po co mu te Pokemony?
- Nie. Powiedział tylko, że odda nam je jutro - wyjaśnił James - Nic więcej nam nie mówił.
- A wy nie pytaliście? - spytałam.
- A po co mieliśmy pytać? - mruknął Meowth - W tym zawodzie im mniej zadaje się pytań, tym lepiej. Kto mniej pyta, a więcej robi, ten zarobi krocie. A w każdym razie na pewno więcej niż ten, kto zadaje zbyt wiele pytań.
- Bardzo ciekawa filozofia - zaśmiał się ironicznie Ash - Choć trudno mi odmówić wam słuszności w tej sprawie. A więc... Czy to już wszystko, co macie nam do powiedzenia?
- Tak, to wszystko - odparł na to James - Słowo! Nic więcej nie wiemy! Meowth powiedział wyraźnie, że nie zadajemy takich pytań.
- Rozumiem. Niech wam będzie - mruknął na to mój chłopak - Dobra, to z naszej strony wszystko... Jak na razie.
Po tych słowach Ash powoli wstał i wrócił do swojego stolika, a ja i Pikachu zrobiliśmy to samo. Odchodząc przyłożyłam lekko palce do swoich oczu, a następnie skierowałam je na nich, aby im dać do zrozumienia, że mamy na nich oko i niech lepiej o tym pamiętają.
- Myślisz, że mówili prawdę? - spytałam, siadając przy Ashu.
- Raczej tak - odpowiedział mi mój luby - Jednak mogę się mylić. W końcu ostatnio parę razy poważnie się pomyliłem.
- Każdemu to się zdarza, nawet najlepszym - powiedziałam.
- Właśnie... Nawet najlepszym - odezwał się znajomy głos.
Obok naszego stolika stał Thomas Ravenshop. Był on wyraźnie bardzo przygnębiony.
- Cześć, Thomas - przywitałam go - Co się stało?
- Nic takiego - odpowiedział nam ponuro pisarz, siadając przy nas - Tylko przekonałem się na własne oczy, że jestem idiotą.
- Skoro to stwierdziłeś, to chyba takim idiotą nie jesteś - zauważył Ash - Idiota przecież nie wie, że jest idiotą.
Thomas parsknął śmiechem i powiedział:
- To ciekawe stwierdzenie. Może masz rację. Ale czuję się jak idiota. Naprawdę.
- A to czemu? - spytałam.
- Pika-pika? - dodał Pikachu.
- Aż wstyd mówić... Pamiętacie może tę dziewczynę, którą spotkałem podczas zabawy z okazji drugiego dnia świąt?
- No tak. Pamiętamy ją - odpowiedziałam mu - Chyba nazywała się Edith, jeśli się nie mylę.
- Nie mylisz się, tak ma na imię. Znam ją już jakiś czas. Zwróciłem na nią uwagę podczas promocji mojej książki. Wydawała się być nią naprawdę zainteresowana. Spędziliśmy razem trochę czasu, a potem ona zniknęła bez słowa. Teraz pojawiła się tutaj i myślałem, że jest dalej mną zainteresowana, zresztą tak mi mówiła. Więc tańczyłem z nią podczas tej zabawy w Drugi Dzień Świąt.
- Tak i przy okazji zaśpiewałeś dla niej piosenkę - uśmiechnęłam się do niego - Choć nie wiedzieć czemu nagle zmieniłeś jej tekst i brzmiał tak, jakbyś miał Edith coś do zarzucenia.
- Bo to prawda - pokiwał głową Thomas.
Kelner przyniósł mu piwo, a on sam powoli zaczął pić, przez chwilę milcząc, po czym zaczął mówić:
- Wtedy, gdy śpiewałem dla niej tę piosenkę, to zobaczyłem nagle, jak ona tańczy z innym i wyraźnie się do niego lepi. Nie spodobało mi się to, stąd ta nagła zmiana nastawienia podczas śpiewu. Ale cóż... Prawdę mówiąc nawet wtedy jeszcze liczyłem, że może to jest jakiś jej krewny czy naprawdę bliski przyjaciel, a ja tylko niepotrzebnie okazuję zazdrość.
- I co? Myliłeś się? - spytałam.
- A tak, myliłem się. Bo dzisiaj ją spotkałem z tym kolesiem. Całowali się tak, jak przyjaciele czy krewni nigdy się nie całują. Podszedłem więc do nich i wtedy oni mnie dostrzegli. A Edith? Jakby nigdy nic zaczęła się śmiać i mówić, że przykro jej, iż nie zadzwoniła, ale ma niestety wielu przyjaciół i z każdym musi spędzić trochę czasu.
- Ach tak... To ciekawe - powiedziałam ponuro - A ty ją pokochałeś, prawda?
- Tak. Pokochałem ją. Kiedy ją poznałem, to wykazywała tak wielkie zainteresowanie moją twórczością, że myślałem, iż znalazłem bratnią duszę inną niż tylko moja siostra i przyszły szwagier. Potem zaś długo ze sobą korespondowaliśmy i okazało się, jak wiele mamy wspólnych tematów. Od czasu do czasu przyjeżdżała też do Lumiose, aby się ze mną zobaczyć i co? Okazało się, że takich jak ja, to ona ma co najmniej kilku. Taka to wygląda. Zmarnowałem na nią ponad rok, ale już dosyć tego! Maggie wiedziała, że ona jest jakaś taka nie teges, lecz ja nie chciałem jej słuchać i kazałem jej zająć się swoimi sprawami. I co? I się okazało, że to jednak moja siostra miała rację, a ja się myliłem.
- Pierwszy raz w życiu się zakochałeś? - spytał Ash.
- Nie. Pierwszy raz się zabujałem jako nastolatek i dość szybko tego pożałowałem. Panienka leciała tylko na pieniążki mojego ojca, czaisz to? Tylko na jego kasę. Chciała, abym kupował jej ciągle jakieś prezenty, a jak nie chciałem, to mi robiła sceny.
- Rozumiem, że szybko z nią zerwałeś.
- Szybko, nie szybko, ale zerwałem... I potem miałem złamane serce i doszedłem do wniosku, że bogaci i sławni nie mają szans na to, aby mieć szczęście w miłości. Tacy nigdy nie mają pewności w tym, czy są kochani dla siebie, czy dla swojej kasy i sławy.
- Nie wszyscy. Maggie jest chyba szczęśliwa - zauważyłam.
- Ponieważ Maggie trafiła na kogoś podobnego sobie - odparł Thomas - Maggie jest w związku z pisarzem, który sam jest sławny i dosyć zamożny, aby nie musiał lecieć na czyjąś kasę. A więc to nie jest żaden cud. Po prostu pieniądze nie są dla niego wcale łakomym kąskiem. Za to Maggie jako kobieta, to już inna sprawa. Inaczej mówiąc interesuje się tylko nią, a nie również jej pieniędzmi, bo jest dość zamożny, aby sobie na to pozwolić.
- Czyli wniosek jest taki, że bogaci i sławni muszą się wiązać tylko z bogatymi i sławnymi? - spytałam.
- Owszem, choć bogaci i sławni są przecież często bucami i to jeszcze mającymi się za nie wiadomo kogo. Są wyjątki jak ja czy John, ale reszta to... Pomijając wyjątki, reszta to gnidy. Dlatego lepiej żyć samotnie na tym świecie i nie angażować się zbyt mocno w związki z kimkolwiek. A co do Edith, to byłem po prostu ślepy, że nie widziałem tego, co było oczywiste od początku. Rozumiecie? Byłem ślepy.
Ledwie to powiedział, a Ash nagle jakby coś tknęło. Oparł się mocno o oparcie krzesła i jęknął:
- Ślepy... No tak!
Po tych słowach uderzył się otwartą dłonią w czoło i mruknął:
- Boże, jaki ja jestem głupi! To jest przecież takie proste!
- Co jest niby takie proste? - spytałam.
- To, czego wcześniej nie rozumiałem - odpowiedział Ash i zerwał się ze swojego miejsca - I teraz jeszcze te Pokemony... Już rozumiem, po co mu one! Tylko skąd wiedział...
- Ale co? Kto? O czym ty mówisz? - spytałam zdumiona.
- Dowiesz się wszystkiego na miejscu, Sereno. Chodźmy, szybko! Czas nagli!
Pikachu zapiszczał i wskoczył Ashowi na ramię, a następnie oboje wybiegliśmy z baru.
- Hej! Gdzie was niesie?! - zawołał do nas zdumiony Thomas.
Nie mogliśmy mu jednak odpowiedzieć, ponieważ mieliśmy robotę do wykonania.
***
Pobiegliśmy najpierw na policję, gdzie od Jenny bez żadnego trudu zdołaliśmy wydostać informację, że Brackley ma willę na przedmieściach Alabastii w kierunku południowym. Potem wzięliśmy z domu Asha motor i pojechaliśmy nim w stronę tej willi. Bardzo byliśmy ciekawi, czy zdążymy na czas, czy może przybędziemy za późno. Osobiście nie bardzo paliło mi się do tego, aby ratować życie takiej podłej gnidy, choć z drugiej strony obywatelski obowiązek nakazywał nam spieszyć się jak najszybciej. Ash po drodze zdążył mi wyjaśnić swój sposób myślenia i musiałam przyznać, że było w tym wiele racji, tylko oczywiście nie mieliśmy całkowitej pewności, iż tak właśnie jest. Ale znając Sherlocka Asha, to wiedziałam, że on raczej nie myli się w swojej dedukcji.
Podjechaliśmy motorem do willi Davy’ego Brackley. Była to piękna, biała posiadłość otoczona wielkim murem z bramą, ale co najdziwniejsze, pozbawiona jakiejkolwiek ochrony. Wydało się nam to bardzo podejrzane, dlatego też szybko wyjęliśmy pistolety i ustawieni plecami do siebie (jak na filmach) bardzo powoli weszliśmy do środka. Na terenie posesji jednak nie zastaliśmy nikogo z ochrony, nawet trupów, chociaż ich się raczej tutaj nie spodziewaliśmy.
- Co się tu mogło stać? - spytałam zdumiona.
- Nie jestem do końca pewien, ale wydaje mi się, że Ellis tym razem zaszalał - zażartował sobie Ash - Podobnie jak w tym filmie animowanym z 1988 roku, który wczoraj oglądaliśmy.
Rzeczywiście, poprzedniego wieczoru oglądaliśmy razem australijską bajkę „Czarna Strzała“ na podstawie powieści Roberta Louisa Stevensona. Fabuła zarówno książki, jak i filmu opowiadała o czasach Wojny Dwóch Róż w Anglii. Głównym jej bohaterem jest Richard „Dick“ Shelton, który jest wychowankiem podłego sir. Daniela Brackleya. Pewnego dnia jeden z kompanów Brackleya, sir. Nicholas Appleyard ginie zabity czarną strzałą. Jej właściciel w liście pozostawionym przy zwłokach swej ofiary zapowiada trzy kolejne zgony, w tym również sir. Daniela, którego oskarża o zabójstwo ojca Dicka. Autor listu nazywa sam siebie John Pomścij-Krzywda i Czarna Strzała, jednak tak naprawdę nosi nazwisko Ellis Duckworth i jest dawnym przyjacielem Harry’ego Sheltona, czyli ojca Dicka. Richard początkowo nie wierzy w winę swego opiekuna i sądzi, iż Ellis chce go nastawić przeciwko sir. Danielowi, jednakże dalsze postępowanie Brackleya potwierdza słowa tajemniczego mściciela. Brackley porywa młodą i bardzo zamożną Joannę Sedley, którą chce wydać za Dicka, aby przejąć jej majątek, potem zaś, gdy Dick odkrywa prawdę o śmierci swego ojca, sir. Daniel próbuje go zabić i wydać Joannę za swojego starego kompana, lorda Shorby. Na całe szczęście Richard zostaje ocalony przez Ellisa i razem z nim podejmuje próbę odbicia Joanny, w której z wzajemnością się zakochał. Nie udaje mu się to, ale wraz z Czarną Strzałą przerywa ceremonię ślubną, zaś Ellis zabija niedoszłego pana młodego (nawiasem mówiąc też niezłą kanalię), a nieco później zabija również kolejną osobę na swej liście zbrodniarzy do wyeliminowania, czyli Bennetta Hatcha, prawą rękę sir. Daniela. Potem Richard i Ellis angażują się w Wojnę Dwóch Róż po stronie Yorków (Brackley natomiast walczy po stronie Lancasterów) i służą pod rozkazami brata króla Edwarda IV Yorka, czyli Richarda Yorka, księcia Gloucester (tego samego, który to potem stał się słynnym, demonicznym oraz garbatym Ryszardem III, tak rozsławionym przez sztukę Szekspira). Po pewnym okresie walk Dickowi udaje się odbić Joannę, która wciąż go kocha i pobierają się, a Ellis zabija sir. Daniela, zaś ostatniej ze swych ofiar, na usilną prośbę Dicka daruje życie, ponieważ tak naprawdę ten człowiek nieświadomie przyczynił się do śmierci Harry’ego Sheltona (a nie celowo, jak myślał wcześniej Ellis). W ten sposób Czarna Strzała wypełnia swoją misję, a jego przyjaciel poślubia ukochaną i żyje z nią długo i szczęśliwie.
Cała ta historia łudząco była podobna do historia naszego tajemniczego Ellisa Pomścij-Krzywdy, który na dodatek nazywał się Richard Shelton. Nazwiska jego wrogów także zgadzały się z nazwiskami wrogów Czarnej Strzały. Bardzo dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż? Chociaż być może nazwiska to był czysty przypadek, bo i to jest możliwe, ale sama zemsta tajemniczego Ellisa już celowo mogła nawiązywać do tej słynnej powieści. Tego nie wiedzieliśmy, jednak mieliśmy nadzieję odkryć te fakty i to jeszcze zanim dojdzie do jakiegoś nieszczęścia.
Powoli i ostrożnie podeszliśmy do drzwi willi i Ash nacisnął klamkę, dzięki czemu wkroczyliśmy do środka, cały czas stojąc do siebie plecami i mierząc pistoletami dookoła siebie. W willi było cicho, a nawet za cicho. Pikachu bardzo ostrożnie rozglądał się uważnie wokół nas, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego.
- Nikogo nie ma - powiedziałam - Ani ochrony, ani właściciela. Co jest grane?
- Spokojnie... Przeszukamy willę, to się dowiemy - odparł na to Ash.
Szliśmy dalej przed siebie, kiedy nagle usłyszeliśmy jakiś głos.
- Kto tutaj przyszedł? Czy to pan, panie Brackley?
Wbiegliśmy do pokoju, z którego dobiegł nas ten głos i zauważyliśmy, że tym pokojem jest salon, a w nim na kanapie siedział ten sam tajemniczy ślepiec, którego już wcześniej parę razy spotkaliśmy. Obok niego siedział jego wierny Pokemon przewodnik, który lekko zawarczał na nasz widok.
- Kto tu jest? - spytał ślepiec - Czy to pan, panie Brackley?
- Nie, to nie gospodarz - odparł Ash, powoli opuszczając broń - Jestem Ash Ketchum, prywatny detektyw. Wraz ze mną są tutaj moja dziewczyna, Serena Evans i mój Pikachu.
- Witamy pana - powiedziałam, też chowając pistolet - Czy nie wie pan, gdzie jest pan Brackley?
- Pan Brackley? - odparł na to ślepiec, głaszcząc swojego Pokemona - Wyszedł jakiś czas temu, nie wiem dokładnie ile, ale niewiele... Usłyszał jakiś dziwny hałas i... Potem się nie odezwał.
- Długo go nie ma? - spytałam.
- Jakiś czas.
Pokemon zawarczał bardzo groźnie i kiedy chcieliśmy podejść bliżej jego pana, nastroszył się.
- Oj, on chyba nam nie ufa - jęknęłam przerażona.
Pikachu nastroszył futerko w bojowy sposób. Był gotowy do walki.
- Spokojnie... Nie zrobi wam krzywdy - rzekł ślepiec, po czym sięgnął do paska, przy którym miał pokeballe i schował w nim Pokemona.
- Teraz możemy spokojnie porozmawiać.
Chwilę później Ash i ja usiedliśmy naprzeciwko ślepca w fotelach, a nasz tajemniczy rozmówca spytał:
- Może podać wam coś do picia?
- Wątpię, aby pan zdołał to zrobić. W końcu...
- Jestem ślepy? - przerwał mi nieznajomy - A i owszem, ale spokojnie. Znam ten dom już na wylot. Bywałem tu wiele razy za zgodą samego pana Brackleya.
- Znacie się? - spytał Ash zainteresowany.
- Tak, już jakiś czas. Mój ojciec przyjaźnił się z jego ojcem, więc teraz pan Brackley mi pomaga.
Ślepiec powoli wstał i jednocześnie Ash, najostrożniej jak tylko mógł, wstał przed nim i poszedł do kuchni, w kierunku której szedł właśnie nasz nowy znajomy. Ash był tam przed nim, a ja siedząc w fotelu zauważyłam, że otwiera szafkę i przestawia miejscami karafkę oraz kieliszki. Ślepiec zaś powoli podszedł do szafki, otworzył ją i chciał złapać za karafkę, ale tam stały kieliszki, więc zaczął macać i w końcu znalazł cel swoich poszukiwań. Ashowi jednak to nie wystarczyło. Na drodze ślepca ustawił on krzesło, na które po chwili mężczyzna wpadł, ale nie przewrócił się, gdyż kroki stawiał ostrożnie, więc tylko lekko trącił krzesło, po czym wyminął je i szedł dalej. Ash uśmiechnął się delikatnie i powoli przesunął stół tak, że kiedy ślepiec próbował położyć na nim karafkę i kieliszki, natrafił na pustkę, więc musiał przez chwilę macać powietrze zanim odnalazł stół. Mój luby zaś uśmiechał się z wyraźną satysfakcją, chociaż ja nie do końca rozumiałam motywację jego działań.
- Wie pan, panie Ketchum - rzekł po chwili ślepiec, siadając powoli na kanapie - Zaczyna mnie bardzo niepokoić, co się stało z panem Brackleyem. Długo nie wraca. Mam nadzieję, że nie spotkało go nic złego.
- Myślę, że niedługo tu przyjdzie - powiedziałam.
- Pewnie ma panienka rację - odparł na to nieznajomy - A my póki co możemy wypić.
- A pan Brackley nie będzie zły, że się obsłużyliśmy bez jego wiedzy?
- Z pewnością nie. Jest bardzo gościnny. Nalać państwu?
- Nie, dziękuję. Ale pan się może śmiało częstować, jeśli pan chce.
- A moglibyście mi państwo nalać? Bo ja sam nie umiem.
- Ależ umie pan, panie Shelton - powiedział na to Ash - W końcu pan bardzo dobrze widzi.
Ślepiec spojrzał na niego uważnie wyraźnie zdumiony, zaś Ash dodał:
- Tak, widzi pan doskonale. A moja mała próba wsypała pana.
- Co pan opowiada? Nie mogła mnie wsypać. Nie dosięgłem karafki, kiedy pan ją przestawił. Wpadłem na krzesło, nie namacałem stołu... Gdzie tutaj błąd?
- Nie w tym go pan popełnił, ale w czym innym. Pan dobrze wie, że my tu gramy na śmierć i życie. I pan za wszelką cenę chce wygrać. Dlatego pan się bardzo dobrze stara. Zbyt dobrze.
Ślepiec powoli zdjął okulary i wówczas mieliśmy możliwość zobaczyć jego ciemno-brązowe oczy, którymi uważnie wpatrywał się w Asha.
- Rozumiem... Gdybym naprawdę był ślepcem, który doskonale zna ten dom, to zapytałbym pana, dlaczego pan przestawia te wszystkie rzeczy? Czy mnie pan sprawdza, czy może ma pan jakieś inne, niezrozumiałe dla mnie zamiary? Tak... Jest pan bardzo sprytny, panie Ketchum. Widzę, że słusznie uważałem pana za godnego siebie przeciwnika.
- Tak, godnego, ale nie myślącego zbyt szybko - powiedział z lekkim wyrzutem do samego siebie Ash - Bo przecież jakoś nie wpadłem na pana trop wcześniej, choć już dawno powinienem był się domyślić, co i jak.
- Nie zawsze myślimy tak szybko, jakbyśmy tego chcieli - rzekł na to Richard Shelton ponurym tonem.
- Dokładnie tak. Gdzie jest Davy Brackley?
- Leży w jednym z tych pokoi związany. Czeka na wyrok.
- A jego ochrona?
- W innym pokoju. Nie uwolnią się sami, ma pan na to moje słowo. Ja dokończę swego dzieła, a potem to już możecie państwo ze mną robić, co tylko zechcecie.
- Naprawdę? I uważa pan, że pozwolimy na to, aby pan tak bezkarnie zabił człowieka i to na naszych oczach? - spytałam.
- Człowieka? Bydlaka i gnidę. Też mi człowiek - odpowiedział złym tonem Richard Shelton - Na miano człowieka trzeba sobie zasłużyć. On zaś nie zasłużył sobie na to miano. Możecie być państwo tego pewni.
- Wierzę. Dość się o nim dowiedzieliśmy, aby wiedzieć, jaka to kanalia - odparł Ash - Z wielką chęcią bym go uziemił. Jego i jego kumpli.
- Uziemił? I co by pan z nimi zrobił? Wsadził ich do więzienia? I co? Uważa pan, że coś by pan tym zyskał? Takich jak oni nie można wsadzić do więzienia. Są oni zbyt bogaci i zbyt wysoko postawieni, aby prawo miało możliwość ich ukarać. Jedynie kulka w łeb jest tu sprawiedliwością.
- Cztery srebrne kule - powiedziałam smutno - Skąd ja pan wziął?
- Ze srebrnego wisiorka mojej ukochanej Laury - rzekł smutno Shelton - A także ze srebrnego pierścionka i srebrnych kolczyków.
- Nie lepsze byłyby złote kule?
- Byłyby, ale Laura zawsze wolała srebro. Mówiła mi nieraz, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem, ale ona nie lubi milczeć, woli mówić. Więc woli srebro. Właśnie z jej biżuterii zrobiłem moje cztery kule. Dla czterech łajdaków, którzy to pozbawili mnie wszystkiego, co było mi drogie.
- Jak to dokładniej było? - spytał Ash.
- Chętnie państwu to opowiem - odpowiedział Ellis Pomścij-Krzywda - Martin Appleyard był nieuczciwym maklerem giełdowym. Niegdyś majętny, jednak przez pewien krach na giełdzie stracił niemal całą swoją forsę i co gorsza, forsę swojego wspólnika. Ten wspólnik nazywał się Davy Brackley. Polecił mu on odzyskać te pieniądze i to jak najszybciej. Wskazał mu nawet człowieka, który mógłby być źródłem owej gotówki. Ten człowiek to był Paul Sanders, mój wierny przyjaciel jeszcze z czasów dzieciństwa. Martin Appleyard kierując się wskazówkami Davy’ego Brackleya, namówił go na pewną inwestycję. Okazję, dzięki której miał on podwoić swój majątek i to zupełnie legalnie. Oddał więc pod hipotekę cały swój dom i dał się zwieść. Oczywiście Martin Appleyard go wyrolował, a majątek przejął nie kto inny, jak właśnie Brackley, oczywiście zgodnie z prawem. Nie muszę tu chyba dodawać, że Martin Appleyard również sporo na tym zyskał. Paul Sanders zaś został bez niczego i załamany zabił się.
Richard Shelton vel Ellis Pomścij-Krzywda załamany zasłonił sobie oczy dłonią, zaczął nią sobie lekko masować skronie, po czym mówił dalej:
- Harry Shorby był znanym deweloperem i bardzo chciał wybudować nowoczesne osiedle mieszkalne, ale na terenie gdzie występowała rzadka odmiana Pokemonów, pochodzących z Kanto. Posiadały m.in inną barwę oraz inne rozmiary niż ich znane wersje. Ben Heart, mój drugi najlepszy przyjaciel dowiedział się o tym i za wszelką cenę chciał mu przeszkodzić. Brackley jako wielka szycha z władz, miał mieć spore udziały uzyskane z budowy, dlatego wspólnie z Shorbym zabili Bena. Shorby wprowadził go w pułapkę, którą Davy Brackley zastawił na owym terenie. Winę zwalili na kłusowników, którzy tam działali. Odnalazłem przyjaciela, gdy ten już nie żył. Ponieważ Heart nie miał przede mną tajemnic, wiedziałem doskonale, kogo o to obwiniać. Ale ledwie zacząłem to głosić publicznie, a już Shorby mnie oskarżył o tę zbrodnię. Trafiłem do aresztu, jednak nie znaleziono żadnych dowodów mojej winy, lecz pomimo to przez machinacje Brackleya przetrzymano mnie w areszcie trzy miesiące. W tym samym czasie, jako że już wcześniej sprzeciwiałem się nieuczciwym zarządzeniom Brackleya i jawnie go oskarżałem o zabójstwo Bena Hearta, z zemsty uderzył we mnie bezlitośnie. Wysłał swojego komornika, czyli Bernarda Hatcha z poleceniem wyeksmitowania moich rodziców. Powodem miały być jakieś niezapłacone podatki oraz fakt, że ich dom rzekomo znajduje się w miejscu o dosyć szczególnym znaczeniu historycznym dla miasta. W związku z tym ich dom ma zostać zburzony. Moi rodzice zostali więc pozbawieni zarówno swego domu, jak i środków do życia i wylądowali w przytułku, gdzie zmarli jakiś czas temu. Zmarli, gdy dowiedzieli się o mojej śmierci podczas wypadku w górach. Wypadku, który prawdopodobnie zorganizował Brackley, choć w tej sprawie nie mam pewności. Ale tak czy siak na wieść o mojej śmierci ojciec zmarł na atak serca, a matka się zabiła zażywając całą garść tabletek. Ale ja wtedy żyłem, tylko wracałem powoli do zdrowia z pomocą takiego jednego, który żył w górach. Znalazł mnie i ocalił. Gdy tylko odzyskałem zdrowie, to zaraz wróciłem tutaj, ale moi rodzice już nie żyli, a ja byłem uznawany za martwego. Wszystko to zasługa Bernarda Hatcha i Davy’ego Brackleya.
Ellis Pomścij-Krzywda był coraz bardziej załamany, gdy to mówił, ale mimo to postanowił wytrwać do końca, więc mówił dalej:
- Laura Heart... Moja ukochana oraz siostra Bena po bardzo długich poszukiwaniach w końcu odnalazła dowód machinacji Brackleya oraz fakt, iż odpowiada on za śmierć jej brata i moje uwięzienie. Niestety, Brackley zniszczył te dowody, a potem zastrzelił ją. Znalazłem Laurę umierającą. Nie mogłem jej pomóc, ale przed śmiercią Laura zdążyła powiedzieć mi, kto za tym stoi, po czym umarła, zaciskając prawą dłoń na medalionie, w którym było nasze wspólne zdjęcie.
- Straszne - westchnęłam załamana - Stracił pan dwóch przyjaciół, rodziców oraz ukochaną.
- Dokładnie tak. A propos przyjaciół... Ben Heart... Wiecie, że on był znanym badaczem Pokemonów? Tak, jego specjalizacją były bardzo rzadkie odmiany znanych gatunków, które charakteryzują się nieco innymi cechami niż ich znane odpowiedniki. Chciał na tym terenie, o którym już mówiliśmy, założyć wielki rezerwat przyrody. Ale cóż... Shorby i Brackley straciliby na tym sporo kasy, gdyby on postawił na swoim. Dlatego też go wykończyli. Dla kasy... Tak, dla kasy! Tak samo Paul Sanders został przez nich dla forsy zniszczony. Davy Brackley zamierzał jak najszybciej odzyskać kasę, którą powierzył Appleyardowi. Spieszyło mu się, więc cóż... Bez trudu namówił tę gnidę Martina do zniszczenia mojego przyjaciela.
- Brackley rzeczywiście jest kanalią i to najgorszą z nich wszystkich - powiedziałam ponuro.
- Tak. A Arabowie zwykli mawiać, że największy i najgorszy z naszych wrogów powinien widzieć, jak umierają pozostali, aby się bardziej bał, gdy nadejdzie jego czas. Dlatego jego zostawiłem sobie na koniec.
- Oj tak, dokładnie - pokiwał lekko głową Ash - Ma pan dwa typy walczące, prawda? Hitmonlee i jakiegoś jeszcze...
- Machopa - odparł Ellis - Oba bardzo mi pomagały podczas mojej misji. Appleyarda wywlekły pijanego, kiedy ten bydlak wracał z imprezy bożonarodzeniowej. Był tak schlany, że bez najmniejszego trudu zaciągnęły go w jedną ciemną uliczkę, a tam czekałem już ja z tą oto laseczką.
To mówiąc poklepał ręką swoją białą laskę niewidomego.
- Ładne cacko, prawda? Zbudował je dla mnie pewien miły rusznikarz, dobry znajomy mojego ojca. Ale nie podam wam jego nazwiska. Laska jest bardzo przydatna. Posiada w sobie niewielką strzelbę, którą potrafi niemalże bezgłośnie strzelać jak pistolet z tłumikiem. Nabiłem ją czterema srebrnymi kulami wytopionymi z biżuterii mojej ukochanej Laury. Każdą z tych kul przeznaczyłem dla jednego z moich wrogów.
- A jak było z Harrym Shorby? - spytałam.
- W podobny sposób, co z jego poprzednikiem. Tyle tylko, że Shorby stawiał opór i musiał nieco dostać po gębie, aby się uspokoić. Ale udało się.
- A Bernard Hatch?
- Tutaj już domyślam się szczegółów - powiedział Ash z uśmiechem na twarzy - Był pan w Centrum Pokemonów, kiedy przyszliśmy z Hatchem. Siedział pan w pobliżu, kiedy nasz klient prosił o klucz do swego pokoju i nawet podał jego numer. Bez trudu pan więc się dowiedział, gdzie szukać swojej trzeciej ofiary, a przez naszą nieuwagę miał pan ułatwione zadanie. Serena wyszła do biblioteki, a ja na chwilę, aby zadzwonić. I co? Przeszedł pan do działania, ale szybko wróciłem, dlatego musiał mnie pan uciszyć.
- Tak... Bardzo mi przykro z tego powodu. Nie chciałem się posuwać do takiego czynu, ale nie miałem innego wyjścia. Musiałem zrobić to, co zrobiłem. Mam nadzieję, że się pan nie gniewa, panie Ketchum.
- To nie jest pierwszy guz, który oberwałem i pewnie nie ostatni. Tylko nie do końca rozumiem, po co panu były potrzebne Pokemony Zespołu R.
- Ponieważ chciałem mieć Pokemony, które potrafią latać i bez trudu załatwią ochronę. Znałem Zespół R z gazet i dobrze wiedziałem, jakie mają Pokemony. Relacje o ich atakach były dość dokładne. Wiedziałem więc o tym, że mają Inkaya i Pumpkaboo. To były Pokemony w sam raz dla mnie, więc poprosiłem pewnego chłopca, aby wypożyczył dla mnie te stworki od Zespołu R, który dostrzegłem w pobliskim barze. Siedziałem przed barem i czekałem. Chłopak załatwił swoje i przyniósł mi Pokemony. Dzięki temu na monitoringu z ochrony widnieją teraz tylko i wyłącznie stworki Zespołu R, co naprowadzi policję na fałszywy trop. Ale to jeszcze nie był koniec moich dobrych pomysłów. Miałem też peruczkę, którą zakrywałem swoją łysinę, a mój płaszcz ma dwie strony. Wystarczy go wywrócić na drugą stronę i jest już jasno-brązowy. W ten sposób udawałem drugiego człowieka np. tego, który kręcił się po Centrum Pokemonów i który potem wynajął chłopaka do pogadania z Zespołem R.
- Sprytne - uśmiechnął się Ash - A więc wszystko jest jasne. Co pan teraz zamierza zrobić?
- Zamierzam zabić Brackleya i oddać się w wasze ręce - odparł na to Ellis - Reszta mnie już nie interesuje.
- I co? Uważa pan, że mu na to pozwolimy? - spytałam.
- Oczywiście, że nie pozwolicie - odezwał się nagle czyiś ponury głos.
Spojrzeliśmy za siebie i ujrzeliśmy nagle jakiegoś wysokiego, siwego mężczyznę, z wąsami i ostrym zarostem. Wyglądał on na około sześćdziesiąt lat. Ubrany był w elegancki strój, a w dłoni miał pistolet, z którego mierzył do nas.
- Nasz kochany Richard Shelton żyje - wysyczał podle mężczyzna - I do tego jeszcze zamierzał mnie zabić, tak jak wcześniej zabił moich dobrych znajomych. Jak to się dziwnie losy ludzkie plotą. Bardzo dziwnie.
- Panie Brackley, lepiej niech pan nie robi...
- Siadaj, panienko! Dobrze ci radzę!
Właśnie zamierzałam wstać, kiedy to nagle Brackley wydał mi swoją komendę i wymierzył we mnie broń, dlatego musiałam usiąść ponownie na miejscu.
- Sprytnie to wszystko sobie wykombinowałeś, ale nie doceniłeś mnie, bydlaku. Zupełnie tak, jak twoja żałosna mamuśka. A wystarczyłoby tylko, żeby wyszła za mnie, a nie za twojego nic nie wartego tatusia. Ale cóż... Los się na nich za to zemścił.
- Jaki los?! Chyba raczej ty, bezwzględny i mściwy bydlaku! - zawołał wściekle Ellis - Zniszczyłeś mnie z czystej zemsty?!
- Przede wszystkim dla interesów, więc nie pochlebiaj sobie - odparł na to Brackley - Ale wiesz, skoro mogłem połączyć przyjemne z pożytecznym, to zrobiłem to. A teraz wykończę całą waszą trójkę. To dopiero gazety będą miały temat. Szaleniec z pomocą dwóch słynnych detektywów próbuje zabić członka Rady Miejskiej, ale ich niedoszła ofiara sama ich zabiła. Piękny koniec kariery Sherlocka Asha i zemsty Ellisa Pomścij-Krzywdy. A więc od kogo by tu zacząć? Już wiem! Od mojego niedoszłego zabójcy.
To mówiąc wymierzył on pistolet w kierunku Ellisa, ale Ash wyrwał swój pistolet i strzelił do niego. Kula wytrąciła Brackleyowi broń, a wtedy Shelton z krzykiem skoczył na bydlaka i powalił go na ziemię, po czym obaj zaczęli się szarpać. Ash, ja i Pikachu obserwowaliśmy to w milczeniu, ale potem musieliśmy się wtrącić, gdyż Ellis został odtrącony nogami przez Brackleya i uderzył głową o ścianę. Brackley doskoczył wówczas do swojej broni i wymierzył ją w Ellisa.
- Zostaw go! - wrzasnął Ash, który podbiegł do bandyty i kopniakiem wytrącił mu ją z ręki.
Łajdak jęknął z bólu, ale szybko skoczył za swoją bronią, lecz Ash był szybszy. Doskoczył do Brackleya i przydusił go do ziemi. Jego przeciwnik jednak zrzucił go z siebie i chciał złapać za pistolet, ale wtedy poraził go prądem Pikachu. Zdołałam więc dobiec na czas do tego gnata, podnieść go, a następnie wymierzyć z niego do Brackleya.
- Nie ruszaj się! - zawołałam.
Mężczyzna popatrzył na mnie złośliwym wzrokiem i zapytał:
- Mam się nie ruszać, tak? A co zamierzasz mnie zrobić, jeśli cię nie posłucham?
- Wtedy cię zastrzelę.
- Zamierzasz mnie zastrzelić, panienko? - zakpił sobie drań - Naprawdę jesteś w stanie to zrobić? Będziesz miała na to dość odwagi?
- Nie ruszaj się, bo zaraz strzelę i się przekonasz, na co mam odwagę! - zawołałam, próbując zabrzmieć groźnie.
Ash był obolały i powoli podnosił się z ziemi, zaś ja mierzyłam do Brackleya z jego broni. Wiedziałam jednak, że nie jestem w stanie do niego strzelić. On również to wiedział, gdyż szedł powoli w moją stronę, a ja się wycofywałam.
- No, śmiało, moja droga... Śmiało. Zastrzel mnie. Rozwal mnie. Masz dość odwagi, aby tego dokonać? Zdołasz przetrwać to, że będziesz mieć na sumieniu moją osobę? To dawaj.
- Nie zbliżaj się, bo...
- Bo co?!
To mówiąc bandzior złapał za broń i silnym ruchem jednej ręki wyrwał mi ją, a drugą popchnął mnie na podłogę.
- Głupia dziewuszka - wysyczał - Koniec twojej zabawy w detektywa.
Pikachu zapiszczał, chcąc strzelić w niego piorunem, jednak bydlak w ostatniej chwili odwrócił się i wymierzył w niego broń.
- Chcesz być następny, głupi stworze? Stań tutaj, przy swojej pani. Ty chłopaczku także... Jazda, ruszajcie się!
Ash i Pikachu powoli podeszli do miejsca, w którym ja siedziałam na podłodze, a Brackley wymierzył w nas broń.
- Naprawdę spore z wami kłopoty, moi kochani. Ale to się niebawem bardzo zmieni - wysyczał bydlak.
Ash miał ręce z tyłu, na swoim pasku i w chwili, gdy to ścierwo miało nas zastrzelić, złapał za jeden z pokebalii i cisnął nim prosto w twarz łajdaka. Ten wrzasnął z bólu, a Ash doskoczył do niego, złapał go za broń i próbował mu ją wyrwać. W końcu mu się to udało, ale Brackley uderzył go w brzuch i skoczył w kierunku kuchni. Ash ruszył za nim, a ja i Pikachu także. Widzieliśmy tam, jak Brackley łapie za nóż kuchenny i opędza się nim od Asha. Mój luby z trudem unikał jego ciosów, gdyż przez uderzenie w brzuch stracił część szybkości, co teraz ów łajdak zamierzał wykorzystać. Skoczył on do Asha, a mój luby złapał jego dłonie swoimi i próbował go jakoś trzymać na dystans. W końcu obaj upadli na podłogę. Chciałam im ruszyć z pomocą, ale kotłowali się tak mocno, że raz jeden był na górze, a za chwilę zastępował go drugi. Bałam się, że w tej szarpaninie niechcący uderzę Asha, więc nic nie robiłam. Pikachu też nie mógł się mieszać, jeśli nie chciał zranić piorunem swego przyjaciela, który już i tak był dość słaby, a atak piorunem by go jeszcze bardziej osłabił. Mogliśmy więc tylko stać i patrzeć z rozpaczą na to, co się dzieje.
Potem Ash z wielkim trudem (bo już ledwie dychał) odepchnął nogami od siebie Brackleya, ale ten szybko poderwał się z ziemi i z nożem w ręku skoczył w kierunku Asha, który oddychał z wielkim trudem. Zanim jednak zdążyłam coś zrobić Brackley nagle zachwiał się, jęknął i upadł na ziemię. Wtedy dostrzegłam, że na piersi po lewej stronie ma krwawą plamę. Ślad po kuli. Obejrzałam się za siebie i zauważyłam stojącego za mną Ellisa ze swoją białą laską niewidomego w dłoni. Z owej niezwykłej broni leciała niewielka stróżka dymu.
- Panie Shelton - westchnęłam zachwycona.
- Pika-pika! - zapiszczał Pikachu.
Ash powoli podniósł się z ziemi (w czym mu pomogłam) i masował sobie obolały brzuch.
- Panie Shelton - westchnął - Uratował mi pan życie.
- Pan zrobiłby to samo dla mnie, panie Ketchum - odpowiedział na to Shelton - Zresztą tak samo kiedyś Ellis Duckworth ocalił mojego przodka, Richarda Sheltona przed śmiercią z rąk sir. Daniela Brackleya.
- Zaraz! - zawołałam zdumiona - To znaczy, że pan jest potomkiem bohatera powieści „Czarna Strzała“?!
- Oczywiście. Ta powieść została napisana na podstawie prawdziwych wydarzeń. Niestety, Robert Louis Stevenson poprzekręcał kilka faktów. Przede wszystkim w jego powieści Ellis zabija Brackleya w lesie, gdy Dick puszcza go wolno, a tak naprawdę Ellis ocalił Dicka, gdy ten się bił z sir. Danielem na wieży kościelnej. Sir. Daniel wytrącił memu przodkowi miecz i miał już go zabić, gdy wtem dosięgła go strzała Ellisa.
- Tak samo, jak w tej bajce, którą oglądaliśmy - powiedziałam wesoło - Czyli tak było naprawdę.
- Dokładnie tak - potwierdził Ellis.
- Ale skąd pan to wie? - spytałam zdumiona.
- W mojej rodzinie od pokoleń były przekazywane pamiętniki mojego przodka, Dicka Sheltona. W nich jest wszystko dokładnie opisane. Na nich też się wzorował Stevenson, ale zmienił to i owo, gdyż miał taką wizję. Dlatego też z mojego przodka zrobił idiotę i narwańca, który potem zmienia się pod wpływem wydarzeń. A przecież Dick nigdy nie zabił człowieka Ellisa w lesie.
- Pamiętam to wydarzenie z książki - powiedziałam - Zawsze miałam Dickowi za złe to, że zabił on tego człowieka, gdy ten się zaczął z nim bić w pobliżu domu Ellisa, bo przecież ten człowiek nie chciał go zabić, a co Dick zrobił? A więc to nigdy nie miało miejsca?
- Oczywiście, że nie. Dick był człowiekiem honoru i przyznałby się do takiego czynu w swoich pamiętnikach. Nie zataiłby go, bo nie chciałby za to iść do piekła. Wtedy przecież uważano, że zatajanie jakichkolwiek faktów w swoich pamiętnikach jest równoznaczne z kłamstwem, a ono jest grzechem. A więc mam pewność, że nie kłamał. Nigdy też lekkomyślnie on i Ellis nie wdali się w bójkę z ludźmi lorda Foxhama, kiedy pierwszy raz poszli odbić Joannę.
- To też miałam Dickowi za złe. Obie drużyny szły na tę samą akcję, a widząc się nawzajem skoczyły na siebie i potraciły kilku ludzi zanim pojęły, że walczą po tej samej stronie, a pojęły to, gdy Dick złapał lorda Foxhama i zmusił go, żeby się poddał.
- Właśnie. Brednie i tyle. Czyste głupoty - rzekł niezadowolony Ellis - To też nigdy nie miało miejsca. Tak naprawdę Ellis i Dick zaczaili się pod domem, w którym była uwięziona Joanna, a wtedy nadszedł lord Foxham ze swoim oddziałem, robiąc przy tym dużo hałasu. Dick więc zaniepokojony zatrzymał go i spytał, co on tu robi. Ten wyjaśnił mu to i wtedy okazało się, że obaj walczą po tej samej stronie i teraz połączyli siły. Tak to wyglądało naprawdę.
- Jest pan pewien?
- Mówiłem już panience... Mój przodek z pewnością nie kłamałby w tak ważnej sprawie. Za bardzo bał się piekła, aby to zrobić. W każdym razie ja w to wierzę i tylko taką wersję uznaję.
- Tak... A co do wersji, to co teraz zrobimy?
Ash popatrzył na mnie i powiedział:
- Co zrobimy? Powiemy, że Davy Brackley zaatakował nas, a my się broniliśmy przed nim, zaś Ellis Pomścij-Krzywda zabił go w naszej obronie, po czym uciekł, a my byliśmy zbyt słabi fizycznie, aby za nim pobiec.
Ellis wyglądał na bardzo zdumionego tym, co właśnie usłyszał.
- Jak to? A więc zamierzacie państwo puścić mnie wolno?
- Oczywiście - odpowiedział mu wesoło Sherlock Ash - Nie mógłbym aresztować człowieka, który ocalił mi życie.
Ellis był wyraźnie wzruszony. Podszedł powoli do mojego chłopaka i podał mu dłoń, którą Ash radośnie uścisnął. Potem podał dłoń mnie i ja też ją uściskałam.
- Dziękuję wam. Dziękuję, że rozumiecie.
- My panu też dziękujemy - odpowiadał mu Ash - Mam nadzieję, że zdoła pan odnaleźć po zemście jakiś sens swego życia.
- Nie będzie to łatwe, ale postaram się - odparł mężczyzna - Może na tym świecie znajdzie się dla mnie jakaś pociecha? Kto wie? Mam jeszcze czas. Długo czekałem na realizację mojej zemsty, to poczekam na zaznanie spokoju. Mam na to czas. Nie mam wiele więcej niż czterdzieści lat, choć wyglądam na znacznie więcej. Czas mocno postarza człowieka, kiedy się zamartwia. Ale dość już zamartwiania. Moja ukochana została pomszczona, a wszyscy ludzie, którzy nas zniszczyli nie żyją. Zatem misja wykonana. Ellis Pomścij-Krzywda wykonał swoje zadanie.
Po tych słowach nasz nowy przyjaciel z uśmiechem na twarzy podszedł do ciała Brackleya i przymocował mu do piersi agrafką kartkę, na której to widniał napis:
Ostatni drań tym się chlubił,
Że Bena Hearta okrutnie zgubił.
Ukochaną moją także zabił,
Przedtem świetnie się jeszcze bawił.
Lecz biedna Laura została pomszczona,
Gdyż Davy Brackley w końcu skonał.
Ellis Pomścij-Krzywda
***
Zgodnie z tym, co postanowił Ash wezwaliśmy policję i złożyliśmy im raport z tego, co tutaj zaszło, jednak zmieniając nieco jego zakończenie. Woleliśmy nie mieć kłopotów w związku z tym, że wypuściliśmy wolno mordercę. Bo w końcu po co nam to było? Mało już mieliśmy problemów w naszym życiu? Po co mieliśmy ich sobie dokładać, zwłaszcza, iż ofiara to było zwykłe ścierwo zasługujące na śmierć?
Porucznik Jenny albo uwierzyła w naszą wersję wydarzeń, albo tylko udawała, że w nią wierzy. Tak czy siak nie zamierzała nas maglować w tej sprawie. Przyjęła oficjalną wersję i taką też przedstawiła dziennikarzom. Ci zaś w większości uwierzyli w nią, a garstka tych, którzy mieli wątpliwości próbowała węszyć i odkryć prawdę, jednak nic im to nie dało, gdyż prawdę znaliśmy tylko ja, Ash i Pikachu, no i oczywiście Ellis, ale żadne z nas nie zamierzało jej ujawnić.
Śmierć Davy’ego Brackleya, wbrew naszym obawom nie specjalnie przejęła członków Rady Miejskiej. Powiedziałabym nawet, że ich ucieszyła i nic w tym dziwnego. W końcu ten człowiek był gnidą i dał się we znaki bardzo wielu osobom. Widać było wyraźnie, że jego śmierć wielu powitało z radością. Okazało się też, że żaden z członków Rady Miejskiej nie miał zamiaru robić z tego powodu problemów ani Jenny, ani tym bardziej nam. Zresztą mieliśmy inny problem do rozwiązania. Sprawę Clemonta. Bardzo chcieliśmy mu pomóc, ale nie wiedzieliśmy, w jaki sposób to zrobić. Jednak los ponownie się do nas uśmiechnął.
- Witajcie, moi kochani - odezwał się jakiś znajomy głos za naszymi plecami, gdy wracaliśmy do willi profesora Oaka.
Obejrzeliśmy się za siebie i zauważyliśmy Madame Sybillę, która to uśmiechała się do nas tajemniczo.
- Wiem, że postąpiliście ostatnio nad wyraz szlachetnie - powiedziała przyjaznym tonem - Jesteście naprawdę szlachetnymi ludźmi. To wam się chwali.
- Może i tak, ale jakby nie patrzeć, złamaliśmy prawo - zauważyłam.
- Jakie prawo? Prawo tego miasta? - spytała ironicznie Sybilla - Istnieje na tym świecie jeszcze wyższe prawo, a zwie się ono sprawiedliwość. To jest najwyższe prawo na tym świecie i tylko jego trzeba wręcz bezwzględnie przestrzegać. Inne prawa nie są aż tak ważne.
- A więc postąpiliśmy zgodnie z najwyższym prawem - rzekł Ash.
- To prawda, ale mimo wszystko odnoszę wrażenie, że nie jesteście z tego powodu zachwyceni.
- Jesteśmy, ale widzisz... Mamy inne problemy, które nie pozwalają nam się cieszyć tym, co zrobiliśmy.
- Wiem, chodzi o waszego przyjaciela Clemonta. Ale spokojnie. Na jego problem jest rozwiązanie.
- Niby jakie? Latias nie dała rady go uleczyć.
- Bo była sama. Ale gdyby działała w grupie...
- Jakiej grupie?
- Chodźcie, a zobaczycie.
Poszliśmy za Sybillą, choć nie do końca rozumieliśmy, o co jej chodzi. Kobieta poprowadziła nas do szpitala, a tam zaszliśmy do sali, w której leżał Clemont. Obok niego siedzieli pan Meyer, Dawn i Bonnie w towarzystwie Chespina i Dedenne.
- Witajcie - powiedział smutno Steven Meyer - Coś się stało? Co to za kobieta? Jakbym ją już gdzieś widział.
- To nasza przyjaciółka - odpowiedziałam - Może nam pomóc.
- Niby jak? - jęknęła Dawn.
- Ma pani moc uzdrowiania dłońmi? - dodała Bonnie.
- De-ne-ne? - pisnął pytająco Dedenne.
- Mam, ale będę potrzebować wsparcia - odpowiedziała jej Madame Sybilla z uśmiechem na twarzy - I zdaje się, że ono właśnie nadchodzi.
Chwilę później do sali weszła Latias w ludzkiej postaci w towarzystwie jakiegoś chłopaka, który był wręcz łudząco podobny do Asha. Jego widok zaszokował nas wszystkich.
- Zaraz?! Co się dzieje?! - zawołałam zdumiona.
- Kto to jest?! - dodała Dawn.
- To który z nich to Ash?! - pisnęła Bonnie.
Widząc naszą reakcję Sybilla parsknęła śmiechem i powiedziała:
- Spokojnie, ten młodzieniec, który przyszedł z Latias to wasz dobry znajomy, a szczególnie znajomy Asha.
Mój ukochany nie od razu się domyślił, o co chodzi, ale dość szybko zrozumiał, co w trawie piszczy.
- Zaraz... To Latios? - spytał.
- Brawo, chłopcze - uśmiechnęła się Sybilla - Właśnie on. Ma podobne moce, co Latias, a w połączeniu z jej mocami i moimi może pomóc.
Clemont wciąż był pogrążony we śnie, kiedy cała trójka magicznych istot do niego podeszła, po czym Sybilla położyła mu dłonie na głowie, zaś Latias i Latios złapali go za ręce. Cała trójka zamknęła oczy i zaczęła się skupiać na tym, co robi. Przez ich ciała i ręce przechodziły jasne, pozytywne impulsy, które dotarły do Clemonta i przeszły przez niego całego. Nie wiem, jak długo to trwało, ale po jakimś czasie puściły Clemonta, który nabrał na twarzy lekkich rumieńców, będących widoczną oznaką poprawy jego stanu, a w każdym razie tak myślałam.
Latias i Latios wyglądali na zmęczonych tym, czego właśnie dokonali, a Sybilla z uśmiechem powiedziała:
- Już po wszystkim. Wasz przyjaciel jest uleczony.
- Jak to?! - zawołaliśmy wszyscy jednocześnie.
- Mój syn jest zdrowy?! - jęknął z radości pan Meyer.
- I będzie chodzić?! - dodała Dawn.
- Tak, ale nie od razu. Jest jeszcze słaby i musi nauczyć się chodzić na nowo. Ale jego kręgosłup jest uleczony. Nie ma już żadnego uszkodzenia. Zresztą, jeśli mi nie wierzycie, zawołajcie lekarzy i sami sprawdźcie.
Byliśmy w takim szoku, że nawet nie zdążyliśmy Sybilli podziękować, ale sama kobieta nie oczekiwała w ogóle wdzięczności, gdyż z uśmiechem na twarzy i bez słowa wyszła z sali, prowadząc za ręce Latiosa i Latias.
Clemont natomiast powoli otworzył oczy i powiedział:
- Witajcie, kochani... Coś się stało?
- Oj, stało się, uwierz mi - zaśmiał się Ash.
Dawn objęła radośnie Clemonta, płacząc przy tym ze szczęścia, a po chwili dołączyli do niej Bonnie i Chespin.
Meyer miał zaś łzy w oczach.
- Synku... Jak się czujesz? - zapytał.
- Nie wiem, czy uwierzysz, tato... Ale czuję się teraz znacznie lepiej niż ostatnio.
Nie umiem opisać słowami, jaka wielka radość zapanowała w naszych sercach, kiedy lekarze potwierdzili to, że Clemontowi nagle, zupełnie dla nich niespodziewanie zrósł się całkowicie kręgosłup i to tak, że nie było już w nim uszkodzenia po ranie postrzałowej. Lekarze nie byli w żaden sposób tego sobie wyjaśnić, a ja i Ash odpowiadaliśmy im, gdy nas pytali, czy może coś o tym wiemy. Odpowiadaliśmy im tylko:
- To po prostu cud. Noworoczny cud.
Z powodu tego cudu mogliśmy już wszyscy spokojnie oraz radośnie świętować Sylwestra, który miał mieć miejsce następnego dnia. Wszyscy z wielką radością przybyliśmy na tę zabawę, która odbyła się w restauracji „U Delii“. Nie zabrakło na niej nikogo, nawet Clemonta, choć ten przyjechał na wózku inwalidzkim, gdyż wciąż był za słaby, aby utrzymać się na nogach dłużej niż kilkanaście sekund. Dzięki niemu zespół The Brock Stones mógł w pełnym składzie pożegnać stary rok, śpiewając kilka wesołych i uroczych piosenek. Jedną z nich zaśpiewaliśmy ja i Ash, a szła ona tak:
Kiedy już siwy i stary rok
Gubi na drzewach szron,
Kiedy już w sobie masz
Zapachy z wielkiej skrzyni świąt.
W wannie już pływa nasz Magikarp,
Balkon się zmienia w las.
Tata coś chowa, gdyż
Spotkanie z Mikołajem miał.
Pada śnieg, puszysty śnieg.
Lubię patrzeć, gdy tak cicho spływa w dół.
Pada śnieg, jak w białym śnie.
Mamo, spójrz na świat!
Jak z bajki cały jest!
Dziś pan Andersen cieszy się,
Bo wszyscy dziećmi stają się.
Pada na stada skulonych aut,
Na posolony świat.
Cieszy się śnieżny pług.
Dziś prosto w Teleexpress kurs.
Sanki z tornistra sprawdzają się,
Choć już w zeszytach śnieg.
Skrzywi się bałwan i
Nikt dzisiaj nie obraża się.
Pada śnieg, puszysty śnieg.
Lubię patrzeć, gdy tak cicho spływa w dół.
Pada śnieg, jak w białym śnie.
Mamo, spójrz na świat!
Jak z bajki cały jest!
Dziś pan Andersen cieszy się,
Bo wszyscy dziećmi są, gdy...
Staje się biel i łagodzi, co złe.
I żal i gniew.
Gerda i Kaj wyszli z baśni na świat,
Topią w nas odłamki szkła.
Pada śnieg, puszysty śnieg.
Lubię patrzeć, gdy tak cicho spływa w dół.
Pada śnieg, jak w białym śnie.
Mamo, spójrz na świat!
Jak z bajki cały jest!
Dziś pan Andersen cieszy się,
Bo wszyscy dziećmi stają się.
Po zaśpiewaniu tej piosenki zbliżyło się odliczanie sekund do nadejścia Nowego Roku, a kiedy już odliczyliśmy je, to zegar wybił północ, zaś my wszyscy razem radośnie krzyknęliśmy:
- SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!
A ja patrząc z uśmiechem na Dawn i Bonnie, które ściskały radośnie Clemonta, pomyślałam sobie:
- Teraz naprawdę ten rok może być szczęśliwy.
Potem spojrzałam na Asha i widząc jego zamyśloną minę spytałam:
- O czym tak myślisz, skarbie?
- O tym, kto niedawno uratował nam życie - odpowiedział mi Ash - Ciekawi mnie, czy i on w nowym roku odnajdzie swe szczęście.
- Mam nadzieję, że tak, kochany. Mam nadzieję, że tak - odparłam, mocno wtulając się w Asha.
KONIEC