Przygoda CXXVI
Zła macocha cz. I
- Zamykam przewód sądowy i udzielam głosu panu prokuratorowi.
Sędzia, który wypowiedział te słowa, był niskim i grubym człowiekiem, dość wiekowym i siwym, o niezwykle doniosłym i ponurym głosie. Nie słynął z tego, że był kiedykolwiek do oskarżonego miły czy wyrozumiały. Tym bardziej więc nie oczekiwano tego od niego, iż okaże te uczucia wobec kobiety siedzącej obecnie na ławie oskarżonych. Tak więc nikogo nie zdziwiło, że ich nie okazał. W trakcie tego strasznego, przynajmniej dla niektórych, postępowania, był zimny, chłodny oraz pozbawionych jakichkolwiek pozytywnych emocji.
Na jego słowa, ze swego miejsca powstał prokurator. Był to mężczyzna dosyć wysoki, surowej twarzy, czarnowłosy, gładko ogolony, o wąskich ustach, które to, gdy tylko je otwierał, wypuścić musiały z siebie jedynie słowa potępienia, czy też innego ostracyzmu. Człowiek ten, przerażający jegomość z niezłomnymi zasadami moralnymi, katolickimi i jego zdaniem, jedynymi słusznymi, zakrawał w oczach tych, którzy go znali, na religijnego fanatyka. Z tego też powodu każdy, kto w taki czy inny sposób w jego oczach prowadził się niemoralnie, nie zasługiwał choćby na najmniejszą nawet litość. W jego oczach Bóg był najwyższym prawodawcą, w obliczu którego wszyscy inni ziemscy prawodawcy byli tylko maleńkim pyłkiem na wietrze. Człowiek ten nienawidził grzechu i wszystkiego, co za niego uważał. Z tego też powodu oskarżenie Margarity Gordon, młodej rozwódki żyjącej w czymś, co śmiało można nazwać związkiem partnerskim nieformalnym lub po prostu, a przynajmniej jego zdaniem konkubinatem, było nie tylko przyjemnością, ale wręcz obowiązkiem moralnym. W wywiadach, które udzielił dziennikarzom, powiedział:
- Będę oskarżał Margaritę Gordon nie tylko dlatego, że uważam, iż jest winna zarzucanego jej czynu, ale również i dlatego, że uważam, iż swoim zachowaniem w pełni doprowadziła do zaistniałej sytuacji. Swoim zachowaniem niemoralnym i karygodnym. W oczach Boga ta kobieta jest już potępiona, pora zatem, aby potępił ją sąd ludzki. Ta kobieta jest winna nie tylko tego, co jej zarzucam. Ona jest także, a raczej przede wszystkim winna moralnie wszystkiego, co się stało. Nawet gdyby sama nie zrobiła nic, a zapewniam was, że zrobiła, to zasługuje na potępienie za to chociażby, że stworzyła warunki do zaistniałej tragedii. To wszystko może wam się wydawać straszne, ale tak musi niestety być. Miecz sprawiedliwości musi być tak ostry, jak tylko to możliwe i bezwzględnie opaść na szyję winowajczyni. Ja wiem, że oskarżony zostanę po tym, co teraz powiem o ksenofobię, ale uważam, iż nie bez powodu przyczyną tego wszystkiego jest również to, że oskarżona nie jest z naszych stron. To cudzoziemka, Amerykanka ze zgniłego Zachodu, gdzie jak to już chyba wszystkim wiadomo, szerzy się zbrodnia i niemoralność. Ten oto element, tak zepsuty, bo nie może nie być zepsuty, element obcy i ohydny w całym swoim istnieniu, wszedł do naszego społeczeństwa, szanowanego i z zasadami. Wszedł w podstępny sposób i niszczy od środka wszystko, co udało nam się dotąd stworzyć. Jest jak wrzód, który powstał na ciele naszej społeczności, ale zapewniam was, że skalpel sprawiedliwości jest bezwzględny i bez najmniejszych skrupułów ten oto wrzód przetnie, ropa wypłynie, krew się oczyści i znowu zapanuje nie tylko tutaj, w naszym mieście, ale również i w całym regionie Johto należyty porządek.
Mowy pana prokuratora Marca Severa, zawsze były patetyczne, czego chyba najlepszym dowodem były jego wywiady udziale do gazet. Wiedziano, że kiedy tylko zacznie przemawiać, to będzie to robić z patosem. Tym razem nie mogło być inaczej i jego mowa również była pełna patosu.
- Przyjmijcie, panowie sędziowie - zwrócił się do sędziów przysięgłych - Że oskarżona jest winna. Albo przyjmijcie, że jest niewinna. Ale na dwie rzeczy w tej sprawie zgodzić się musicie bezwzględnie. Po pierwsze, że nikt obcy nie wtargnął do willi, a więc czynu tego dokonał ktoś z domowników. Po drugie, że interes w zabiciu biednej Lizzy miała tylko oskarżona. Bo tylko jej ten interes został przez ten oto sąd udowodniony. Nikomu innemu, tylko jej!
Ostatnie słowa wykrzyczał, po czym opanował się, spojrzał wzrokiem pełnym pogardy i nienawiści na oskarżoną i dodał, nieco ciszej, ale wciąż nerwowo:
- Krzyczę do was: „To ona zrobiła!”. Wszystko wokół mnie, drzewa rosnące na terenie willi, cegły tego nieszczęsnego domu, ściany sali sądowej, bruki uliczne i wszystko inne... Wszystko krzyczy: „To ona zrobiła!”. Kiedy pójdziecie, panowie sędziowie, do sali narad, nie będę mógł oprzeć się tej strasznej wizji, że poczołga się za wami duch tej biednej, niewinnej zaatakowanej dziewczynki, która teraz w szpitalu leży w śpiączce i walczy o życie, zapewne bezskutecznie. Ten duch nie da mi spokoju, dopóki sprawiedliwość nie zostanie wymierzona. Biedna mała Lizzy błaga was, panowie sędziowie o sprawiedliwość. Nie odwracajcie od niej wzroku. Patrzcie na nią. Podniesie ku wam szkielet swojej ręki i kością swego palce wskaże tu, na ławę oskarżonych i głosem cichym wyszepcze: „To ona zrobiła”.
Z ławy dla widowni posypały się gromkie brawa pochodzące od kilkunastu zwolenników pana prokuratora i tzw. obrońców moralności. Klaskali tak długo, że nawet sędzia musiał uspokoić ich uderzeniami młotka w swoje biurko. Prokurator zaś sprawiał wrażenie wyraźnie zadowolonego z osiągniętego efektu. W zasadzie o to mu właśnie chodziło. Był efekciarzem, który uwielbiał robić wokół siebie dużo szumu, a ponadto megalomanem, uważającym, że wszystko, co robi, służy zawsze jedynie dobru tego świata. Nie tolerował niczego, co uważał za grzech, choć nie przeszkadzało mu to być megalomanem przekonanym o tym, że zawsze myśli w słuszny sposób, jak i również człowiekiem kochającym poklask tłumu. Dlatego też tyle radości dał mu efekt, jaki osiągnął podczas swojej przemowy. Zachwycony w tamtej chwili samym sobą, spojrzał z pogardą na panią mecenas, Gerdę Sanderson, siedzącą tuż przy oskarżonej, a jego wzrok mówił: „Przebij to, paniusiu”.
Kobieta w todze uśmiechnęła się do niego ironicznie. Jeżeli on liczył na to, że ten jego patos zdoła ją przytłoczyć i pokonać, to się grubo mylił. Pani Sanderson nigdy nie należała do osób, które łatwo się poddają. Tym razem też nie zamierzała tego robić. Gdy sąd udzielił jej głosu, wstała ze swego miejsca i przeszła do swojej mowy obrończej.
- Wysoki sądzie, panowie przysięgli... Stoi oto przede mną przeciwnik stokroć ode mnie mocniejszy, któremu nie jestem w stanie podołać. Całkowicie ślepa na światło prawdy, głucha na krzyk duszy ludzkiej oraz nieprzystępna dla rzeczowych argumentów, zła i zimna opinia publiczna, a raczej głos ulicy.
Następnie skierowała rękę na widownię i zawołała:
- Ulica wydała już swój wyrok na Margaritę Gordonową. Zatrzasnęła przed nią drzwi celi, do której wy, panowie sędziowie, chcecie ją wepchnąć. Ale... Ale pamiętajcie o jednym, że głos ulicy nigdy nie byłem głosem sprawiedliwym. On z nią nigdy nie miał nic wspólnego. Był zawsze dziełem ludzi, tych ludzi, którzy to mając w ręku instrument służący do grania na namiętnościach ludzkich, do grania na ich emocjach, do wpływania na tłum, do podburzania oraz podjudzania go, do kierowania nim, czynią z tego instrumentu wiadomy użytek.
Ostatnie zdania niemalże wykrzyczała, pokazując przy tym, że potrafi być nie gorszym demagogiem od swego oponenta. Następnie dodała już znacznie bardziej spokojnym tonem:
- Co sprawiło, że w sprawie pani Margarity Gordonowej rozszalały się i to tak dziko namiętności ludzkie? Że rozpasała się ślepa żądza zemsty? Co sprawiło, że nie śmiał się odezwać ani jeden głos, ani jeden szept wzywający do spokoju, do rozsądku i do równowagi? Co sprawiło, że krzyk ulicy zagłuszył krzyk sumienia i obalił zasady logicznego myślenia? Zastanówcie się nad tym, panowie sędziowie, abyście mogli wydać sprawiedliwy wyrok. Zamknijcie swoje uszy na ten krzyk i otwórzcie swoje umysły na logiczne rozumowanie. A co wam mówi logika? Ano mówi to, że nie macie wcale twardych dowodów na to, że to oskarżona popełniła ten straszny czyn. Wbrew temu, co twierdzi pan prokurator, jedynie poszlaki na to wskazują, ale te poszlaki można różnie interpretować. Nie da się ich zatem w taki jednoznaczny sposób ocenić jako dowody winy oskarżonej. Ponadto, odnoszę też wrażenie, że śledztwo policyjne źle było przeprowadzone. Skupiono się w nim nie na szukaniu winnej osoby, a jedynie na udowodnieniu winy mojej klientki, ponoć z powodu tego, iż zdaniem śledczych, nikt inny nie był w stanie tego zrobić. Ale to nie jest prawda. Zlekceważono kilka spraw i to naprawdę poważny brak. Tak, ten oto czyn jest karygodnym zaniedbaniem ze strony naszych śledczych i zapewniam ich, że ze swej strony dołożę wszelkich starań, aby wyciągnięto z tego powodu od nich należyte konsekwencje. Panowie śledczy, wyraźnie ulegając głosowi ulicy, tak oto poprowadzili śledztwo, aby opinia publiczna była zadowolona. A zatem, tym gorzej dla prawdy, czyż nie? Ale zapewniam was, że nie tędy droga. I was także o tym mogę zapewnić, panowie sędziowie.
Gerda uśmiechnęła się zadowolona, widząc niezadowoloną minę prokuratora, po czym kontynuowała:
- Zapewniam was, panowie sędziowie, że dowody są niejednoznaczne i nie da się ich ocenić jedynie na niekorzyść oskarżonej. Więcej powiem, oskarżona wbrew temu, co mówi pan prokurator, nie miała wcale powodów, aby próbować zabić to nieszczęsne dziecko. Nic by jej to bowiem nie dało. Nie zapewniłoby jej to nawet grama profitów czy zysków. A raczej wszystko by zaprzepaściło. Oskarżona o tym doskonale wiedziała i na pewno nie byłaby tak lekkomyślna, aby ryzykować mimo to utratę wszystkiego, co z takim trudem zdobyła, czyli spokój, radość i szczęśliwą rodzinę. Szczęśliwą do czasu, oczywiście, ale zawsze rodzinę. Czy oskarżona, pani Margarita Gordon jest waszym zdaniem głupia? Czy w chwili uniesienia miałaby to wszystko zmarnować? Jak wiemy, nie jest osobą agresywną. Zatem zrobiła to może z premedytacją? Też nie, bo nie miała w tym żadnego interesu. Za dużo także miała do stracenia, aby tak ryzykować. Widzicie zatem, panowie sędziowie, że w tej sprawie za dużo jest wątpliwości, przemawiających na korzyść oskarżonej. A to niezwykle ważne. Dlatego proszę was, panowie sędziowie. Jakikolwiek będzie ten wyrok, który musicie wydać w tej sprawie. Jakikolwiek będzie wasz wyrok, czy za nami, czy przeciw nam, będzie on wynikał jedynie z waszego przekonania, a nie z uprzedzeń. Bo nie ma większego wroga sprawiedliwości niż uprzedzenie. Ustawa pozwala wam wrzucić do urny kartkę ze słowem „Tak” lub słowem „Nie”. Ale też pozwala wam powiedzieć „Nie wiem”. A jeżeli sędzia przysięgły nie wie, jeżeli nie ma pełnego dowodu na to, że oskarżona jest winna, musi nastąpić uniewinnienie i to jest złota myśl ustawodawcy.
Na kilkanaście sekund zapanowała milczenie, a Gerda, która wydawała się już kończyć, powiedziała nagle:
- Sędzio, jeżeli nie wiesz, jeśli nie masz pewności, miej odwagę nam teraz to powiedzieć, gdy będziesz wydawać swój wyrok.
Następnie spojrzała w kierunku sędziego i powiedziała:
- Wysoki Sądzie, wnoszę o uniewinnienie oskarżonej.
Z widowni posypały się jeszcze większe prawa niż te, które uczciły słowa jej poprzednika, okrutnego i zimnego pana prokuratora. Przemowa dobiegła końca. A oskarżona, zapytana chwilę potem, o co wnosi, wstała i spojrzała bardzo smutnym wzrokiem na sędziego i na przysięgłych, po czym powiedziała:
- O uniewinnienie. Bo jestem niewinna. Bo jestem, podobnie jak biedna mała Lizzy, jedynie ofiarą tej strasznej historii.
Chwilę później nastąpiła przerwa, podczas której sędziowie przysięgli udali się na naradę. Gerda Sanderson odwróciła się wówczas do klientki i delikatnie się do niej uśmiechnęła, jakby próbowała ją uspokoić. Niewiele to jednak pomogło, bo Margarita Gordon była załamana i sprawiała wrażenie całkowicie przybitej. Nic w tamtej chwili nie było w stanie jej pocieszyć.
Minęło chyba z pół godziny, może nieco mniej. Sędziowie przysięgli wraz z sądem powrócili do sali i zasiedli na swoich miejscach. Wszyscy wstali, aby w ten oto sposób, jak nakazywało prawo, oczekiwać ogłoszenia wyroku.
- Sędziowie przysięgli, jaki jest zatem wasz wyrok? - zapytał sędzia.
Jeden z zapytanych odczytał na głos liczbę głosów.
- Na pytanie, czy oskarżona Margarita Gordon dopuściła się strasznego czynu zarzuconego jej przez akt oskarżenia, odpowiedź brzmi: sześć głosów tak, a sześć głosów nie. Zatem, nie ma zgodności.
Po całej sali przebiegło głośne szemranie. Czego jak czego, ale nie tego ludzie oczekiwali. Ani przeciwnicy oskarżonej, ani jej zwolennicy, ani nawet sam sąd. Jak świat światem, w regionie Johto nigdy jeszcze nie doszło do podobnej sytuacji. Ale takowa sytuacja była przewidziana w kodeksie karnym i dlatego sędzia zarządził:
- Sprawa zostaje zatem odroczona i w kolejnym procesie, w innym jednak już składzie sędziów przysięgłych, będziemy dochodzić prawdy.
Gerda Sanderson nie była zbytnio zachwycona wynikiem, ale jako optymistka oczywiście od razu spojrzała z pozytywnym uśmiechem na klientkę i rzekła:
- Dobra nasza. Mamy czas, aby przygotować się do kolejnej obrony i może też lepiej zbadać sprawę. Zobaczysz, wyciągnę cię z tego.
Margarita Gordon, której wyrok dodał nieco nadziei, ścisnęła delikatnie obie jej dłonie i powiedziała wzruszona:
- Dziękuję ci, przyjaciółko.
Następnie skierowała wzrok w kierunku mężczyzny po czterdziestce, który to stał przy ławie dla świadków i patrzył na nią ze smutkiem, ale i nadzieją w oczach. Popatrzył jej w oczy, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, powiedział głośno:
- Nie bój się, Rita. Nie zostawię cię samej. Nie zostawię cię.
***
Margarita Gordon została odprowadzona przez policję do aresztu śledczego, a jej obrońca wyszła powoli z sali i odszukała w tłumie wychodzących ludzi jedną, konkretną osobą. Był nią mężczyzna, który obiecał nie zostawić oskarżonej samej w jej kłopotach. Człowiek ten, po czterdziestce, lekko już siwawy, z lekkim wąsem i wysoką postawą, podszedł do pani mecenas i powiedział:
- Miałem nadzieję, że od razu ją uniewinnią.
- Niestety, ten przemądrzały kabotyn wszystko nam popsuł. Słyszał pan jego przemowę? Pełna patetyzmu. Myślę jednak, że nie pozostałam mu dłuższa. I tylko dlatego mamy remis, a nie wyrok skazujący.
- Ale to nadal nie jest wyrok uniewinniający.
- To prawda, ale mamy nadal szansę taki wyrok uzyskać.
- Niby w jaki sposób mamy to zrobić? Policja nie chce już prowadzić w tej sprawie śledztwa.
- Mamy poparcie inspektor Jenny.
- Owszem, ale dobrze wiesz, że bez poparcia jej przełożonych, a zwłaszcza komendanta miasta Jerento, to niewiele nam pomaga. A komendant ogłosił, że ta sprawa jest zamknięta.
- Dla mnie nie jest zamknięta - powiedziała inspektor Jenny, która właśnie do nich podeszła.
Oboje spojrzeli na policjantkę, która z dumą i niezwykłą powagą w głosie i na twarzy, powiedziała:
- Gerda, panie Remberto... Chciałam wam powiedzieć, że nie zgadzam się ze zdaniem mojego szefa i uważam, że śledztwo należy kontynuować.
- Dziękuję pani, pani inspektor - odpowiedział na to mężczyzna, noszący jak się teraz dowiedzieliśmy, nazwisko Remberto - Ale obawiam się, że niewiele nam to pomoże. Nie może pani prowadzić śledztwa na własną rękę.
- Ja nie, ale znam kogoś, kto zdoła to zrobić - odparła na to Jenny.
- Kogo ma pani na myśli?
- Prywatnych detektywów, oczywiście. Musi pan wynająć detektywów. Oni w pana imieniu poprowadzą tę sprawę, a ja po cichu zdołam ich wesprzeć.
Pan Remberto nie bardzo był do tego przekonany. Dla niego śledczy niczym się od siebie nie różnili, policyjni czy prywatni. Skoro policyjni w większości już na jego ukochaną postawili krzyżyk, co mogą zrobić prywatni? A nawet jeżeli oni zechcą coś zrobić, to wystarczy tylko, aby dowiedzieli się, co i jak i zaraz albo z tej sprawy zrezygnują, albo poprowadzą ją byle jak.
Jenny chyba odgadła jego myśli, ponieważ uśmiechnęła się wesoło i rzekła:
- Spokojnie, proszę pana. Domyślam się pana obaw, ale tak się składa, że ci, których pragnę panu polecić, to najlepsi z najlepszych.
- A kogo chce mi pani polecić?
- Dwie pary detektywów. Pierwsza to Herbert Jones i jego dziewczyna Maren.
- Niestety, odpada - wtrąciła się do rozmowy Gerda - Oni przebywają obecnie na Wyspach Oranżowych, a wiecie, tam ostatnio panuje pandemia. Podobno jakoś nad nią zapanowali, ale nadal nie patrzy się przychylnie na tych, którzy chcą sobie wyjechać i opuścić tereny regionu. Wiem o tym, bo rozmawiałam z nimi niedawno przez telefon. Raczej są chwilowo uziemieni.
- A ta druga para? - zapytał pan Remberto.
- To Ash Ketchum i jego żona Serena - odpowiedziała Jenny - Detektywi, co prawda bardzo młodzi, ale za to niezwykle skuteczni.
Na dźwięk tych imion, Gerda uśmiechnęła się zadowolona i powiedziała:
- Tych to sama bym panu poleciła, panie Henry. To prawdziwy zawodowcy i to kilkakrotnie odznaczeni za wybitne osiągnięcia. Mają zaledwie dziewiętnaście lat, a tyle już dokonali. Więcej niż my wszyscy razem wzięci.
- To prawda - zgodziła się z nią Jenny - Słyszał pan o organizacji Rocket? To oni ją rozbili. A o Zodiaku? To oni go złapali. Mają na koncie takie sukcesy, że ta sprawa to przy tamtych pikuś.
Henry Remberto zastanowił się przez chwilę. Nadal nie był pewny, czy jacyś prywatni detektywi i do tego jeszcze tak młodzi byli w stanie cokolwiek mu w tej sprawie pomóc. Skoro jednak mieli takie sukcesy na swoim koncie, to chyba nie należało podważać ich talentu. Dodatkowo słyszał, jak chyba wszyscy mieszkańcy regionów, o organizacji Rocket i dlatego fakt o tym, że to ta dwójka ją rozbiła był dla niego najlepszą wizytówką i zarazem najbardziej przekonującym argumentem.
- No dobrze, ci mnie przekonują - powiedział po chwili - Tylko mam pytanie. Gdzie mam ich szukać? Gdzie oni mieszkają?
- Na co dzień w regionie Kanto - odpowiedziała mu Gerda - Ale myślę, że jak zatelefonuję i poproszę ich o pomoc, to nie odmówią nam pomocy.
- Nie musisz ich szukać w Kanto, Gerdo - stwierdziła Jenny - Tak się składa, że oni są tutaj, na miejscu.
Gerda Sanderson i Henry Remberto spojrzeli na policjantkę z uwagą, bardzo zaintrygowany jej słowami. Czego jak czego, ale takiej odpowiedzi, to się chyba w życiu nie spodziewali.
- Chcesz powiedzieć, że oni są w Johto? - zapytała Gerda.
- Zgadza się - odpowiedziała policjantka.
- A gdzie? Czyżby tutaj? - spytał Remberto.
- Nie, ale blisko - wyjaśniła Jenny - Obecnie przebywają w jednym z naszych sąsiednich miast, a konkretnie Alto Mare. Przybyli tutaj na specjalne wykłady na temat nowych metod śledczych. O ile wiem, nadal tam są.
- A zatem, proszę ich tutaj sprowadzić. Bez względu na koszty - powiedział do policjantki proszącym tonem Henry Remberto - Bardzo mi na tym zależy. A jak będą się wzbraniali, to proszę im powiedzieć, że cena nie gra roli. Zapłacę im tyle, ile tylko zażądają.
- Pieniędzmi ich pan nie skusisz - odpowiedziała mu Jenny - Oni oczywiście pracują za pieniądze, ale nie są zachłanni.
- Potwierdzam, proszę pana - wtrąciła Gerda - Znam ich osobiście, ponieważ matka Asha Ketchuma, Delia, jest moją serdeczną przyjaciółką. Mogę panu ręczyć za to, że to młode małżeństwo to najlepszy wybór z możliwych.
- W porządku. Zaufam wam. Proszę, sprowadźcie tutaj Asha Ketchuma i jego żonę, Serenę. Nie wiecie przypadkiem, gdzie oni obecnie są? Znaczy, gdzie się w tym Alto Mare zatrzymali.
- Ja wiem - wtrąciła Jenny - Przebywają obecnie w domu przyjaciółki, panny Bianki Solitare i jej dziadka, Lorenzo Sabatiniego.
- W porządku. Proszę ich zatem sprowadzić. Bardzo ich teraz potrzebujemy - rzekł na to, podsumowując całą sytuację mężczyzna.
***
Cała wyżej opisana przeze mnie sytuacja nie była wydarzeniem, które miałam okazję zobaczyć osobiście, na własne oczy. Wszystkiego dowiedziałam się wraz z Ashem nieco później, kiedy już zostaliśmy wtajemniczeni w całą sytuację, jak i też poproszeni o pomoc w rozwikłaniu tej sprawy. Pomyślałam jednak sobie, że takie dokładne zacytowanie jej, pomoże wam wszystkim o wiele lepiej zrozumieć całą historię i dlaczego tak bardzo sprawa była poważna, że nie mogliśmy jej odmówić. Choć znając Asha, to nie odrzucilibyśmy tej sprawy nawet wtedy, gdyby była ona po prostu przeciętna. Jakoś tak mój ukochany mąż miał to do siebie, że uwielbiał rozwiązywać zagadki i świadomość, że nie tylko udało mu się kolejną rozwikłać, ale jeszcze dodatkowo zrobił to w sposób bardzo dobry, dawała mu największą ze wszystkich satysfakcji. O ile dobrze wiem, takiej satysfakcji nie czuł nawet wtedy, kiedy był trenerem Pokemonów i bawił się w walki.
Dla lepszego zrozumienia, pozwolę sobie wyjaśnić wam, co się z nami działo od czasów poprzednio opisanej przeze mnie przygody. Pomoże wam to na pewno o wiele lepiej zrozumieć naszą obecność w Alto Mare, jak i to, dlaczego tak chętnie i bez najmniejszego wahania przyjęliśmy prośbę rozwikłania sprawy pani Margarity Gordon.
Od niezwykle feralnych wyborów na tereny mieście Wertania, stolicy regionu Kanto minęły dwa miesiące. Przez ten czas pożegnaliśmy serdecznie pana Farge’a i jego córkę Margo, obiecując czasami jeszcze wpadać do nich z wizytą, jak tylko będzie ku temu jakaś okazja, a następnie udaliśmy się oboje do naszych, tak długo oczekujących dla nas obowiązków. Czekała nas przecież Akademia Policyjna i to nie byle jaka, bo najlepsza, elitarna akademia w samej Wertanii. W ciągu dwóch miesięcy odbyliśmy tam specjalne szkolenia związane z nauką sztuk walki, wielu ćwiczeń sprawnościowych, nauczania się odróżniania rodzajów broni, odróżniania efektów danych trucizn, czytania listów do góry nogami, posługiwania się bronią palną i jeszcze wielu innych rzeczy, jakie rasowy śledczy wyższej kategorii, czyli ktoś taki jak my, powinien wiedzieć. Wiedza ta, którą powinniśmy mieć zawsze w małym palcu, stała przed nami otworem. Po upływie dwóch miesięcy wiedzieliśmy już sporo, a nasza reputacja w Akademii znacznie wzrosła, kiedy przy okazji też rozwiązaliśmy niezwykle trudne śledztwo na jej terenie. Niestety, nie mogę go w swoich kronikach przytoczyć, ponieważ sprawa ta była niezwykle dla nas trudna z powodu tożsamości mordercy i jego motywacji, które to rzeczy osobiście bardzo nas zabolały. Ponieważ osoba, mocno powiązana z mordercą, która jednak jest dla nas i dla innych ludzi niezwykle dobrym człowiekiem, wciąż żyje, to z szacunku wobec niej, nie możemy niczego z tej sprawy jeszcze ujawnić. Zgodnie z jej wolą, ta oto ponura historia jeszcze nie może ujrzeć światła dziennego. Oczywiście, cała relacja z niej została przeze mnie spisana, ale potem ukryta głęboko w czeluściach naszego archiwum z planem opublikowania jej dopiero wtedy, gdy nadejdzie na to czas. Tylko tyle mogliśmy zrobić wobec człowieka, którego tak bardzo szanujemy i który okazywał nam zawsze tyle serdeczności.
Po zakończeniu tej sprawy, mieliśmy nieco spokoju, ale nie pamiętam już, jak długo. Jakby jednak nie było, ostatecznie wysłano nas z grupą jeszcze kilku innych studentów Akademii Policyjnej na wykłady jednego znanego kryminologa, abyśmy mogli poznać nowe metody śledcze promowane przez policję w Johto. Oczywiście wykłady te nie mogły być jedynie przez nas wysłuchane, musieliśmy robić z nich notatki i podzielić się nimi podczas zajęć w Akademii, gdy już do niej powrócimy. Obowiązek ten potraktowaliśmy, rzecz jasna, poważnie i udało nam się go łatwo zrealizować. Nie będę tutaj przytaczać szczegółów całej sprawy, bo przecież nie o to tutaj chodzi. Nie to jest tematem mojej relacji, a sprawa pani Gordonowej.
Należy zatem zacząć ją od tego, że przybywszy na wykład w towarzystwie Pikachu i Buneary, zatrzymaliśmy się w domu naszych serdecznych przyjaciół z miasta Alto Mare, czyli Bianki i jej dziadka Lorenza. Mieliśmy zostać u nich przez tydzień do czasu, aż wykłady się skończą i potem powrócić do Wertanii. Jak się już zapewne domyślacie, nasz pobyt w tym miejscu nieco się jednak przedłużył. Ale wtedy nie mogliśmy jeszcze tego wiedzieć.
Tego dnia, w którym rozpoczyna się moja opowieść, siedzieliśmy właśnie w domu Bianki i jej dziadka, czerpiąc wielką przyjemność z tego, że wykłady, które nas tu sprowadziły, dobiegły już końca. Nie chodziło oczywiście o to, iż były one dla nas męczące, ale przynajmniej mieliśmy wreszcie czas dla siebie i mieliśmy go zamiar wykorzystać w jak najlepszy sposób.
- Powiedzcie, trudne były te wykłady? - zapytał nas Lorenzo.
- Trudne na pewno nie - odpowiedział mu Ash - Jedyną trudnością było chyba dla nas robienie notatek.
- I to jeszcze czasami trzeba było je robić na szybko, zanim profesor nasz, tak nawiasem mówiąc, straszny gaduła, nie zacznie nagle mówić o czymś innym, co w trakcie wykładów zdarzało mu się dosyć często - dodałam.
Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, rozbawieni tym wspomnieniem.
- To co? Pewnie niedługo wracacie do Wertanii? - zapytał po chwili Lorenzo.
- Tak, będzie trzeba - odpowiedział Ash.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał smętnie Pikachu.
- Nawet Pikachu nie chce opuszczać Alto Mare, tak nam tu dobrze - rzekłam na to wesoło - Ale co robić? Służba nie drużba. Zachciało nam się nauki i to w nie byle jakim miejscu, ale w samej Akademii Policyjnej w Wertanii, to co robić? To trzeba się brać za obowiązki i wykonywać je najlepiej jak się da.
- To naprawdę wielka szkoda, że musicie wracać. Dawno was nie widziałam i miło mi jest w waszym towarzystwie - powiedziała Bianka - Trochę tu jest smutno, odkąd Latias zamieszkała u was. Powiedzcie mi, czy ona dalej udaje mnie?
- Nie powiedziałabym, że udaje ciebie - sprostowałam - Raczej przybrała ona ludzką postać, a konkretnie to twoją. Muszę ci powiedzieć, że bardzo dobrze jej w tej postaci i o ile dobrze wiem, rozważa pozostanie człowiekiem już na stałe.
- To ciekawe. Pokemon, który został człowiekiem - zażartowała sobie Bianka - To dopiero ciekawostka.
- Owszem, niczego sobie - odpowiedział jej Ash - Ale publicznie nazywamy ją Bianką, aby nikt się nie zorientował, kim jest naprawdę. Nie chcemy jej więcej narażać na podobne sytuacje, jak porwania przez agentów mojego kochanego i nie takiej świętej pamięci stryjaszka. On co prawda nie żyje, a większość jego agentów siedzi, ale wolimy nie ryzykować, że jacyś inni łowcy rzadkich Pokemonów lub im podobni dranie zechcą ją porwać i w jakimś celu wykorzystać.
- Słuszna decyzja i bardzo odpowiedzialna - pochwalił nas Lorenzo - Widzę, że nasza droga Latias trafiła pod dobrą opiekę.
- Moim zdaniem, lepsza jej się nie mogła trafić - stwierdziła Bianka - A co ona teraz porabia?
- O ile wiem, mieszka teraz z moją mamą i Stevenem Meyerem, bo jak chyba wiecie, moja mama wyszła za niego za mąż - powiedział Ash.
- Tak, pamiętam. Bardzo uroczy człowiek, ten pan Meyer i do tego bardzo też zakochany w twojej mamie - odpowiedziała na to Bianka.
- Zgadza się. Latias jest z nimi pod ludzką postacią. Mama mi mówiła, że jest jej ona jak drugie dziecko. Bardzo jej pomaga przy restauracji i przy domowych obowiązkach.
- Wierzę, to pracowita dziewczyna. I jak widzę, znalazła swoje miejsce w tym świecie. A coś słyszałam, że nawiązała bliższą znajomość z pewnym Latiosem?
- Tak, to Pokemon odbity przez nas z rąk Giovanniego, dawno temu. Też umie przybierać ludzką postać i pod nią pracuje u profesora Oaka. Ale często spędza też czas z Latias, tak po godzinach pracy. Oboje chyba doskonale się ze sobą czują.
- Chyba wiem, co sugerujesz. Miłość rośnie wokół nas, w spokojną jasną noc, mam rację?
To mówiąc, Bianka zachichotała, a ja i Ash zawtórowaliśmy jej. W tej samej chwili do Pikachu przysunęła się lekko Buneary i zapiszczała słodko w jego stronę, a on pogłaskał ją lekko między uszkami na znak, że odwzajemnia jej sympatię.
- Jak zatem widzę, sporo się u was zmieniło, ale też wiele rzeczy pozostało nadal takich samych - powiedział do nas po chwili Lorenzo.
- Owszem, pewne rzeczy pozostają niezmienne i może to i lepiej? - odparłam na to, lekko się zamyślając - Nie wiem, czy bym chciała, żeby wszystko wokół nas się zmieniło.
- Zmiany w życiu są nieuniknione, moja droga - odpowiedział na to Lorenzo takim wyraźnie zamyślonym tonem - Zarówno te dobre, jak i te złe. Nie uda się ich uniknąć, a w każdym razie nie zawsze, bo czasami się da, ale pewnych nigdy nie zdołasz uniknąć, choćbyś nie wiem, jak się starała.
- Tak, jak choćby tego, że z czasem pomarszczysz się i będziesz stara - rzuciła ironicznie w moim kierunku Bianka.
Spojrzałam na nią z lekką złością, a widok jej uśmiechniętej twarzy jeszcze bardziej mnie zirytował, dlatego wzięłam się pod boki i powiedziałam:
- Słuchaj, mądralińska. O ile mnie pamięć nie myli, to jesteśmy w podobnym wieku, a co za tym idzie, to możesz być pewna, że jeżeli ja się kiedyś pomarszczę, to ciebie również to czeka. Nie uciekniesz przed tym.
- Może, ale widzisz, ja umiem malować - odpowiedziała dowcipnie Bianka.
- A co to ma do rzeczy?
- To, że jeżeli będę kiedyś malować swój autoportret, to namaluję się na nim tak, jak tylko zechcę, czyli będę na tym obrazie piękna i urocza. I ten obraz będzie na zawsze świadkiem mojej urody zachowanej dla potomności.
- Ja zaś jestem na wielu zdjęciach i też te zdjęcia będą świadkiem mojej urody zachowanej dla potomności.
- Zdjęcie zrobić, to nie jest znowu taka sztuka. Namalować obraz, to sztuka.
- Dziewczyny, proszę was - odezwał się nagle Ash, przerywając tę dyskusję - Wy naprawdę nie macie już o co się spierać?
- To ona zaczęła, nie ja - mruknęłam ze złością.
- Proszę was, nie kłóćcie się – mediował dalej mój mąż - Nie zostało nam za wiele czasu w Alto Mare i nie chcę go zużywać na rozdzielanie was, jak skoczycie sobie do gardeł.
- Jasne, my do gardeł? - zakpiła sobie lekko Bianka - Może mamy jeszcze się bić w kisielu, mając na sobie bikini? Zapomnij o tym.
Ash parsknął śmiechem, rozbawionym stwierdzeniem naszej przyjaciółki.
- Zapewniam cię, że nie w głowie mi takie rozrywki. Ale jakbyś chciała tak kiedyś przed Brockiem powalczyć, to on na pewno nie pogardzi.
- Nie sądzę, żeby był tym zainteresowany. On gustuje w kobietach, a nie w smarkulach - stwierdziłam złośliwie.
Bianka popatrzyła na mnie spode łba, a jej wzrok zdawał mi się mówić, że o tych słowach nigdy nie zapomni i kiedyś jej jeszcze za to zapłacę. Lorenzo zaś nie umiał dłużej powstrzymać się od szczerego śmiechu.
- Kochani moi, naprawdę jak zaczniecie się ze sobą zbierać, to kabaret przy was wymięka. Jesteście niesamowicie zabawni.
- Zabawni, dziadku? Weź nie przesadzaj - odparła na to Bianka - Zabawna, to jestem ja. A im po prostu odbija, bo dawno nie mieli zagadki do rozwiązania.
- No, z tym ostatnim to chyba muszę się zgodzić - odpowiedział na to Ash, na twarzy mając nieco zwariowany uśmiech - Tak sobie czasem myślę, że chyba tak za bardzo wczuwam się w mojego idola, Sherlocka Holmesa. Podobnie jak on, gdy nie mam zagadki do rozwiązania przez długi czas, dziwnie się czuję.
- Tak myślałam - odparła Bianka i spojrzała dowcipnym wzrokiem na Asha - A propos tych zagadek, to jakie najbardziej cię pociągają? Pewnie morderstwa, co?
- Nie mogę powiedzieć, żeby jakieś specjalnie mnie pociągały - odpowiedział jej Ash - Po prostu lubię rozwiązywać zagadki kryminalne i sensacyjne. I tyle. Nie jestem tak wybredny, aby brać się jedynie za krwiste zbrodnie. Takich jest aż nadto na świecie.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał smętnie Pikachu, kiwając lekko głową.
- No właśnie, to przecież nie musi być morderstwo - potwierdziłam - Ważne, aby była ciekawa sprawa. I tyle. Nie zaszkodzi też, aby była choć trochę trudna. A nawet powiedziałabym, że im trudniejsza, tym lepiej.
- To ja w takim razie, miałabym coś dla was - powiedziała Bianka i wyszła na chwilę z pokoju.
Chwilę później powróciła z gazetą „Johto Express” w dłoni i podała mi ją.
- Zobacz na pierwszą stronę. Jak nic, sprawa dla was.
Zaintrygowana zaczęłam uważnie czytać artykuł. Ash zaś wraz z Pikachu i Buneary wygodnie usiedli przy mnie, aby móc również zapoznać się z treścią tego pisma i ocenić, czy ta sprawa rzeczywiście może nas zainteresować.
- To bardzo ciekawe - powiedziałam, coraz bardziej zaintrygowana, nadal z wielką uwagą czytając artykuł - Zbrodnia dokonana dwa miesiące temu w jednym z sąsiednich miast. Kobieta oskarżona o zabójstwo swojej dawnej wychowanki i niedoszłej pasierbicy. A raczej o próbę zabójstwa, bo dziewczyna żyje, ale jest w głębokiej śpiączce i nie wiadomo, czy kiedykolwiek się obudzi. Ciekawa sprawa.
Ash zerkał mi przez ramię z siedzącym mu na jego ramieniu Pikachu, bardzo uważnie studiując treść artykułu. Buneary zaś wskoczyła na moje kolana i także, nie kryjąc swego zainteresowania, zerkała do gazety.
- To wszystko brzmi bardzo ciekawie, ale nie pisze tutaj za wiele o tej sprawie - powiedziałam po chwili - Znacie może bliższe szczegóły?
- A co? Jesteście zainteresowani? - zapytała dowcipnie Bianka.
- Być może - odparł na to tajemniczo Ash - Wolałbym jednak wiedzieć więcej niż to, co pisze ta gazetka. A przy okazji, o bezstronność nie można jej posądzić. Ten, kto napisał ten artykuł mówi w zasadzie bez ogródek, że jego zdaniem biedna kobieta jest już zgubiona.
- Skąd wiesz, że biedna? - zapytała Bianka - Nie wiemy przecież, czy jest ona niewinna, jak to pokazuje, czy może raczej wyrachowana.
- Nie zapominaj, że jedno wcale nie musi się wykluczać - powiedziałam.
- To są jednak rzadkie przypadki, kiedy ktoś jest zarówno niewinny, jak i też wyrachowany - wtrącił Ash - Zwykle osoby, które spotykamy, jeśli są winne, to są dosyć często wyrachowane. Ale niewinne są zwykle fajnymi osobami.
- Pika-pika! Pika-chu! - zapiszczał potwierdzająco Pikachu.
- No dobrze, ale do rzeczy. O co tam tak dokładniej chodziło? - zapytałam.
Lorenzo usiadł wygodnie, spoglądając na nas jak bajarz, który właśnie chce opowiedzieć grupie dzieci jakąś interesującą bajkę i zaczął mówić:
- Widzicie, to wszystko zaczęło się kilka lat temu. Henry Remberto, inżynier o naprawdę prawdziwym talencie do tego, co robi, stracił żonę, która wylądowała w szpitalu dla wariatów po jakimś ostrym ataku furii. Przebywa ona tam zresztą do dzisiaj. Biedak załamał się i nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Miał jednak dla kogo żyć, bo z małżeństwa ma dwoje dzieci: Elizabeth i Stanleya. Oboje nigdy nie wyruszyli w swoje podróże trenerów Pokemonów, bo postanowili zostać z ojcem i nie zostawiać go samego na świecie. Ale Henry Remberto nie pozostał długo sam. Po półtora roku poznał młodą nauczycielkę, Margaritę Gordon. Była rozwódką i do tego niesamowicie atrakcyjną i nieco młodszą od niego.
- Tak, nieco - przerwała mu ironicznie Bianka - Jeżeli oczywiście dziesięć lat różnicy można nazwać „nieco”.
Lorenzo spojrzał groźnie na wnuczkę, a ta ucichła i nie odzywała się już do samego końca jego opowieści.
- Remberto poprosił kobietę, aby udzielała korepetycji jego córce, bo tak się złożyło, że dziewczyna nie miała najlepsze wyniki w nauce. Pewnie wykańczało ją to wiecznie robienie za gospodynię i córkę jednocześnie. Nie wszystkie nastolatki by podołały temu. Ona w każdym razie, nie podołała i zaczęła mieć problemy w nauce. Dlatego ojciec wynajął dla niej nauczycielkę, aby ją dodatkowo uczyła, za oczywiście wysoką opłatą. Remberto jest szanowanym inżynierem, ma dużo pracy i nie jest biedny. Stać go było zatem na taki wydatek.
Uśmiechnęłam się delikatnie, domyślając się już, do czego to zmierza. Poza tym, przecież artykuł w gazecie, choć mało szczegółowy, ten fakt zawierał.
- No i oczywiście, oboje wdali się w romans.
Lorenzo uśmiechnął się delikatnie, kiwając delikatnie głową na znak, że mam rację i dodał:
- No, nie tak od razu. Początkowo po prostu uczyła Lizzy i nic więcej. Ale z czasem samotny wdowiec, jeszcze w sile wieku i samotna kobieta, młoda i mająca swoje pragnienia i potrzeby, poczuli coś do siebie. Nie oceniam, czy to była miłość prawdziwa, czy tylko pożądanie i romans. Ja nie wykluczam tutaj ani jednego, ani drugiego. Zresztą, nie to ma tutaj kluczowe znaczenie. O wiele ważniejsze było to, jak dzieci zareagowały na fakt, że ich ojciec ma kogoś i to jeszcze korepetytorkę jednego z nich.
- Pewnie nie były zadowolone? - zapytał Ash.
- No właśnie, wręcz przeciwnie - odpowiedział Lorenzo z uśmiechem - Były z tego powodu bardzo zadowolone, bo ojciec znowu zaczął być wesoły i ponownie stał się taki jak dawniej. A przecież kochali ojca i chcieli dla niego jak najlepiej. I dlatego nie mieli nic przeciwko temu romansowi. Być może spodziewając się, że to z czasem przerodzi się w coś więcej.
- I przerodziło się? - zapytałam.
- Owszem, bo pewnego dnia ojciec oznajmił dzieciom, że chce, aby Rita, bo tak ją nazywano, została z nimi na stałe. Dodatkowo powiedział jeszcze coś bardzo dla nich szokującego. Rita spodziewała się dziecka. Jak się zapewne domyślacie, to były zdecydowanie już za daleko idące zmiany dla Elizabeth i Stanleya. A już zwłaszcza dla Lizzy.
- Dlaczego właśnie do niej?
- Bo widzisz, Sereno... Lizzy weszła wtedy w tzw. okres buntu. Stała się więc bardzo przykra w stosunku do ojca i Rity. A ponadto, chyba czuła się w głębi duszy zazdrosna o to nowe dziecko. Prawdopodobnie była zdania, że jeżeli ojciec znowu zostanie rodzicem, dla niej nie będzie już w domu miejsca. Nie wyobrażała sobie, aby miała tak bardzo dzielić się ojcowską miłością.
- A co na to Stanley?
- Nie sprawiał wrażenia specjalnie przejętego. W każdym razie zareagował na to o wiele spokojniej od siostry. Ta nie zamierzała odpuścić. Zaczęła być chamska w stosunku do Rity. Odgryzała się jej bez powodu, dogadywała jej o byle co, jak na złość wracała do domu coraz później, raz chyba była nawet pijana. Ojciec miał z nią prawdziwe urwanie głowy. Chciał ją zabrać do psychologa, ale ta gówniara zastraszyła go, że jeżeli spróbuje to zrobić, to ucieknie z domu. Odpuścił jej zatem i najwyraźniej doszedł do wniosku, że jeżeli przestanie zwracać na nią uwagę i na to, co ona robi, to córeczka odpuści sobie.
- Niech zgadnę. Było wręcz odwrotnie?
- A żebyś wiedziała. Lizzy czuła się zaniedbywana. Zaczęła być wobec ojca jeszcze bardziej nieprzyjemna, prowokowała z nim kłótnie. Rita początkowo nigdy nie chciała się w to angażować, ale stopniowo zaczęły jej puszczać nerwy.
- Wcale mnie to nie dziwi. Chyba bym gówniarę udusiła gołymi rękami.
- A wiesz, że ona powiedziała dokładnie to samo?
- Jak to?
- No tak. Byłem wtedy z wizytą u Henry’ego Remberto, bo miałem do niego pewną sprawę. A ponieważ znaliśmy się od dawna, opowiedział mi o wszystkim, o czym ja teraz wam mówię. Powiedział, że po prostu nie wyrabia już psychicznie z Lizzy i nie wie, co ma robić. Rita z kolei, która dołączyła do naszej rozmowy, była po prostu wściekła. Lizzy dla zabawy rozbiła buteleczkę jej perfum i jeszcze robiła przy tym takie minki, jakby nic się nie stało. Tego już było dla Rity za wiele. Dała Henry’emu jasno do zrozumienia, że albo poskromi smarkulę, albo ona odejdzie. I cóż... Remberto to zrobił. Zmusił córkę, aby przeprosiła Ritę, grożąc jej przy tym, że wyrzuci ją z domu, jeśli się nie opanuje. Lizzy widocznie uznała, że sprawa jest naprawdę poważna i odpuściła sobie. Ale w złości jeszcze zarzuciła ojcu, że już jej nie kocha i tylko jego nowy bękart... Dokładnie tego słowa użyła... Jest dla niego ważniejszy niż ona. Rita kazała jej wtedy uważać na słowa i oczywiście usłyszała klasyczne zdanie, żeby się zamknęła, bo nie jest jej matką. A Rita wtedy krzyknęła do niej: „Masz szczęście, inaczej udusiłabym cię gołymi rękami”. Mimowolnie i z największym zażenowaniem, jakie tylko może istnieć, byłem tego świadkiem. No i potem powtórzyłem je policji, kiedy mnie przesłuchiwano w sprawie ataku na tę smarkulę, który nastąpił bardzo niedługo.
- W gazecie piszą, że Rita podobno uderzyła ją jakimś ostrym przedmiotem w głowę - zauważyłam i spojrzałam na Lorenza - Z całym szacunkiem, ale to nie jest uduszenie kogoś gołymi rękami.
- Ale jest to zawsze próba zabójstwa z premedytacją i tylko to interesuje naszą kochaną policję - odpowiedział mi na to Lorenzo.
- W gazecie piszą, że Rita podobno zaatakowała Lizzy pogrzebaczem - rzekł na to Ash.
- Tak mówią, ale nie wiadomo, co dokładniej było narzędziem zbrodni. W tej sprawie policja jest nadal skazana na domysły, bo wciąż jeszcze nie wiedzą, czym sprawca się posłużył. Wszystko jednak wskazuje na nią. Dwa miesiące temu to już miało miejsce, a wciąż jeszcze tego nie wiedzą. Wczoraj byłem na procesie, byłem tam świadkiem. Moje zeznania niewiele jednak wniosły. Poza tym, tamto miasto jest jakieś takie... Bianko, jak byś je oceniła?
- Jest nienormalne, dziadku i to pod każdym względem - rzuciła Bianka.
Lorenzo skarcił ją lekko wzrokiem i powiedział:
- Nie powinnaś tak mówić. Ostatecznie przecież, ci ludzie są przyzwyczajeni do tego, że wszystko w ich życiu toczy się stopniowo i spokojnie, zmiany zaś i to tak głęboko idące, jak jawny nieformalny związek Remberto i Gordonowej nie jest czymś, co potrafią łatwo zaakceptować.
- Łatwo zaakceptować? Dziadku, przecież opowiadałeś mi, że te histeryczne stare kwoki i dewotki zaczęły rzucać w Ritę kamieniami, kiedy chciała wejść do budynku sądu. Myślałby kto, że są święte i same nigdy nie grzeszą. Zresztą, niby co jest w tym takiego grzesznego? Ludzie w wielu krajach tak żyją, świat idzie do przodu i nie można udawać, że tego nie ma, bo kilka dewotek chce uspokoić swoje sumienie, czyste z powodu nieużywania.
Parsknęłam lekko śmiechem od tego porównania. Dodatkowo poczułam nagle w sercu wyraźne zadowolenie z powodu słów Bianki. Chociaż nie zawsze ona i ja się rozumiałyśmy, to jednak w tym wypadku obie byłyśmy dokładnie tego samego zdania. Nigdy nie cierpiałam bigoterii i dlatego to, co powiedziała Bianka, było dla mnie po prostu szokujące i zarazem wzbudziło we mnie oburzenie.
- Naprawdę chcieli ją ukamienować? I to jeszcze w biały dzień? - spytałam.
- A co myślałaś? - odparła Bianka - Stare, parszywe dewotki, tak brzydkie, że nawet w młodości nikt je nie chciał, zazdroszczą Ricie urody i tego, że dobrze jej się wiedzie. Pewnie niejedna z tych wariatek sama by chętnie zajęła jej miejsce u boku takiego znakomitego inżyniera.
- Znakomitego i bogatego - wtrąciła Bianka - To też ma ogromne znaczenie w tej sprawie, dziadku.
- A tak, ma znaczenie i to rzeczywiście ogromne - zgodził się z nią Lorenzo - Jak zatem widzicie, w krytyce i kpinie wiele razy jest ukryta okrutna zazdrość. Tak okrutna, że potrafi prowadzić nawet do zbrodni.
- Do zbrodni? - zapytałam zdumiona.
- Tak, do zbrodni w postaci wytykania innym choćby źdźbła w oku, aby ukryć w ten sposób belkę we własnym - odpowiedział mi Lorenzo - To niestety bardzo w naszym świecie częste. Ostatnio tłum rozhisteryzowanych bab próbował zarzucić kamieniami tę kobietę tylko dlatego, że jej nienawidzą. A nienawidzą jej za to, że ta, będąc cudzoziemką, a w tym mieście cudzoziemców, nierodowitych Włochów się raczej nie cierpi... Że będąc cudzoziemką, ośmieliła się rozkochać w sobie i to z wzajemnością mężczyznę miejscowego. Mężczyznę, którego każda z nich bardzo chciała usidlić, odkąd jego żonę zamknięto w szpitalu dla wariatów.
To mówiąc, Lorenzo powoli zaczął się przechadzać po pokoju i mówił:
- Ale wracając do rzeczy. Margarita Gordonowa nie została skazana, gdyż w tej sprawie sędziowie przysięgli nie byli jednoznacznego zdania. W zasadzie, ich ocena tej sprawy była wyrównana. Sześciu uważało, że jest winna, sześciu zaś, że nie jest winna. Dlatego niedługo ma się odbyć ponowny proces, przy okazji policja i prokuratura mają zbadać tę sprawę jeszcze raz, bardzo dokładnie i dogłębnie. Ale nie jestem pewien, czy odkryję prawdę i udowodnią niewinność tej kobiety.
- Czyli pan uważa, że ona jest niewinna? - zapytałam.
- Tak. Jestem zdania, że Rita Gordonowa jest niewinna. Nie wiem, kto zrobił to, o co ją posądzają, ale nie próbuję nawet zgadywać. Czuję jednak, że ona jest niewinna. Wierzę w to. I dlatego uważam, że powinien się tym zająć ktoś, kto ma doświadczenie w prowadzeniu beznadziejnych z pozoru spraw.
- Oczywiście, ma pan na myśli nas.
- Owszem, Sereno. Właśnie o was mówię.
Uśmiechnęłam się rozbawiona zachowaniem staruszka, po czym spojrzałam na Asha, ciekawa jego zdania w tej sprawie. Ten zaś popatrzył na Pikachu, a potem na Buneary, jakby czekał na ich radę. Oba stworki lekko tylko zapiszczały, jednak ich miny mówiły same za siebie. Uważali, że Ash powinien przyjąć tę sprawę. A jakiego zdania był mój ukochany? Tego nawet nie musiał mi mówić. Jego mina, tak do niebo typowa, a także jego jakże wymowny uśmiech mówiły same za siebie. Za długo już znalazłam mojego ukochanego, aby tego nie wiedzieć.
- Coś tak czułam, że się zgodzisz - powiedziałam wesoło.
- Widzicie, kochani? - zapytał równie wesoło Ash i wskazał na mnie dłonią - Moja ukochana małżonka doskonale mnie już zna i to na tyle dobrze, że nawet jej nie muszę mówić, że chcę wziąć tę sprawę. Ona po prostu sama doskonale to wie, po samej mowie mojej twarzy.
Zaśmiałam się, rozbawiona i zarazem również zachwycona tą pochwałą, która sprawiła mi ogromną przyjemność.
- Wiesz, skarbie... Odgadnięcie takiej sprawy jest najłatwiejszą zagadką na świecie. O wiele łatwiejszą niż wszystkie zagadki, jakie dotąd rozwiązaliśmy. Tak jak powiedziałeś, ja cię po prostu znam. A poza tym, twoje milczenie jest bardzo mówiące. Nie musisz nic mówić, wystarczy tylko, że na mnie spojrzysz i ja już wiem, co ty planujesz.
- Widzę, że zainteresowałem was tą sprawą - powiedział Lorenzo.
W jego głosie wyczuwałam wyraźne zadowolenie. Najwidoczniej musiał on bardzo chcieć, abyśmy przyjęli tę sprawę i spróbowali ją rozwikłać. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak mu na tym zależy, ale odgadnięcie tego nie było dla nas za bardzo w tamtej chwili możliwe. Zresztą, tak prawdę mówiąc, jakie to miało niby znaczenie? Po prostu chciał pomóc Ricie Gordonowej i zachęcił nas do tego, aby dwoje najsłynniejszych detektywów w regionie Kanto (tak nas przecież nazywały gazety) zechciały rozwiązać tę zagadkę. Po co rozkładać to na czynniki pierwsze? Zwłaszcza, jeżeli tego człowieka, podobnie jak i nas, oburza niesprawiedliwość na tym świecie i chce jej zapobiegać, jak to tylko możliwe. A wiedzieliśmy, że nasz drogi Lorenzo właśnie takim człowiekiem jest. Po co zatem rozwijać temat? Poza tym czuliśmy, że starszy pan sam nam powie o przyczynach swojego zachowania, kiedy poczuje, iż przyszedł na to czas.
- Owszem, bardzo nas pan tą sprawą zainteresował - powiedział Ash - To jest naprawdę bardzo interesująca zagadka. Przy okazji, Bianka ma trochę racji. Chyba mi odbija, kiedy nie mam przez dłuższy czas żadnej sprawy.
- Ja tam uważam, że nie chyba, tylko na pewno, Ash - stwierdziła z ironią w głosie Bianka, po czym dodała życzliwiej: - Ale to nie ma znaczenia, jakie są twoje motywacje do tego, aby pomóc tej biednej kobiecie. Ważne, że chcesz to zrobić. Że Serena też chce pomóc. Że Pikachu i Buneary też chcą pomóc. Bo chyba wy dwoje też chcecie pomóc, prawda?
To mówiąc, zwróciła się do naszych pokemonich towarzyszy, którzy wesoło zapiszczeli na znak, że ma całkowitą rację w tej sprawie.
- W takim razie, musimy udać się na policję i powiedzieć, że chcemy pomóc jej rozwiązać tę sprawę - powiedział Ash, wstając ze swego miejsca.
- Żeby tylko chcieli się zgodzić - dodałam, lekko zaniepokojona.
Powiedziałam to, bo w tamtej samej chwili właśnie przyszło mi do głowy, że z jakiegoś powodu miejscowa policja mogłaby nie chcieć naszej pomocy. Nieraz już tak przecież bywało, że gdy przybywaliśmy z pomocą, policja albo próbowała nas spławić, albo wręcz okazywała nam wrogość. Na swój sposób byłam w stanie to zrozumieć. Jakby nie patrzeć, nasza działalność jasno pokazywała, że kochana policja wiele razy się myliła i gdybyśmy nie interweniowali, to wsadziliby oni do więzienia zupełnie niewinne osoby. Można zatem powiedzieć, że udowadnialiśmy całemu światu, jakie imbecyle nieraz pracują w policji. Robiliśmy z nich durniów, choć tak prawdę mówiąc, to w przypadku niektórych funkcjonariuszy, nie było to znowu aż takie trudne. Swoją głupotą i ścisłym trzymaniem się paragrafów bardzo nam to ułatwiali. Zasadniczo więc, jeżeli naprawdę musieli już kogoś winić o ten swój zły PR, to najlepiej zrobiliby, winiąc sami siebie. Ale na to nie zdobyliby się. Musieliby wtedy powiedzieć samym sobie, że są głupcami. A nie każdy jest na tyle mądry, aby to zrobić.
- No właśnie, miejscowa policja zaznaczyła wyraźnie w prasie, że rozwiązała już zagadkę i może być trudno ją przekonać - powiedziała Bianka - Ale ja bym się nie poddawała, na waszym miejscu. Inspektor Jenny nie jest głupia. Można z nią porozmawiać i przekonać do tego, aby przyjęła waszą pomoc.
- Albo po prostu porozmawiać z adwokatem pani Gordon - rzekł Lorenzo.
- Chętnie byśmy to zrobili, tylko kto to jest? - zapytał Ash.
- O ile wiem, dobrze się znacie - odparł na to staruszek.
- Niewykluczone, ale kto to taki?
- To Gerda Sanderson.
Oczywiście, doskonale znaliśmy to nazwisko. Przecież Gerda była od wielu lat przyjaciółką Delii Ketchum, matki Asha oraz naszą znajomą, której jakiś czas temu pomogliśmy w jej problemach. Bardzo się lubiliśmy. Do tego stopnia, że raz tylko, w wyjątkowej sytuacji stanęliśmy po dwóch stronach barykady, kiedy nasza znajoma broniła przed sądem człowieka, którego my posłaliśmy do więzienia. Ale nie mieliśmy do niej o to żalu. Przecież taka była jej praca. Ktoś musiał to robić. A my nie mogliśmy posiadać pretensji wobec ludzi wykonujących tylko swoją pracę. Poza tym... I tak wtedy wygraliśmy.
- Gerda Sanderson? - zapytałam po chwili - Oczywiście, że ją znamy. Ale nie wiem, skąd pan ją zna.
- Widziałem ją przecież na procesie, moi drodzy - odpowiedział Lorenzo.
W jego tonie jednak nie było za dużo szczerości. Ash i ja od razu wyczuliśmy to, a mój ukochany spojrzał podejrzliwie na starszego pana, mówiąc:
- Niech zgadnę. Gerda postanowiła nas wynająć, ale nie była pewna naszej decyzji i poprosiła pana o pośrednictwo.
Lorenzo zrobił minę niewiniątka, jakby chciał przez chwilę zaprzeczyć, ale w ostatniej chwili z tego zrezygnował i powiedział:
- Ech, widzę właśnie, że jesteście lepszymi detektywami niż myślałem. Bez trudu się wszystkiego domyśliliście.
- Domyślamy się więcej niż pan sądzi - odparł na to Ash i spojrzał na Biankę - A ty o wszystkim wiedziałaś i pomagałaś dziadkowi, prawda?
Bianka uśmiechnęła się do nas figlarnie, najwyraźniej ucieszona, chociaż też i zaskoczona tymi słowami.
- Ash, czy ty do swych niebywałych zdolności detektywistycznych dołączyłeś jeszcze czytanie w myślach?
Ash parsknął śmiechem i powiedział tajemniczym tonem:
- Być może.
- Dobra, stary. A tak na poważnie, to co mnie zdradziło?
Mój ukochany przybrał od razu rzeczowy ton, chociaż nadal się uśmiechał i odpowiedział:
- Bo zauważyłem, że kiedy zdemaskowałem twojego dziadka, ani razu się nie poruszyłaś. Ani razu na twojej twarzy nie pojawiło się zdziwieni. Ani na chwilę nie sprawiałaś wrażenie zdziwionej. Zatem musiałaś o wszystkim wiedzieć.
Bianka pokręciła załamana głową, jakby czując się przytłoczona argumentami mojego męża, a swojego przyjaciela i powiedziała:
- Matko kochana. Ty nie jesteś aby za bystry?
- Nie wiedziałam, że można być za bystrym - stwierdziłam dowcipnie.
- Owszem, można, a twój mąż jest tego najlepszym przykładem - odparła na to Bianka, a następnie zwróciła się do Asha: - A co do ciebie, geniuszu, lepiej bądź ostrożny i nie zdradzaj wszystkim, jaki jesteś bystry. Bo bycie za bystrym też nie jest za dobre.
- W porządku, Bianko, bardzo ci dziękuję za ostrzeżenie - odpowiedział na to Ash, strasznie rozbawiony jej słowami - Wezmę sobie tę radę do serca.
- I bardzo dobrze, przyda ci się na przyszłość.
- A tobie przyda się kilka lekcji aktorstwa, abyś łatwiej umiała ukryć swoje myśli przed innymi, a zwłaszcza przed takimi geniuszami jak ja i Serena.
- Niezwykle skromnymi geniuszami, jak widzę. No dobra, nieważne. To co? Czy dziadek ma zadzwonić do pani Gerdy i powiedzieć jej, że bierzecie tę sprawę?
Ash popatrzył na mnie uważnie, potem na Pikachu i Buneary. Nie chciał, jak widać podejmować tej decyzji bez nas. Bardzo mnie to ucieszyło, ponieważ nigdy nie chciałam być jedynie uroczym dodatkiem do niego w czasie naszych śledztw. Chciałam mieć taki sam wpływ na wszystko, jak on. I cieszyło mnie, że po ślubie Ash nadal również tego chce. Poza tym, jak drużyna, to drużyna. Decyzje zawsze podejmujemy razem. Zwłaszcza decyzje tak poważne jak to, czy bierzemy kolejną sprawę, czy też nie.
Oczywiście, w tej sytuacji odpowiedź mogła być tylko jedna.
- Dzwońcie - powiedzieliśmy ja i Ash niemalże jednocześnie.
Bianka uśmiechnęła się zadowolona, Lorenzo podziękował nam serdecznie, po czym wyszedł z pokoju, aby zadzwonić do naszej wspólnej znajomej, a Pikachu i Buneary zapiszczeli na znak zadowolenia. Widać było, że już się cieszą na naszą kolejną niesamowitą przygodę. Ja natomiast spojrzałam na Asha czułym wzrokiem i powiedziałam do niego:
- My chyba też musimy zadzwonić, gdzie trzeba.
- Dokąd? - spytała Bianka.
- Do Akademii. Że nasz pobyt tutaj trochę się przedłuży - odpowiedział Ash.
- Pika-pika! - zapiszczał wesoło Pikachu, wskakując mu na ramię.
C.D.N.