poniedziałek, 30 grudnia 2024

Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX

Tytanio, wio! cz. II


Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham City, przestały go obchodzić takie drobiazgi. Nie miało dla niego żadnego znaczenia, ile czasu minęło, odkąd wsiadł na pokład samolotu i ruszył w drogę. Wiedział, że prędzej czy później było to nieuniknione, że pójdzie na studia i opuści swoje rodzinne strony, pozna lepiej nieznany mu wcześniej ten wielki i szeroki świat. Zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, a jednak, kiedy już dzień ten nadszedł, Ash nagle poczuł w sercu, że wolałby, aby opóźnić to najdłużej jak tylko to będzie możliwe. Oczywiście doskonale wiedział, że nie ma to nawet grama sensu, ale jego przywiązanie do Gotham City było zbyt wielkie.
Ale czy na pewno chodziło mu o to miasto? Nie, kogo on oszukiwał? To nie jest miejsce, które można kochać. To miasto dość ponure. Da się w nim co prawda żyć, ale ile w nim było zbrodni i cierpienia? Może nie tak znowu wiele, może nie więcej wcale niż w innych miastach, ale mimo wszystko to w tym mieście zginęli jego rodzice. To w nim grasowali groźni bandyci, z którymi policja nie zawsze była w stanie sobie poradzić. Ale przecież też w tym mieście był Batman, dzielny Mroczny Rycerz broniący sprawiedliwości tam, gdzie policja sama sobie rady nie mogła dać i przybrany ojciec Asha. Była też ona, Misty Gordon, córka komisarza Gordona i pomocnika Batmana i Robina, walcząca u ich boku jako Batgirl. A prócz tego także był kochany stary Alfred, który był niczym dobry dziadek i niby sługa Batmana, a bardziej mentor i prawdziwy przyjaciel. Niejeden o takim przyjacielu jak on mógłby jedynie pomarzyć. Ash wiedział, że będzie mu bardzo brakowało wspólnych rozmów z nim i jego doskonałej kuchni i tego niesamowitego ciepła, jakie biło z jego postaci. Gdyby Ash miał mieć dziadka, to chciałby, żeby był on taki jak Alfred.
Nic więc w tym dziwnego, że czuł wielką tęsknotę za tymi bliskimi sobie ludźmi, których nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Domyślał się, bo już wiele razy przekonywał się o tym, iż Batman ma rację i na pewno nie tylko on polubi to miejsce, do którego jedzie, ale jeszcze znajdzie w nim swój nowy dom i do tego odnajdzie tam nowych przyjaciół. Batman mówił mu to przed wyjazdem, a Ash się wiele razy już miał okazję przekonać, że jego mentor zazwyczaj ma rację. Jako bardziej doświadczony i obyty w świecie wie więcej niż on. Zatem dlaczego by nie? Dlaczego by nie miał mieć racji i teraz? Ash myślał o tym wszystkim i tej opcji zdecydowanie nie odrzucał. Mimo wszystko, nie był w stanie chwilowo o tym wszystkim myśleć pozytywnie. Tęsknił i tęsknota ta stanowiła siłę naprawdę bardzo wielką, przez którą czasami nie umiał myśleć o niczym innym.
Jego troski trochę tylko rozjaśniała obecność Pikachu. Siedział on wygodnie przy jego boku i uśmiechał się do niego serdecznie, delikatnymi piskami próbując mu poprawić humor. Ash odwzajemnił jego uśmiech i lekko pogłaskał go dłonią po głowie, mówiąc:
- Spokojnie, przyjacielu. Ja nie jestem żadnym niewdzięcznikiem, zapewniam cię. Ja po prostu nie lubię tak nagłych i wielkich zmian w moim życiu. Ale co ja na to poradzę? Jak ktoś wyżej nad nami decyduje o takich sprawach, to co poradzisz? Poza tym, Alfred mi też powiedział, zanim wyruszyliśmy, że zmiany są niezbędne w ludzkim życiu i nie da się tego zmienić. Powiedział mi nawet: „Zmiany to jest jedyna pewna rzecz w życiu człowieka i jedyne, co mu zostaje, to po prostu jakoś nauczyć się z nimi żyć”.
Po tych słowach, pogłaskał ponownie Pikachu za uszami i dodał:
- Pewnie tak właśnie jest, jak mówił. W końcu, do zmian powinienem był już chyba przywyknąć. Byłem cyrkowcem, miałem rodziców, a potem co? Zostali oni zabici i Bruce wziął mnie pod opiekę. W jednej chwili straciłem bliskich i całe moje życie wywróciło się do góry nogami. A potem znalazłem nowych przyjaciół i bliskich, z którymi zdołałem sobie życie jakoś ułożyć. Zatem można jednak żyć ze zmianami, nawet jeżeli nie są one w pełni pozytywne.
Pikachu zapiszczał delikatnie, jakby chciał potwierdzić, że jest tego samego zdania. Ash uśmiechnął się lekko i spojrzał przez okno.
- Chyba już lądujemy. Pora się zbierać.
Pikachu dopadł do okna i oparł się łapkami o nie, po czym zapiszczał wesoło na znak, że rzeczywiście są już na terenie Jump City. Pokemon kilka razy tutaj już bywał, zanim zamieszkał w Gotham City i został stworkiem Asha. Dlatego umiał bez trudu, pomimo tego, że miasto jeszcze częściowo było zasłonięte chmurami, rozpoznać je jako swoje rodzinne strony.
Chwilę później rozległ się głos stewardessy, która zapowiedziała ponownie, iż zaczynają podchodzić do lądowania. Jej pierwsza informacja na ten temat umknęła wcześniej uwadze Asha, który był zbyt zamyślony oraz zajęty rozmową z Pikachu,  aby cokolwiek innego zauważyć wokół siebie. Teraz jednak usłyszał wszystko i powiedział przyjaznym tonem:
- No cóż, Pikachu... Szykujmy się na nową przygodę.
- Pika-pika-pi! - zapiszczał wesoło Pikachu.
Ash westchnął delikatnie, widząc go zadowolonego. Pomyślał sobie, że choć on z ich dwóch jest tutaj zadowolony.
Kiedy samolot powoli i spokojnie, z tylko drobnymi turbulencjami, Ash lekko wstał ze swojego miejsca i ruszył przed siebie, a wierny Pikachu usadowił mu się na ramieniu, rozglądając się dookoła. Dawno tu nie był i dlatego ciekawiło go, jak też miasto się zmieniło pod jego nieobecność. Jak na razie, nie zauważył za wiele zmian. Asha jednak nie interesowało specjalnie miasto, a w każdym razie nie w obecnej sytuacji. Udał się do pokoju bagażowego, gdzie pasażerowie odbierali od obsługi lotniska swoje bagaże, a potem do miejsca badania celnego. Ponieważ ani przy nim, ani przy Pikachu nie wykryto niczego niebezpiecznego, puszczono ich dalej. Tam już na pasażerów czekali ich bliscy. Ashowi nie przyszło do głowy, aby miał ktoś tutaj na niego czekać, ale nagle odkrył, jak bardzo się pomylił.
Pikachu zapiszczał wesoło i wskazał na coś łapką. Chłopak zainteresowany spojrzał w kierunku, który mu wskazał i zobaczył, że oto widzi przed sobą grupkę ludzi trzymających tabliczki z napisami „Ash Grayson”. Nie miał najmniejszych nawet wątpliwości, że to właśnie państwo Meyer, którzy mieli go ugościć u siebie na czas studiów. Wyglądali sympatycznie. Pan Meyer był wysokim mężczyzną o brązowych włosach i delikatnej brodzie. Jego ręce były umięśnione, że mógłby bez większych trudności zgnieść w nich nawet kamień. Pani Meyer miała włosy barwy beżowej, oczy tego samego koloru, wzrost zaś miała dość wysoki, choć wydawała się nieco niższa od męża. Jej twarz była bardzo przyjemna i sympatyczna, a do tego też odnaleźć w niej było można mnóstwo dobroci i miłości. Obok nich stało dwoje nastolatków, a przy nich dwa Pokemony. Jednym z tych dzieci był średniego wzrostu chłopak, blondyn w okularach. Był bardzo szczupły, a jego okulary miały dość grube ramki. Wyglądał jak stereotypowy geek, ale niezwykle sympatyczny. Przy jego boku stał Chespin, który machał wesoło łapką w kierunku Asha. Jednak najciekawsza wydawała się być dziewczyna stojąca obok chłopaka. Była ona jego wzrostu, miała ciemnoniebieskie włosy i oczy tego samego koloru, a ubrana była w czarną bluzkę i czarną spódniczkę do kolan. Przy jej boku stał Piplup.


Wydają się sympatyczni, pomyślał Ash. No cóż... Może nie będzie tu tak źle. Podszedł z uśmiechem na twarzy do rodziny Meyer i powiedział:
- Dzień dobry, ja jestem Ash Grayson.
- Miło mi cię poznać, chłopcze. Jestem Steven Meyer - powiedział mężczyzna i uściskał mu życzliwie dłoń - Pan Wayne poprosił nas, abyś mógł u nas mieszkać na czas studiów. Oczywiście wiem, że taki młodzieniec pewnie by wolał akademik czy coś takiego, ale wiadomo, jak to bywa w takich akademikach.
- Kochanie, nie w każdym akademiku się imprezuje - skarciła go lekko jego żona, uśmiechając się delikatnie.
- Oczywiście, nie w każdym - zachichotał wesoło Meyer - Delio, naprawdę nie jesteś na bieżąco z aktualnymi faktami. Akademiki zawsze są takie same. A ten oto sympatyczny młodzieniec może nie lubić szalonych imprez, ale co z tego, jeśli jego koledzy będą lubić? Zdecydowanie to ryzyko jest ogromne. Lepiej więc jest nie narażać go na podobne sytuacje.
- Rzecz jasna, jeżeli nie zechcesz mieszkać u nas i wolisz przebywać tak jak większość studentów w akademiku, to my zrozumiemy - powiedziała pani Meyer do Asha bardzo życzliwym tonem - Dla nas to nie jest żaden problem, ale wiem, że pan Wayne sam podjął decyzję o tym, że będziesz mieszkać u nas. Wiem, to może się nie podobać, kiedy ktoś podejmuje decyzje za nas, dlatego nie chcemy, abyś się czuł niekomfortowo u nas.
Ash uśmiechnął się do kobiety życzliwie. Widać było po niej, że chętnie go ona u siebie przyjmie, ale z drugiej strony jakaś jakby wrodzona nieśmiałość ją pcha do tego, aby się upewnić, czy on chce u nich przebywać. Kobieta była bardzo miła i chłopak, przyjrzawszy się jej dokładnie stwierdził, że jest ona podobna i to dość mocno do jego mamy. Poczuł z tego powodu do niej ogromną sympatię i tak więc, nawet gdyby miał jakieś wątpliwości, jaką decyzję podjąć, choć ich nie miał, teraz by się one rozwiały.
- Ależ proszę pani, ja wcale się z tym wszystkim nie czuję niekomfortowo. A wręcz przeciwnie, bardzo chętnie u państwa zamieszkam. O ile oczywiście to nie jest dla państwa żaden problem.
Pan Meyer parsknął śmiechem, kiedy usłyszał te słowa.
- Chłopcze, mój chłopcze! Co ty opowiadasz?! Ty niby przeszkadzać?! A czy nie pomyślałeś, że gdybyś nam przeszkadzał, od razu byśmy to powiedzieli i tobie i panu Wayne’owi? Naprawdę, z ręką na sercu mogę ci powiedzieć, że ani mnie, ani moim bliskim nie przeszkadzasz.
Zaraz potem uderzył się lekko w czoło, jakby właśnie coś sobie przypomniał i powiedział wesołym tonem:
- Ale co ja wyprawiam? Przecież nie przedstawiłem ci jeszcze moich bliskich. Wybacz mi, zaraz naprawiam sytuację. To moja żona, Delia.
Kobieta uśmiechnęła się życzliwie do Asha, a ten odwzajemnił jej uśmiech.
- A to jest nasz syn, Clemont - powiedział Steven, wskazując dłonią na swego potomka, nastolatka o blond włosach.
Chłopak podał Ashowi dłoń na powitanie, a ten uściskał ją serdecznie. Jego Pikachu zaś zachwycony przywitał serdecznie Chespina, który nie ukrywał tego, że cieszy się na widok innego sympatycznego Pokemona w swoim pobliżu. Potem powitał Piplupa, który co prawda sprawiał wrażenie bardziej zdystansowanego niż jego poprzednik, ale też okazał mu sympatię.
- A tu jest nasza adoptowana córka, Dawn - zakończył prezentację Steven.
Ash uśmiechnął się miło do dziewczyny i podał jej rękę na powitanie. Ta zaś popatrzyła na niego trochę podejrzliwym wzrokiem, jakby nie wiedziała, co ma o nim sądzić, ale ostatecznie podała mu swoją prawą dłoń i uścisnęła ją delikatnie. Młody Grayson nie przejął się jej zachowaniem, przypomniawszy sobie, co mu o niej opowiedział Bruce Wayne. Mówił coś o tym, że dziewczyna przeżyła poważną traumę w dzieciństwie i potem wychowywała się w jakimś klasztorze, nim trafiła do swoich obecnych opiekunów. Ash uznał zatem, że nie powinien zwracać uwagi na jej zachowanie i to, jak bardzo mu się ono wydaje dziwne. Co prawda, był go dość ciekawy, ale uznał, iż nie warto o to wszystko pytać. Zresztą sam Bruce mu to odradzał, więc postanowił go posłuchać i nie zadawać Dawn zbyt wiele pytań, aby jej nie zrażać do siebie. Zwłaszcza, jeżeli mają oni mieszkać pod jednym dachem. W takiej sytuacji najlepiej posiadać z dziewczyną jak najlepsze relacje. Podobnie jak z jej rodziną, która może przestać go lubić, jeżeli zrazi ich podopieczną do siebie. A tego Ash raczej by nie chciał, tym bardziej, że wyraźnie zaczął lubić tych sympatycznych ludzi.
- Naprawdę bardzo mi miło was wszystkich poznać - powiedział Ash i lekko wskazał dłonią na swojego Pikachu - A tu jest mój wierny druh, Pikachu.
Clemont i Dawn uśmiechnęli się wesoło do Pokemona, a Steven delikatnie go pogłaskał między uszami. Delia z kolei westchnęła wzruszona na widok słodkiego stworka i powiedziała:
- Jaki on uroczy. Spokojnie, chłopcze. Nie musisz się przejmować, dla niego też miejsca się u nas znajdzie. Zresztą on chyba nie je za dużo.
- On zdecydowanie nie. To już prędzej ja - zachichotał dowcipnie Ash, który z każdą chwilą czuł, że zaczyna coraz bardziej lubić tych ludzi.
- Spokojnie, u nas starczy jedzenia dla wszystkich - powiedziała Delia, z taką lekką ironią obserwując młodego Graysona - Ale swoją drogą, to ty nie wyglądasz mi na łasucha.
- Mam dobrą przemianę materii - odparł wesołym tonem Ash - No, a tak na poważnie, to prowadzę dość aktywny tryb życia.
- Tak, wiemy o tym... Robinie - powiedziała Dawn.
Po raz pierwszy odezwała się osobiście. Ash musiał przyznać, że ma bardzo miły głos, choć trochę też taki smutny. Ale to widocznie było powiązane z tym, o czym opowiadał mu Bruce Wayne. O tajemniczym pochodzeniu, które wywołało u niej traumę i sprawiło, że stała się taka zamknięta w sobie. Chłopak poczuł, że co jak co, ale choć wraz z Batmanem rozwiązał niejedną sprawę i złapał dość liczną liczbę przestępców, to jednak największą tajemnicą, którą on może rozwikłać, to będzie właśnie sprawa Dawn.

***


Dom państwa Meyer był naprawdę dużym domem na przedmieściach. Wiele w nim było pokojów, a więc miejsca dla chwilowego gościa zdecydowanie nie brakowało. Dodatkowo widać było po nim, że właściciel, czyli pan Steven Meyer jest osobą bogatą, a jednocześnie taką, która nie specjalnie lubi się tym afiszować. Jego gniazdo rodzinne, jak je dowcipnie nazywał, było zatem bogate, ale mimo to nie zawierało w sobie żadnych elementów dźgających w oczy przepychem, co się Ashowi naprawdę spodobało. Nie lubił on ludzi zanadto popisujących się tym, na co ich stać. Co prawda Bruce Wayne tak właśnie żył, ale mimo wszystko u niego nie było to w żaden sposób związane ze snobizmem, tylko z chęcią ukrycia przed światem swojej drugiej tożsamości, znanej powszechnie jako Batman. Dlatego też Ash, który bardzo dobrze poznał swego opiekuna, wiedział doskonale, jaki on jest i że owe popisanie się milionami jest jedynie maską nakładaną przez Bruce’a, aby ukryć przed światem tożsamość jego alter ego. Dlatego właśnie przepych w jego domu nie przeszkadzał i nie drażnił chłopaka, ale w innych potrafił go irytować. I właśnie dlatego był bardzo zadowolony, odkrywszy, że państwo Meyer, choć dość bogaci, to jednak nie są snobami.
W domu nowych znajomych młodego Graysona, oprócz domowników, były tylko ich Pokemony. To one zwykle sprzątały wszystko dookoła oraz pomagały swoim trenerom w wykonywaniu różnych obowiązków. Służby tu nie było, gdyż państwo Meyer nie byli snobami, a ponadto mieli jeszcze poważny powód do tego, aby nie zatrudniać u siebie nikogo.
- Widzisz, chłopcze, jesteśmy jednymi z niewielu ludzi, którzy wiedzą, kim jest Bruce Wayne - powiedział pan Meyer do Asha podczas obiadu - Ja oraz twój opiekun byliśmy kiedyś na studiach. Zainwestował on następnie w niektóre moje wynalazki. Być może widziałeś je w akcji.
Ash uśmiechnął się delikatnie. Domyślał się, o jakich wynalazkach mówi jego gospodarz i zaczął powoli wszystko rozumieć.
- Podejrzewam, że wiem, o jakie chodzi. To bardzo ciekawe. A więc pan wie doskonale, kim jest mój opiekun. I z tego, co mówiła Dawn wynika, że pan i pana rodzina wiecie również, kim jestem ja.
- Oczywiście, że wiemy - odpowiedziała Delia tonem, który wskazywał na to, że jej zdaniem jest to rzecz oczywista - A myślisz, że wasze kostiumy to kto niby szyje?
Ash spojrzał zdumiony na kobietę.
- To pani to robi?
- Dokładnie tak - potwierdziła pani Meyer, kiwając dumnie głową.
Młody Grayson nie ukrywał swojego zachwytu oraz podziwu z odkrycia tego, czego właśnie się dowiedział. Dotąd sądził, że takimi sprawami jak stroje Batmana czy jego wynalazki zajmował się jedynie Alfred. Teraz odkrył, że robili to państwo Meyer. On tworzył wynalazki, ona kostiumy. Interesujące.
- A więc to wam zawdzięczamy to, że mamy zawsze takie dobre kostiumy i tak dobre wynalazki i pojazdy podczas naszych akcji - powiedział Ash.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał wesoło Pikachu, również zainteresowany tym, co właśnie usłyszał.
- No, nie chwaląc się, właśnie nam - potwierdził zadowolonym z siebie tonem Steven Meyer - Naprawdę miło mi, że mamy swój udział w tym, iż tego zła jest nieco mniej na tym świecie.
- I to dlatego właśnie Bruce przysłał mnie do was - powiedział Ash - Chciał, abym przebywał w towarzystwie osób zaufanych i na których można polegać.
- Dokładnie tak - potwierdziła Delia - Dla nas to bardzo wielki zaszczyt, że pan Bruce zechciał nam zaufać aż do tego stopnia.
Ash uśmiechnął się radośnie i zabrał się do jedzenia, po czym spojrzał nagle na Clemonta i zapytał go:
- A czy ty też pomagasz w tworzeniu superbohaterskich gadżetów?
- Owszem, kilka ich zbudowałem, ale jeszcze nie jestem mistrzem jak mój ojciec - odpowiedział mu Clemont.
Ash skinął głową na znak szacunku wobec swego rozmówcy, mówiąc:
- To w takim razie doskonale. Mam tylko wielką nadzieję, że nie zamierzasz zaniedbać swojego talentu.
- W żadnym razie. Talentów nigdy nie należy zaniedbywać.
- I tak trzymaj, kolego. Tak trzymaj.
- I właśnie dlatego nie mamy u siebie służby - powiedział Meyer - Boimy się, że ktoś z nich mógłby się odkryć i wygadać nasze tajemnice. A co gorsza, mógłby też wygadać tajemnice pana Wayne’a. A na to nie możemy pozwolić. Dlatego nie ufamy za wielu osobom z zewnątrz. Jedynie nasze Pokemony i maszyny, które robi dla nas Clemont nam służą i pomagają nam wszystko ogarnąć. Ale nikt z zewnątrz.
- Nie powiem, brzmi to bardzo sensownie - powiedział Ash, wyraźnie tym, co właśnie usłyszał zaintrygowany.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał delikatnie Pikachu na znak, że się z nim zgadza.
- Ty też nie możesz nic powiedzieć - rzekła po chwili Dawn.
Ash popatrzył na nią nieco groźnym wzrokiem, będąc urażonym jej uwagą i powiedział spokojnym, aczkolwiek nieprzyjemnym tonem:
- Posłuchaj, jestem Robinem, pomocnikiem Batmana. Jak dotąd, nawet jedną sylabą nie wygadałem się nikomu z tego, kim jestem osobom postronnym. Dlatego chyba oczywiste powinno być dla was to, że skoro nie wydałem sekretów mojego przybranego ojca, to waszych sekretów też nie wydam. Zresztą, one przecież się bezpośrednio z nimi wiążą i tym bardziej będę siedział cicho.
Dawn spojrzała w twarz Asha niezwykle uważnie, jakby chciała sprawdzić w ten sposób sprawdzić, czy on mówi prawdę, a kiedy się co do tego upewniła, lekko opuściła głowę w dół i powiedziała ponurym tonem:
- Przepraszam. Nie chciałam. Po prostu, ostrożności nigdy za wiele.
Z jej głosu biła szczera skrucha. Ash wyczuł w ten sposób, że dziewczyna nie chciała go obrazić i dlatego nie zamierzał się na nią z tego powodu złościć. Lekko więc machnął ręką w sposób podkreślający, że nie ma to wszystko znaczenia. On sam nie był osobą kłótliwą i uważał, że wszczynanie kłótni z powodu kilku słów i to wypowiedzianych w złości i niepewności mija się z celem.
Obiad trwał dalej, ale już prawie w ogóle nikt ze sobą nie rozmawiał. Dawn była wyraźnie przygnębiona tym, co powiedziała i żałowała tych słów, a z kolei jej przybranym rodzicom i przybranemu bratu było wstyd za to, jak się zachowała i nie wiedzieli, w jaki sposób mogą za to przeprosić Asha. On jednak nie miał ani grama żalu do nich czy Dawn, ponieważ nie należał do osób, które mogłyby długo żywić do innych osób długo urazę. Mimo wszystko, jakoś stracił on ochotę na to, aby z kimkolwiek rozmawiać, a oni nie wiedzieli, co mieliby powiedzieć. Dlatego też ostatecznie wszyscy milczeli i dopiero po posiłku pani Meyer zapytała Asha, czy posiłek mu smakował, a kiedy ten odpowiedział, że jak najbardziej, bardzo się ucieszyła i powiedziała Clemontowi, aby pokazał gościowi jego nowy pokój.


Już po chwili, Ash i jego nowy znajomy stali w pomieszczeniu, które było przeznaczone w tym domu dla naszego bohatera. Był to pokój dosyć duży, miał w sobie wszystko, co powinien zawierać, aby przyszły student dobrze się w nim czuł. Stało tam zatem duże łóżko, wielka szafa z ubraniami, półka z książkami i kilkoma ciekawymi ozdobami, a na ścianach wisiało kilka przyjemnych dla oczu plakatów. Można było w nim zatem spokojnie mieszkać. Ash był tego właśnie zdania, zaś Pikachu wesoło podbiegł do łóżka i wskoczył na nie, radośnie przy tym piszcząc.
- Wygląda na to, że jemu się tu podoba - powiedział rozbawiony Ash.
- Liczę na to, że i tobie się tutaj spodoba - odpowiedział mu Clemont.
Ash rzucił krótkie, acz dokładne spojrzenie na cały pokój i rzekł po chwili:
- Podoba mi się tu i jestem pewien, że będzie mi tu wygodnie.
- Cieszę się - odparł na to Clemont i dodał lekko zmieszany - A przy okazji, to bardzo cię przepraszam za zachowanie Dawn. Ona nie jest taka zła. Po prostu jest dość nieufna wobec obcych i trzeba trochę czasu, aby komuś w pełni zaufała. My też musieliśmy uzbroić się w cierpliwość, kiedy u nas zamieszkała. Naprawdę to dobra osoba i bardzo jest nam bliska. Ma swoje humory, ale nie jest zła.
- Nawet tak nie pomyślałem - odpowiedział życzliwym tonem Ash - Wiem, że Dawn miała podobno bardzo trudną przeszłość i rozumiem, że to wszystko musi odbijać się na jej obecnym zachowaniu.
Clemont pokiwał delikatnie głową na znak zgody i powiedział:
- Tak, niestety. To prawda. Dawn miała smutną przeszłość i nie najlepiej sobie z nią radzi. Dlatego właśnie mówiłem o tym, że trzeba uzbroić się w cierpliwość, kiedy chce się z nią zaprzyjaźnić.
- Rozumiem to i nie zamierzam jej naciskać na to, aby mi od razu zaufała. A tak przy okazji, to jaka to smutna przeszłość, która ją spotkała?
Clemont rozłożył bezradnie ręce.
- Tego, niestety, nie wiem. Dawn nigdy o tym nie mówiła. Rodzice chyba też nie wiedzą. Nigdy mi o tym nie mówili, a zresztą odniosłem wrażenie, że i przed nimi Dawn zachowała tajemnicę. Wiem tylko tyle, że jest ona sierotą, jej rodzice nie żyją, a ona sama przez długi czas przebywała w jakimś klasztorze, gdzie mnisi ją wychowywali i uczyli trochę magii, a także jak nad nią panować, a rok temu ich mistrz czy jak on się tam nazywa zmarł i Dawn trafiła pod naszą opiekę. Nic nam o swojej przeszłości nie powiedziała, a mnisi, którzy chyba jako jedyni znają prawdę o niej, złożyli śluby milczenia. Nic nie powiedzą, choćby nie wiem, jak bardzo nam na tym zależało. A muszę ci powiedzieć, tak między nami, że naprawdę mi na tym zależy. Nie, żebym był jakiś wścibski czy coś, ale lubię wiedzieć, kto ze mną mieszka pod jednym dachem.
- Rozumiem cię doskonale. Też wolałbym to wiedzieć - powiedział Ash.
Obaj chłopcy uśmiechnęli się do siebie życzliwie, po czym podali sobie ręce i w ten sposób zawarta została pomiędzy nimi przyjaźń. Nie musieli tego mówić, ale obaj to czuli, jak to zwykle bywa między prawdziwymi przyjaciółmi, którzy już od pierwszej chwili, w której się spotkają, czują w sercach, że właśnie spotkali kogoś, na kim będą mogli polegać i z którym relacje będą chcieli utrzymywać i rozwijać je. Tak właśnie było z nimi. Ashowi, który nigdy nie miał brata, chociaż nieraz się zastanawiał nad tym, jakby to było, gdyby go miał, sprawiło ogromną przyjemność poznanie Clemonta i już po jednej rozmowie z nim poczuł, że może powstać z tego naprawdę wielka przyjaźń. Zwłaszcza, jeżeli przeżyją wspólnie jakąś przygodę. A chociaż przybył tutaj po to, aby studiować, a nie po to, aby przeżywać przygody, to jednak czuł, iż bez nich się nie obejdzie, a w takiej sytuacji dobrze będzie mieć u swego boku kogoś dobrego i uczciwego, nie mówiąc już o tym, że zdolnego, który byłby wiernym druhem i pomagał mu osiągnąć jego cel. A czuł, iż kimś takim jest właśnie Clemont.
Ze swojej strony, młody Meyer miał wobec Asha podobne odczucia i dlatego, mimo pewnych obaw, jak też będą wyglądać jego relacje z podopiecznym samego Mrocznego Rycerza, poczuł, że raczej nie będą one takie złe, a wręcz przeciwnie. Dlatego zadowolony uścisnął dłoń Asha i poszedł do siebie, życząc mu, aby dobrze się tutaj czuł.
- No, Pikachu... - powiedział Ash do swojego Pokemona, kiedy zostali sami - Wygląda na to, że wbrew moim obawom, dobrze nam się tu będzie żyło.
- Pika-pika! - odpowiedział mu wesołym piskiem Pikachu.

***


Ponieważ jeszcze nie zaczął się rok akademicki, Ash miał jeszcze dużo czasu dla siebie i postanowił go wykorzystać, aby lepiej poznać miasto, w którym miał spędzić najbliższe kilka lat. Czuł, że może mimo wszystko je polubić. Jump City w końcu niewiele się różniło od Gotham City. Może nie było w nim tak wiele zbrodni i innych przestępstw jak w jego dotychczasowym miejscu pobytu, ale wszystko na to wskazywało, że super bohater miałby też tutaj wiele do dokonania, gdyby rzecz jasna taka się tutaj pojawił. Jednak jak dotąd, nie było tutaj takiego, a i samo Jump City nie sprawiało wrażenia, aby za kimś takim tęskniło. Ponadto, najważniejszym w tej sprawie aspektem było to, że Ash nie miał tutaj bawić się w superbohatera, a jedynie studiować i zdobywać niezbędną dla siebie wiedzę. Młody Grayson dobrze o tym wiedział i powoli nastawiał się do realizacji tego projektu, chociaż nie mógł ukryć przed sobą tego, że bardzo by chciał znowu powalczyć ze złem i dokonać znów jakiś bohaterskich czynów. Nie dla własnej chwały, ale po prostu dlatego, że jakoś dziwnie się czuł, nie mogąc ratować miasta.
- Wiesz, chyba naprawdę nieźle mi odbiło - powiedział do Pikachu, kiedy raz obaj spacerowali sobie ulicami miasta - W Jump City jest jak dotąd spokojnie i nie ma tu żadnych poważniejszych niebezpieczeństw, a ja jestem tym zawiedziony. Jak można pragnąć ponownym walk z różnymi przestępcami i łotrami wyjętymi spod prawa, zamiast o odpoczynku i wiecznym spokoju? Widocznie za długo byłem już Robinem, aby teraz tak po prostu przejść do spokojnego życia.
- Pika-pika! - zapiszczał ponuro Pikachu, najwyraźniej się z nim zgadzając.
Po jego minie, Ash wywnioskował, że on też musi przeżywać mocno to, że już nie jest potrzebny jako pomocnik superbohatera. Najwidoczniej jemu też, po tak wielu niesamowitych i groźnych przygodach, nie łatwo było dostosować się do spokojnego życia.
- Widzę, że i ty nie jesteś pozytywnie nastawiony do bohaterskiej emerytury - rzekł po chwili Ash.
Pikachu zapiszczał delikatnie i pokiwał łepkiem potakująco. Jego trener lekko się do niego uśmiechnął i powiedział:
- No widzisz, to jest już nas dwóch. Obawiam się jednak, że raczej niewiele w tej sprawie możemy zrobić. Przyjechaliśmy tutaj na studia, a nie po to, aby bawić się w bohaterów. I raczej nie powinniśmy zmieniać tych planów. Pan Wayne nie byłby z tego powodu zachwycony.
- Pika-pika! - pisnął smętnie Pikachu, opuszczając ponuro swój łepek.
Chłopiec i jego Pokemon spacerowali sobie dalej ulicami miasta, kiedy nagle zauważyli coś, co wzbudziło ich niepokój. Z pobliskiego supermarketu, który stał naprzeciwko nich, dobiegały jakieś dzikie krzyki i wrzaski oraz ogromny hałas, tak jakby ktoś tam solidnie rozrabiał. Ash zaniepokojony spojrzał na market, a potem na swojego wiernego Pikachu, pomyślał przez chwilę, po czym powiedział:
- Wiesz, mówiłem o tym, że tu jest spokojnie i bezpiecznie? Coś mi mówi, że wypowiedziałem to w złą godzinę.
Pikachu zapiszczał bojowo, po czym zadowolony z tej sytuacji ruszył biegiem w kierunku marketu. W połowie drogi odwrócił się jednak do swojego trenera i zaczął piszczeć w jego stronę, machając łapką na znak, aby do niego dołączył. Ash przez chwilę zastanawiał się, co powinien zrobić, ale ostatecznie podjął decyzję. Wiedział, że nie po to walczył tyle czasu jako Robin, aby teraz pozostać biernym. Musiał zacząć działać, tylko nie chciał robić tego bezmyślnie. Zawsze działał w stroju superbohatera i wolał, aby teraz nikt nie zobaczył jego twarzy. Wiedział aż za dobrze, że jeżeli jako on sam zechce pomóc, to potem może ściągnąć na siebie i na swoich przyjaciół niemałe kłopoty. Nie bez powodu przecież Batman zawsze nosił maskę na twarzy, kiedy działał. Walka ze złem wymaga ukrywania swojej prawdziwej tożsamości i Robin nie zamierzał tego zmieniać, wiedząc aż za dobrze to, jak może to się źle dla niego skończyć. Ale nie miał przy sobie swojego stroju superbohatera. Zawahał się więc przez chwilę, co powinien zrobić. Chciał pomóc, a czuł, że w tym markecie nie dzieje się dobrze i będzie tam potrzebny bohater, ale też jakoś nie chciał biec tam bez żadnej maski.
Rozejrzał się dookoła i nagle zauważył przed sobą kosz na śmieci, a nim, na stercie śmierci leżała spora czarna chusta. Ash wziął ją do ręki i uśmiechnął się. Z zadowoleniem wyjął z torby, którą miał przerzuconą przez ramię nożyczki, wyciął w chuście otwory na oczy i zawiązał ją sobie na głowie. Potem szybko spojrzał na swoje odbicie w kałuży i zobaczył, że prowizoryczna maska zasłania mu górną część głowy. Wiedział, iż to nie jest jakaś genialna zasłona, ale wystarczy na ten jeden numer.
- Następnym razem muszę nosić swój strój przy sobie, na wszelki wypadek - powiedział sam do siebie Ash.
Zaraz potem, zadowolony pobiegł w kierunku supermarketu, przed którym już czekał na niego Pikachu. Obaj wbiegli do środka, a ledwie to zrobili, musieli szybko upaść na podłogę, ponieważ usłyszeli głośny krzyk „Padnij!”, a w takiej sytuacji zwykle się wykonuje to polecenie, a nie analizuje je. Szybko okazało się, że bardzo dobrze zrobili, ponieważ w ich stronę leciał wielki regał z puszkami, a ponieważ w porę się uchylili, ten przeleciał z świstem nad ich głowami i wyleciał na zewnątrz.
- No proszę, ktoś tutaj naprawdę nieźle rozrabia - powiedział Ash do Pikachu.
Pokemon zapiszczał delikatnie, chcąc oznajmić swojemu trenerowi, że się z nim zgadza, po czym obaj szybko wstali i ruszyli biegiem w kierunku, z którego regał wyleciał. Kiedy już tam dotarli, przedzierając się między szeregiem innych regałów i półek, dostrzegli przed sobą wielkiego Pokemona małpę, podobnego do goryla, ale całego zielonego. Zanim Ash zdążył się nad tym zastanowić, stwór ów zauważył go i ryknął groźnie w jego stronę, jakby chciał go przestraszyć. Jednak dzielny pomocnik Batmana nie po to walczył w Gotham City na mrocznych jego ulicach z różnymi łajdakami, aby teraz się przestraszyć. Zachował spokój i odwagę w sercu, po czym powiedział:
- Bardzo przepraszam, że przerywam tę bibkę, ale wiesz, obawiam się, że tu już nie ma za dużo do zniszczenia i tracisz tu tylko czas. Poza tym, ludzie by tutaj chcieli zrobić zakupy, a ty im przeszkadzasz.
Pokemon zaryczał na niego groźnie i zawołał gromkim głosem:
- A co mnie ludzie obchodzą?! Jak coś, to mogą robić zakupy gdzie indziej! Mało tu jest marketów, co?!
Ash uśmiechnął się delikatnie. Ten stwór mówił ludzkim głosem. A więc nie mógł być Pokemonem. Do tego ta jego nienaturalnie zielona barwa też mówiła mu wiele. Musiał to być jakiś człowiek, który zmienił swój wygląd lub został wbrew swojej woli zamieniony w Pokemona. Ta druga myśl wydawała mu się sensowna, to by tłumaczyło wściekłość i furię tego tajemniczego osobnika, jak i również jego dziwaczne zachowanie.
- Słuchaj, ja rozumiem, że możesz mieć teraz gorszy dzień, a może nawet nie tylko teraz - rzekł po chwili Ash - Ale nie wiem, czy to jest aby na pewno dobre podejście do sprawy. Pomyśl tylko, ilu ludzi cierpi z powodu twojego zachowania. Naprawdę, uspokój się i nie szalej. Nie warto.
Pikachu, słuchający uważnie tego, co mówi jego trener, zapiszczał delikatnie, aby dołączyć do jego prośby swoje własne. Czuł jednak podświadomie, że raczej nie bardzo takie słowa uspokoją tego dzikusa i uszykował się do ataku. Miał rację, bo tajemniczy stwór ryknął ponownie na Asha i rzucił się na niego. Zaatakował go  swoimi wielkimi, umięśnionymi łapami, ale młodzieniec szybko i zwinnie skoczył na bok, unikając ciosu. Stwór zaatakował go ponownie, ale też nie trafił swojego przeciwnika, który był może i mniejszy od niego, ale za to zwinniejszy i szybszy. Czas spędzony u Batmana i szkolenie, jakie przeszedł pod jego okiem nie poszło na marne. Chłopak zwinnie i sprawnie skakał wokół zielonego stwora, nie trafiony ani razu przez niego. Pikachu dzielnie dotrzymywał mu kroku i planował uderzyć w przeciwnika piorunem, ale nie miał okazji tego zrobić, bo ten niemal cały czas atakował ich wielkimi pięściami i Pokemon nie miał czasu odpowiednio uzbierać w sobie elektryczność i uderzyć nim w dzikusa. Wiedział jednak, że uniki to nie jest jedyny sposób walki i nie jest on na tyle skuteczny, aby prowadzić tę walkę przez cały czas. Postanowił dać swemu trenerowi czas na odpowiednią akcję, więc zwinnie skoczył na jeden z jeszcze nie zniszczonych regałów i z niego skoczył na wielką łapę przeciwnika. Ten zauważył, co się święci i próbował go z siebie jakoś zrzucić, ale nie był w stanie tego zrobić, ponieważ ten zwinnie skakał już po jego ramionach i karku, nic sobie nie robiąc z jego działań.
Ash zadowolony z poczynań swojego Pokemona, widząc nadarzającą się dla niego okazję, aby powalić przeciwnika na ziemię, wyjął z kieszeni spodni pewien mały i podłużny przedmiot, nacisnął na nim przycisk i przedmiot powiększył się do wielkości zwykłego bumerangu, a następnie wyjął z jego wnętrza sporą linkę. Następnie zakręcił w powietrzu swoją bronią, rzucił nią w kierunku stwora. Ta się prędko zaczęła kręcić wokół niego, owijając go stalową linką. Stwór zapomniał w tamtej chwili o Pikachu i próbował rozerwać linkę, ale nie udało mu się to, gdyż była ona zbyt mocna. Zadowolony Pikachu wyczuł swój moment i uderzył wielką dawką elektryczności tajemniczą istotę. Stwór ryknął i upadł na podłogę, a Ash z zachwytem zawołał wesoło do Pikachu:
- Brawo, stary! Mamy go!
Pikachu zapiszczał radośnie w jego kierunku, ciesząc się z udanej walki.


Niestety, ich radość była przedwczesna. Stwór nagle jęknął, zaczął lekko się szarpać, po czym zupełnie niespodziewanie, zmienił swoją postać na Rhyhorna, też zielonego. Asha to zaskoczyło. Nie przewidział tego rodzaju sytuacji. A więc ten ktoś, kimkolwiek on jest, wcale nie został zaklęty w Pokemona, ale sam umie się w Pokemony zmieniać. To niebywałe.
Nie miał jednak czasu dobrze się nad tym zastanowić, ponieważ Rhyhorn z dzikim rykiem wstał z podłogi, szarpnął się mocno i rozerwał stalowe linki, a zaraz potem ruszył dziko na Asha. Ten zwinnie uskoczył nad jego grzbietem, po czym upadł na podłogę obok Pikachu, który zrzucony z ramion potwora leżał w niemal tym samym miejscu. Rhyhorn tymczasem pognał do ściany, ale nie uderzył w nią, tylko wyhamował i zawrócił w jego kierunku.
- Coś mi mówi, że to większy twardziel niż myślałem - jęknął Ash.
- Pika-pika! - pisnął przerażony Pikachu.
Rhyhorn tymczasem pędził prosto na przeciwników. Ash wiedział, że nie ma co czekać, trzeba szybko wymyślić jakiś nowy plan działania. Z sercem, które mu już podchodziło ze strachu do gardła, chwycił prędko za leżący niedaleko niego swój bumerang, a następnie znowu wykonał kolejny skok w górę, kiedy stwór już prawie nadział go na róg. Tym razem jednak chłopak wylądował nie na podłodze, ale na grzbiecie zielonego Pokemona. Pikachu, który uskoczył na bok, pisnął dziko z przerażenia, obawiając się, że na jego trenera nadeszła ostatnia chwila. Mylił się, bo Ash panował doskonale nad sytuacją. Wskoczył na grzbiet przeciwnika celowo i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować w tym wszystkim, zielony napastnik wypadł wściekły poza supermarket, próbując usilnie zrzucić z siebie Asha. Ale na nic mu się to zdało, ponieważ dawny pomocnik Batmana trzymał się go mocno i nie zamierzał pozwolić się zrzucić. Pikachu natomiast z niepokojem obserwował to wszystko i już po chwili pognał za swoim trenerem, aby go wesprzeć w tej walce.
Pokemon długo pędził za zielonym Rhyhornem i siedzącym na jego grzbiecie Ashem. Młodzieniec dzielnie się trzymał, a i jego przeciwnik wcale nie wyglądał na zmęczonego. Gnali przez ulice miasta, mijając po drodze wielu zdumionych tym widokiem ludzi, przy okazji też kilka razy taranując koszem na śmieci, znaki drogowe oraz kilka samochodów. Pikachu pędził dalej za nimi, czując przy tym, jak serduszko w jego małej piersi bije coraz mocniej i mocniej. Cała sprawa nie wyglądała najlepiej, ale coś czuł, że jego pan nie podda się tak łatwo. A w takiej sytuacji on dobrze zrobi, będąc w pobliżu, gdyż czuł, że może pomóc w tej walce.
Póki co, nie mógł wiele zrobić. Zielony Rhyhorn szarpał się i wił, próbując na wszelkie możliwe sposoby zrzucić z siebie Asha. Wypadł nawet za teren miasta, ale nawet tam, pomimo naprawdę ostrej przejażdżki, jaką zafundował chłopakowi, nie tylko go nie zmęczył, ale jeszcze ponadto sam zaczął opadać z sił. Nie miał oczywiście pojęcia, iż dzielny pomocnik Batmana ledwie się chwilami go trzyma i choć próbuje udawać twardego, w rzeczywiście jego siły zostały już mocno, ale to mocno nadwyrężone. Gdyby stwór to wiedział, niewykluczone, że kontynuowałby walkę, ale nie mógł przecież o tym wiedzieć. Poza tym, chwilami już sam słaniał się na nogach. Większość energii zużył na próby zrzucenia Asha z grzbietu, jednak to nie przynosiło żadnego rezultatu, a przynajmniej nie użytecznego, bo jedynym efektem tego wszystkiego stało się to, iż opadł z sił już całkowicie i w końcu stanął w miejscu i padł na ziemię. Na to tylko czekał Ash. Zwinnie zeskoczył z grzbietu stwora i dał znać Pikachu. Ten poraził go zaś prądem, fundując mu niemały szok. Rhyhorn zaryczał groźnie, po czym niespodziewanie zaczął się kurczyć w oczach. Jego wielkie łapy zamieniły się w ręce i nogi, a jego ciało zmalało i to tak mocno, że nim się Ash obejrzał, a przed sobą nie miał już wielkiego i groźnego Pokemona, a zwykłego chłopaka w wieku niewiele młodszym od swojego. Chłopak miał dość gęstą czuprynę, oczy o zielonej barwie, niewielki nos oraz spodenki i koszulkę na sobie. Jego skóra zaś była barwy szmaragdu. Tak, miała nienaturalnie zielony kolor i wydawała się być niezwykła pod każdym względem.
- No proszę, a więc tak wygląda nasz ptaszek - powiedział z ironią w głosie Ash, obserwując chłopaka - Muszę przyznać, że naprawdę nieźle narozrabiałeś.


Zielonoskóry dyszał wściekle i zawzięcie, próbując w miarę możliwości jakoś złapać oddech, a potem, kiedy już zdołał to zrobić, spojrzał gniewnie na Asha. Jego oczy ciskały wręcz błyskawice w jego kierunku. Gdyby mogły być wypuszczone naprawdę, a nie tylko metaforycznie, młody Grayson spaliłby się od nich na popiół i nie stałby teraz przed nim z zadowoloną miną.
- Narozrabiałem i owszem - mruknął chłopak o zielonej skórze - A co ci niby do tego, co? To był twój sklep czy co?
- Nie, ale widzisz... Mam już taki zwyczaj - rzucił złośliwym tonem Ash - Jak widzę, że ktoś porządnie rozrabia w miejscu, w którym przebywam, to muszę od razu skoczyć na pomoc i tego rozrabiakę powstrzymać. Tak już po prostu mam.
- Pika-pika-chu! - zapiszczał potwierdzająco Pikachu.
Max westchnął ponuro i opuścił głowę w dół, mówiąc:
- A co cię w ogóle to obchodzi, że w mieście ktoś rozrabia, co?
- Niby nic, ale jakoś nie umiem przechodzić obok czegoś takiego obojętnie.
Max dyszał dalej, próbując na nowo odzyskać oddech, co w końcu, po jakieś minucie mu się udało, po czym zapytał:
- I co? Pewnie jesteś z siebie teraz bardzo zadowolony, prawda?
Ash uśmiechnął się dowcipnie i odrzekł:
- Owszem, mniej zniszczeń w mieście, większa radość dla mnie. I przy okazji, także dla wszystkich mieszkańców Jump City.
- Możesz się więc cieszyć, panie zamaskowany bohaterze. Masz powody do tego, aby być z siebie dumnym.
- Ty za to ich nie masz, mój dosyć niezwykły kolego. No, a tak przy okazji, to skoro już zebrało się nam na szczerą rozmowę, może mi opowiesz, co cię skłoniło do takiej rozróby? Nudziłeś się czy co?
Chłopak pokręcił przecząco głową i popatrzył groźnie na Asha, mówiąc:
- Nie, na nudy to ja znam inne sposoby.
- Jeśli podobne do tych dzisiejszych, to wolę ich chyba nie znać - odparł Ash.
Mówił żartobliwym tonem, ale bynajmniej nie rozbawił swojego rozmówcę, który dalej wyglądał na bardzo niezadowolonego.
- To może powiesz mi, co cię skłoniło do tego, aby się tak zachowywać?
Chłopak o zielonej skórze początkowo odwrócił głowę w drugą stronę, jakby chciał dać znać swojemu rozmówcy, iż nie ma ochoty o niczym mu opowiadać, ale po chwili namysłu jakby zmienił zdanie, gdyż powiedział:
- Chyba sam powinieneś wiedzieć najlepiej, co mnie skłoniło do tego. Chyba widzisz, jak ja wyglądam.
Ash popatrzył na niego niepewny, czy dobrze rozumie jego słowa.
- Nie kapuję. Chcesz powiedzieć, że z powodu swojego wyglądu tak mocno dzisiaj szalałeś?
Zielonoskóry chłopak popatrzył na Asha z rozpaczą w oczach, przez co nasz bohater zrozumiał, że powiedział coś nierozważnego. Nie wiedział jednak, o co tu może chodzić. Jednak jego nowy znajomy pospieszył mu z wyjaśnieniami.
- Nie rozumiesz niczego. Ten wygląd to moje przekleństwo. Nie będę dzięki niemu już nigdy normalny! Już nigdy nie będę w stanie normalnie żyć! Gdzie bym nie poszedł, wszędzie jestem uważany i traktowany jak jakieś dziwadło! Nie mam już na tym świecie swojego miejsca! Wszyscy patrzą na mnie i już zawsze patrzeć będą jak na wybryk natury. Nawet ty sam na mnie tak patrzysz. I nie próbuj nawet zaprzeczać. Wiem to.
Ash chciał już zaprotestować, że tak nie jest, ale zrozumiał, że nieznajomy ma rację. On sam naprawdę w pierwszej myśli, jaką poczuł na jego widok pomyślał, iż ma do czynienia z dziwadłem, jakimś niezwykłym stworem i zaprzeczanie temu, zwłaszcza po odbytej niedawno z nim walce, byłoby kłamstwem i to szytym tak grubymi nićmi, że chyba grubszych już nie dało się stworzyć. Westchnął więc tylko ponuro i powiedział:
- No dobrze, nie będę zaprzeczał. I tak byś to wyczuł, więc po co mam niby kłamać w tej sprawie? Ale nie rozumiem. Dlaczego masz taką skórę i czy wiążą się one jakoś z twoją mocą zmiany postaci?
Zielonoskóry skinął głową, po czym wstał z ziemi i powiedział:
- Owszem, moja skóra wiąże się bezpośrednio z moimi mocami. Ale nawet nie wyobrażasz sobie, jak wygląda historia tego wszystkiego, co widzisz teraz i nieco wcześniej widziałeś w markecie. A czy wiesz, komu to zawdzięczam? Moim rodzicom.
Ash popatrzył na niego zaintrygowany, a chłopak widząc, że posiada w jego osobie słuchacza, na czym mu przecież bardzo zależało, uśmiechnął się delikatnie i zaczął opowiadać:
- Moi rodzice mieszkali ze mną w Afryce. Tam się urodziłem i tam spędziłem najpiękniejsze lata mojego życia. Niestety, wszystko minęło, kiedy nagle złapałem jakąś miejscową groźną chorobę. Nie pamiętam już, jaka to była choroba, zresztą nie ma to teraz żadnego znaczenia. Wiem jedynie tyle, że moi rodzice chcieli mnie uratować. Chcieli dać mi siłę, abym mógł z jej pomocą pokonać chorobę i żyć. Ale to nie było wcale takie łatwe. Żadne leki mi nie pomagały, gasłem z każdą chwilą. Mój ojciec, znany biolog wpadł ostatecznie na pewien szalony pomysł. Podał mi lek niedawno przez siebie stworzony, choć jeszcze nie zdążył go przetestować. To okazało się skuteczne, ponieważ odzyskałem stopniowo zdrowie. Choroba mnie opuściła, ale stało się coś, czego nikt nie przewidział. Moja skóra zzieleniała. Nim się obejrzałem, zacząłem wyglądać właśnie tak, jak to widzisz. Rodzice byli tym załamani, ale ja jeszcze bardziej. Cieszyłem się, że wyzdrowiałem, ale byłem też mega wkurzony tym, co się ze mną stało. Wszyscy bliscy zaczęli na mnie patrzeć jak na jakieś dziwadło. Nawet rodzice nie umieli ukryć tego, że czują do mnie coś na kształt niechęci.
Ash nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Naprawdę rodzice nie umieli czuć do swojego syna inne uczucie niż tylko niechęć? Jakim cudem było to możliwe? Tak, wyglądał on dosyć dziwnie, ale czy to zaraz powód do tego, aby go odpychać? To przekraczało wszystkie jego najbardziej nawet śmiałe wyobrażenia.
Nieznajomy o zielonej skórze chyba wyczuł jego wątpliwości, gdyż lekko się uśmiechnął z ironią i powiedział:
- Tak, zapewne zaskakuje cię to, że rodzice mogą czuć do dziecka niechęć, co nie? Ale widzisz, tak właśnie było. Moi starzy takie coś do mnie właśnie poczuli. Dla nich stałem się dziwadłem. Próbowali mi pomóc, znaleźć jakiś sposób na to, abym znowu wyglądał normalnie. Niestety, nic to nie dało, jak sam widzisz. A to było poważnym ciosem dla moich rodziców. Zawsze byli ludźmi snobistycznymi. Cenili sobie przede wszystkim to, co powiedzą o nich sąsiedzi itp. ludzie wokół nich. A ci nie ukrywali tego, że ich zdaniem spotkało ich nieszczęście w postaci tak żałosnego syna. Moi rodzice zawsze liczyli się ze zdaniem tzw. ogółu. A ponieważ ogół mnie odrzucił, ostatecznie i oni to zrobili. Dlatego właśnie wściekłem się na nich i pewnego dnia, podczas pewnego przyjęcia, jakie urządzili w domu, ja na nim się nie zjawiłem. Nie mogłem się zjawić. Rodzice udawali, że wyjechałem za granicę. Ja jednak byłem w swoim pokoju i udawałem, iż mnie nie ma. Słuchałem wszystkiego, co o mnie mówią, coraz bardziej kipiąc ze złości. A kiedy setny już chyba raz mnie zaczęli wykpiwać, wściekłem się. Nie wytrzymałem i wtedy coś się ze mną stało. Odkryłem, że potrafię zmieniać kształty. Mogę zmieniać się w dowolnego Pokemona, jakiego tylko zechcę, tyle tylko, że ma on zieloną barwę, tak jak i ja. Poczułem, że mam wielką ochotę wykorzystać te moce. Wpadłem pod postacią jakiegoś stwora (nie pamiętam już, jakie to było) na salę balową, a potem z przyjemnością wszystko zniszczyłem. Kiedy się opanowałem i zrozumiałem, co zrobiłem, było już za późno. Zrozumiałem, że nic tu już po mnie. Uciekłem więc z domu i nigdy do niego nie wróciłem. Od tego czasu włóczę się już około rok po tym świecie, bez żadnego celu i sensu. A dzisiaj trafiłem tutaj. Chciałem sobie coś kupić w markecie, ale usłyszałem złośliwe uwagi pod moim adresem. Usłyszałem, że jestem dziwadłem. Obudziły to we mnie wszystkie negatywne myśli. Miałem tego dosyć. Chciałem, żeby przestali tak gadać i się zamknęli. Dlatego właśnie, ty mój zamaskowany bohaterze, zrobiłem tam kipisz. Ale ty się zjawiłeś i popsułeś mi taką piękną katastrofę. Może to w sumie nawet i lepiej?
Ash słuchał go uważnie, nie przerywając mu, aby móc w pełni zrozumieć, o czym właśnie słyszy. To wszystko go niesamowicie przerażało, ale bynajmniej nie to, co robił zielonoskóry chłopak. Przecież on po prostu cierpiał. Nie powinien się zdecydowanie tak zachowywać, to było żałosne i głupie, nikomu nie potrzebne i tylko narobiło mu problemów. Ale czy wobec niego równie żałośnie rodzina nie postąpiła? Czyż nie skrzywdzili go w taki sposób, że zatracił on poczucie tego, co jest słuszne, a co nie. Ash był zatem w stanie go zrozumieć. Nadal nie pochwalał wcale jego zachowania, ale potrafił je, a przynajmniej częściowo, zrozumieć. Z tego też powodu pomyślał przez chwilę, nie wiedząc, co mógłby powiedzieć i w jaki sposób pocieszyć swojego nowego znajomego, a potem rzekł:
- Słuchaj, naprawdę bardzo mi przykro z powodu tego, co cię spotkało. Twoi rodzice postąpili podle wobec ciebie. Nie zasłużyłeś na taki los.


Zielonoskóry chłopak nie wiedział, co ma odpowiedzieć na takie słowa. Nie był pewien, czy Ash jest wobec niego całkowicie szczery, czy też jedynie mówi to, co on chce usłyszeć. Mógł mu się przecież jedynie podlizywać i chcieć uzyskać w ten sposób jego zaufanie. Ostatecznie nie wyczuł w jego głosie fałszu i rzekł:
- Dzięki. Bardzo miło mi to słyszeć. Chociaż ktoś mi mówi coś miłego. Jak dotąd, słyszałem tylko wyzwiska pod swoim adresem.
Ash jednak jeszcze nie skończył. Odczekał, aż jego nowy znajomy dokończy swoją wypowiedź i dodał:
- Ale pomimo tego, że cię rozumiem i bardzo mi jest ciebie przykro, to bardzo mi jest też przykro z powodu tego, co dziś zrobiłeś. Zdemolowałeś niepotrzebnie supermarket, z którego korzystają mieszkańcy całego miasta. I dlaczego? Dlatego, że zostałeś nazwany dziwolągiem. W porządku, to nie było miłe. Ale przecież nie tylko w tym miejscu możesz zostać tak nazwany. I co? Będziesz demolować każde miejsce, w którym usłyszysz o sobie takie słowa?
- Pika-pika-chu! - zapiszczał Pikachu, który również wzruszył się losem ich dotychczasowego przeciwnika, ale też nie pochwalał tego, co on zrobił.
Zielonoskóry nic nie mówił, więc Ash ciągnął dalej:
- Wiem, że miałeś pełne prawo się wkurzyć i nie będę cię z tego powodu ani oceniał, ani potępiał. Ale musiałem ci przeszkodzić. Uwierz mi, w ten sposób tylko sobie narobisz problemów. A szkoda by było. Naprawdę szkoda by było, żebyś miał tu mieć kłopoty. Po co ci one? Na co ci to wszystko?
- Pika-pika? - dodał swoim piskiem Pikachu.
Chłopak o zielonej skórze nic nie mówił, słuchając uważnie tego, co mówił mu Ash. Musiał przyznać w głębi duszy, że to wszystko prawda. Ostatecznie, po co mu niby była ta rozróba? Niby jaki to miało sens? Nie wnosiło to w jego życie nic konkretnego, poza problemami, które przecież nie były mu potrzebne. Poza tym, miał on już dosyć włóczenia się po całym świecie. Chciał gdzieś osiąść na stałe, a niby gdzie miał to zrobić, skoro wszędzie, gdzie by nie poszedł, zaraz robił sobie podobne problemy, co te dzisiejsze? Przez takie zachowanie sprawiał, że nie miał znowu szans na to, aby osiąść na stałe w jakimś konkretnym miejscu i był przez to zmuszony do opuszczenia miasta, dodatkowo tego, które nawet mu się spodobało. I po co mu to wszystko było?
Ash obserwował uważnie chłopaka i widząc malujący się na jego twarzy żal, podszedł do niego, położył mu rękę na ramieniu i dodał:
- Spokojnie, nie musi być wcale źle. Można jeszcze to wszystko naprawić, a w każdym razie tak uważam.
- Niby w jaki sposób można to naprawić, co? - zapytał z lekką kpiną w głosie zielonoskóry chłopak.
- Mieszkam obecnie u pewnego małżeństwa z dziećmi. Mam u nich pokój. To dobrzy i sympatyczni ludzie, ponadto bogaci. Mają oni tutaj znajomości. Znają też burmistrza i szefa policji. Poproszę, żeby pogadali z nimi i może dostaniesz tylko jakąś karę w zawiasach albo jedynie prace społeczne? Kto wie? Tak czy inaczej, ja jestem dobrej myśli i ty też powinieneś.
Chłopak popatrzył na Asha z nadzieją w oczach. Myśl o tym, że mógłby tutaj mimo wszystko pozostać i nie musieć już dłużej włóczyć się po całym świecie, to była bardzo pozytywna wiadomość. Bardzo tego chciał. Marzył już od dawna o tym, aby znaleźć swoje miejsce na ziemi i fajnie by było, gdyby znalazł je tutaj, w Jump City. Podobało mu się to miejsce, miasto było ładne i chociaż z ludźmi chyba było tutaj różnie, to można było tutaj jednak sobie spokojnie pożyć. Tylko niby jak miało do tego dojść?
Obawy zielonoskórego Ash doskonale wyczuł. Sam posiadał zresztą podobne. Bo co prawda, miał pewien plan w tym względzie, ale nie wiedział, czy on wypali. Nie chciał jednak tego mówić swojemu nowego znajomemu z obawy, aby ten nie zaczął znowu szaleć, kiedy straci wiarę w to, że zdoła gdzieś wreszcie zapuścić na stałe korzenie. Po tym, co zrobił w tym markecie, Ash przeczuwał, że ten byłby do tego zdolny. Dlatego robił on dalej dobrą minę do niezbyt dobrej gry i rzekł:
- Tak czy inaczej, nie wolno się nam poddawać. Musimy pójść do tych moich znajomych i poprosić ich o wstawiennictwo za tobą. Potem już powinno wszystko pójść łatwiej. A w każdym razie, na pewno łatwiej niż teraz.
- My? - zdziwił się lekko zielonoskóry chłopak - A dlaczego „my”? Przecież to jest mój problem, nie twój. Czemu mówisz o nas?
- Bo i ja, jakbyś nie zauważył, ja również się zaangażowałem w tę sprawę. W tej chwili, w której zacząłem z tobą walczyć, zaangażowałem się w pomoc tobie. A poza tym, może i rozumiem twoją chęć zapuszczenia gdzieś na stałe korzeni? Kto wie? Nie znam cię, ale bardzo chciałbym poznać.
- Pomimo tego, że o mało nie połamałem ci żeber?
- Czasami przyjaźń zostaje zawarta w nietypowy sposób. Mówią, że właśnie taka jest potem najtrwalsza.
Po tych słowach, Ash zdjął maskę z twarzy i wytarł sobie nią czoło z potu, mówiąc:
- A przy okazji, skoro już o zawieraniu przyjaźni mowa. Jeszcze chyba obaj nie zdążyliśmy się sobie przedstawić. Jestem Ash Grayson, a to mój Pikachu.
Pokemon przedstawił się życzliwie zielonoskóremu chłopakowi, który lekko się uśmiechnął i odpowiedział po chwili równie serdecznym tonem:
- Bardzo miło mi was poznać. A ja jestem Max Garfield. Sorki, że poznaliśmy się w takich okolicznościach, ale tak to już czasami bywa. Życie bywa naprawdę bardzo nieprzewidywalne, jak mawiała moja świętej pamięci babcia.
- I dobrze mawiała - odpowiedział Ash i zachichotał wesoło - Ale dobra, nie ma co gadać. Pewnie policja zaczęła już nas obu szukać. Lepiej nie czekajmy na to, aż nas tu znajdą.
- Słusznie, lepiej już teraz wiać za granicę - powiedział Max.
Widząc zdumienie spojrzenie Pikachu, który nie zrozumiał żartu, zachichotał wesoło i dodał prędko:
- Tylko żartowałem. Dobra, chodźmy do twoich znajomych. Mam nadzieję, że masz rację i naprawdę mogą mi pomóc.
Tak, ja też mam taką nadzieję, powiedział do siebie w duchu Ash. Ale głośno tego nie rzekł z obawy, co Max może pomyśleć, kiedy usłyszy takie słowa.

***


Niestety, jak to często w takich sytuacjach bywa, los nieco pokrzyżował im plany i sprawił, że musieli je odłożyć w czasie. Tak się bowiem złożyło, że kiedy przybyli pod dom państwa Meyerów, stali się świadkami przerażającego widoku. Otóż tuż przed domostwem stała karetka pogotowia, do której właśnie wnoszono na noszach jakiegoś człowieka z maską tlenową na twarzy. Był przykryty złotą folią i nie było widać zbyt dokładnie, jakich doznał obrażeń, ale łatwo było się obu chłopakom domyśleć, że raczej poważne. Pikachu zauważył, że z boku przygląda się pacjentowi wnoszonemu do ambulansu Chespin i zapiszczał smutny, gdyż w ten sposób domyślił się tożsamości tego biedaka. Pociągnął delikatnie za nogawkę od spodni swojego trenera, a gdy ten spojrzał na niego, pokazał mu łapkę stworka Clemonta. Ash westchnął przerażony, szybko patrząc to na Chespina, to na karetkę pogotowia i też wszystkiego się domyślił.
- Boże... Co tu się stało? - spytał przerażony.
Dopiero teraz zauważył, że przed domem stoi także wóz strażacki, zwijający właśnie swój sprzęt. Z domu zaś, z jednego okna jeszcze leciała niewielka stróżka dymu, która powoli jednak rozwiała się z wiatrem i zniknęła mu z oczu, tworząc jednak w głowie Asha wyraźny i dokładny obraz tego, co właśnie miało miejsce. Przerażony złapał się za serce i podparł o Maxa, który zaniepokojony spojrzał na niego z obawą, czy nie zamierza on aby tutaj zemdleć.
- Co ci jest, Ash? - zapytał niespokojny - I co tutaj w ogóle zaszło?
- Nie mam zielonego pojęcia - odpowiedział mu Ash.
Chwilę potem karetka pogotowia odjechała wraz ze swoim pacjentem, a już po chwili zrobił to także wóz strażacki. Wtedy właśnie Ash zauważył pogrążonych w rozpaczy państwa Meyerów oraz Dawn. Kiedy tylko go ujrzeli, natychmiast do niego podbiegli, a pani Meyer mocno przycisnęła Asha do serca, płacząc przy tym z rozpaczą i powtarzając:
- Och, Ash! Jak to dobrze, że ciebie tutaj nie było! To straszne! To po prostu jest straszne! Jak mogło do tego wszystkiego dojść?
- Pani Meyer... Ale co tu się stało? Co się dzieje? Co z Clemontem? Bo to jego stąd zabierali w karetce, prawda?
Ash miał nadzieję, że kobieta zaprzeczy i powie, że chodzi tutaj o zupełnie inną osobą, ale niestety, usłyszał jedynie potwierdzenie swoich obaw.
- Tak, to był on. Miał miejsce wypadek. Steven i Clemont pracowali razem w warsztacie nad jakimś wynalazkiem, coś poszło nie tak i wtedy doszło do wybuchu w ich pracowni. Clemont był wtedy sam w pomieszczeniu i wybuchł go poranił.
- Mocno go poranił?
- Ciężko, bardzo ciężko. Biedak na szczęście jeszcze żył, kiedy przyjechała po niego karetka. Lekarze jednak nie wiedzą, czy on z tego wyjdzie. Boże mój! I po co wam to wszystko było? Po co wam były te wynalazki?
Te słowa skierowała do swojego męża. Wypuściła ona wtedy Asha z ramion i spojrzała wściekle na Stevena, mówiąc:
- Przecież prosiłam, żebyście nie pracowali tyle czasu! Byliście oboje już tym wszystkim zmęczeni, wystarczyła chwila nieuwagi i co?! I proszę, macie efekty! Jeżeli nasz syn umrze od tego, nigdy ci tego nie wybaczę! Rozumiesz?!
Doskoczyła z pięściami do męża i zaczęła go nimi okładać bezsilnie po torsie, powtarzając z rozpaczą, że nigdy mu nie wybaczy. Steven stał w milczeniu i nie wiedział, co ma powiedzieć, obawiając się, iż jeszcze bardziej rozdrażni w ten sposób żonę. Spojrzał on bezsilnie na Asha i Maxa, po czym dodał:
- Nie wiem, jak mogło do tego dojść. Doszło do wybuchu, potem pożar, a w nim mój syn... Naprawdę nie rozumiem, jak mogło to się w ogóle stać. To jest po prostu straszne! Mój syn! Mój biedny syn!
Dawn milczała, nic nie mówiąc. Opuściła powoli głowę na dół, a twarz sobie zakryła kapturem od płaszcza, który miała na sobie. Przy jej nogach stał wierny Piplup, ćwierkając smutnym tonem.
- Biedny Clemont - powiedziała po chwili - To nie powinno się było nigdy wydarzyć. Nigdy nie powinno.
- No właśnie, nigdy nie powinno się było wydarzyć - jęknęła pani Meyer, gdy już powoli zaczęła się uspokajać.
Z oczu ciekły jej strumienie łez. Ashowi na ten widok serce się krajało. Nie miał pojęcia, w jaki sposób pomóc tym ludziom. A bardzo chciał im pomóc. Wszak oni okazali mu tak wiele dobroci i byli do niego zawsze tacy ciepli i serdeczni. No, to prawda, że pan Wayne zażądał tego od nich i zapłacił im za to, ale Ash był tego całkowicie pewien, iż nie robią tego jedynie z powodu pieniędzy. Oni po prostu mieli dobre serca. Gdyby było inaczej, to nie wzięliby pod opiekę Dawn, o której w sumie niczego nie wiedzieli. Dali jej miłość, wsparcie i poczucie życia w takiej prawdziwej rodzinie, nie zadając zbędnych pytań na temat jej pochodzenia, ani też na temat jej smutnej przeszłości. Za to nikt im nie płacił i oni zrobili to sami, aby dać biednej sierocie to, czego jej brakowało. Jak więc Ashowi miałoby nie być ich teraz żal?
- Słuchajcie, co my tu jeszcze robimy? - zapytał Max, przerywając tę ponurą dla wszystkich chwilę milczenia - Powinniśmy pojechać do szpitala i czuwać przy Clemoncie.
Delia Meyer przestała płakać i spojrzała zdumiona na niego.
- A tak właściwie, to kim jesteś, mój chłopcze?
- To Max Garfield, mój nowy znajomy - odpowiedział jej Ash - Miał do was pewną sprawę, ale to teraz nieważne. On ma rację. Musimy się dowiedzieć, co się dzieje z Clemontem. Nie możemy tu siedzieć i rozpaczać. To nam nic nie da.
- To prawda, powinniśmy jechać do szpitala. Choć raczej teraz niczego się od lekarzy nie dowiemy - powiedział ponuro Steven Meyer.
- Racja, teraz pewnie już go zabrali na salę i będą operować - dodała Delia.
- To bez znaczenia - powiedziała Dawn - Powinniśmy do niego pojechać. Coś tak czuję, że on nas potrzebuje. A jeśli nawet nie teraz, to za niedługo.
- A więc na co jeszcze czekamy? Ruszajmy! - zawołał Max.


C.D.N.

środa, 25 września 2024

Przygoda 129 cz. I

Przygoda CXXIX

Tytani, wio! cz. I


- Naprawdę, muszę powiedzieć, Ash, że twoja teoria jest bardzo ciekawa - rzekła do Asha panna Caroline Myrtle.
- Mówisz to takim tonem, jakbyś nie wierzyła w to, że jest ona prawdziwa - odpowiedział jej na to mój mąż z dowcipnym uśmiechem na twarzy.
Pikachu zapiszczał groźnie w kierunku naszej rozmówczyni, wyraźnie bardzo niezadowolony z tego, co ona mówiła. Buneary także nie ukrywała swojej niechęci do niej i piszczała z niechęcią w jej kierunku. Caroline jednak się tym nie przejęła, w ogóle nie zwracając uwagi na towarzyszące nam Pokemony i mówiła dalej:
- Uważasz zatem, że to jest niemożliwe, aby niektóre osoby były w stanie, w nawet najbardziej sprzyjających okolicznościach, popełnić zbrodnię?
- Oczywiście, że nie - odpowiedział jej Ash.
- I uważasz, że człowiek może popełnić zbrodnię jedynie wtedy, gdy jest albo złym człowiekiem, albo zdesperowanym.
- No dokładnie tak, Caroline. Zgadzam się tutaj z naszym profesorem, że do popełnienia zbrodni potrzeba odpowiednich predyspozycji. Jeżeli człowiek ich nie ma, nie może jej popełnić.
- Naprawdę? - Caroline popatrzyła na Asha ironicznym wzrokiem - A ile razy prowadziłeś ze swoją dziewczyną sprawy, w których zbrodnie popełnił ktoś, kto nie miał do tego odpowiednich predyspozycji?
- Nie przypominam sobie takich spraw - odparł Ash.
- Poza tym, pragnę ci przypomnieć, ja jestem jego żoną - powiedziałam zła, że ta głupia małpa o tym zapominała.
Caroline od początku działała mi na nerwy. Ledwie tylko nas zobaczyła, to od razu się do nas uczepiła. Raz bywała miła, innym razem, kiedy miała jakiś problem ze sobą samą lub kimś innym, dogadywała nam i w pewnym sensie, wyżywała się na nas. Dodatkowo, jak tylko dowiedziała się, że jesteśmy małżeństwem, mimo tak młodego wieku, od razu zaczęła sobie żartować, iż pewnie musiały być jakieś ku temu powody i to zapewne brzemienne, że tak szybko się pobraliśmy. Nie wierzyła nam, iż wcale tak nie było i tłumaczenie jej tego nie miało najmniejszego sensu. Ta zarozumiała pannica nie przyjmowała niczego do wiadomości. Do tego ciągle była pewna siebie i przekonana o tym, że ma zawsze rację i nie lubiła, kiedy ktoś zaraz jej uświadamiał, iż się myli. Teraz też nie ukrywała, że brak poparcia dla jej tezy ze strony Asha, podobnie jak wysnucie przez niego własnej tezy wyraźnie ją złościło i chyba szukała powody do sprzeczki.
- Żona czy dziewczyna, jakie ma to znaczenie? - mruknęła ironicznie Caroline i uśmiechnęła się do mnie wrednie.
Może dla ciebie nie ma, głupia kretynko, ale dla mnie tak, pomyślałam sobie w duchu, ale nie powiedziałam tego na głos, aby nie zniżać się do jej poziomu.
Ash tymczasem, też nie kryjąc swojego niezadowolenia z powodu tego, co ta małpa do nas mówiła, ale bardziej panował nad sobą. Podziwiałam go za to, bo na mnie ona działała jak iskra na proch.
- Ale co do tego, o czym mówisz, to chyba wiem, do czego zmierzasz - rzekł po chwili mój ukochany - Chodzi ci o sprawy, w których przestępca nie był tak naprawdę przestępca, ponieważ popełnił morderstwo przez przypadek.
Caroline zaśmiała się złośliwie i powiedziała:
- Jak ty się pięknie umiesz wyrażać, wiesz o tym? Popełnił morderstwo przez przypadek. Nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle jest możliwe.
- Oczywiście, że jest - odpowiedział jej Ash ze stoickim spokojem, jakby miał przed sobą nie dorosłą osobę, a dziecko, któremu trzeba wyjaśniać oczywiste fakty - Bo przecież niejeden raz dzieje się tak, że morderstwo jest dziełem przypadku, że osoba, która zabiła, wcale nie chciała zabić i był to nieszczęśliwy wypadek.
- A jakie to ma znaczenie? - zapytała Caroline - Może dla sądu ma znaczenie, ale nie dla śledczego. Śledczy ma za zadanie rozwikłać zagadkę, a nie wnikać w to, czy morderstwo było przypadkowe, czy celowe. To nie do niego należy, aby miał rozstrzygać takie sprawy.
- I tutaj się mylisz. Jeżeli chcesz rozwiązać zagadkę, musisz brać pod uwagę każdy detal, każdy szczegół. Również, a raczej przede wszystkim motywacje tego, kto okazuje się być mordercą.
- A co ma do tego jego motywacja? Ona jest potrzebna do śledztwa, ale nie do oceniania sprawcy. Oceniać musi sąd.
- To prawda, ale czy to oznacza, że należy lekceważyć okoliczności, w jakich dochodzi do zbrodni?
- Okoliczności są tu najmniej istotne. Badasz sprawę, wszystkie jej detale, a gdy już masz pewność, zamykasz winnego. A okoliczności zbrodni nie maja sensu. Myślisz, że dla bliskich ofiary ma znaczenia, czy zamordowany został zabity przez przypadek, czy celowo?
- Przeczysz sama sobie. Raz mówisz, że szczegóły są ważne, a za chwilę też lekceważysz okoliczności, w jakich dochodzi do zbrodni.
Caroline, która nie lubiła, jak ktoś jej wytykał błędy myślenia, warknęła na niego ze złością i powiedziała:
- Wiesz dobrze, o co mi chodzi. Śledczy jest od badania sprawy, a nie od tego, aby oceniać, czy sprawca zamordował przypadkiem, czy celowo. Dla śledczego to nieistotne szczegóły.
- Dla śledczego żadne szczegóły nie są nigdy nieistotne.
- Ale nie ma dla niego znaczenia, czy morderstwo popełnione zostało przez przypadek, czy celowo. Zbrodnia to zbrodnia.
- Nie, moja droga. Zbrodnia to zabójstwo z premedytacją, zabicie kogoś przez przypadek to nie zbrodnia, a nieumyślne spowodowanie śmierci.
- Ale nie ty o tym decydujesz, tylko sąd. O ile oczywiście złapiesz zabójcę, co jak wiesz, nie jest wcale takie proste.
- Oczywiście, że nie jest, ale taki jest urok rozwiązywanych zagadek. Nigdy nie wiesz, ile ci to zajmie czasu.
Caroline popatrzyła na Asha zaintrygowana i niezadowolona jednocześnie.
- Mówisz tak, jakby rozwiązywanie zagadek było dla ciebie dobra zabawa.
- Bo częściowo jest. Ale przede wszystkim misją, której podjęliśmy się wraz z Serena i która stopniowo realizujemy.
- Wiem, wiem, słyszałam to już. Chyba każdy w Kanto już to wie. Walczycie o to, żeby tego zła mniej było na świecie. To już wasze motto. Ale co z tego? Wy się dobrze bawicie, a przez ten czas niejeden morderca może wam się wymknąć, bo nie traktujecie tego nazbyt poważnie.
- O, przepraszam cie bardzo. Traktujemy to wszystko niezmiernie poważnie.
Ash spojrzał na mnie, a potem na nasze Pokemony, a cała nasza trójka lekko skinęła głowami na znak, że się z nim zgadzamy. Bo to była prawda. Mało co tak poważnie traktowaliśmy jak naszą pracę i to, co się z nią wiąże. A to, że dobrze się przy tym nieraz bawiliśmy, to chyba nie było nic złego, prawda?
- Niezmiernie poważnie, tak? - zapytała ironicznie Caroline - Ale przy okazji macie z tego niekiedy niezłą zabawę.
- No, a gdyby nawet, to co z tego? - spytałam.
- A bawicie się tak dobrze, kiedy spotykacie lepszego od siebie? - mruknęła do nas Caroline.
- Nawet jeżeli chwilowo mamy lepszego od siebie przeciwnika, to ostatecznie się nie poddajemy i w końcu wygrywamy - zauważył Ash.
- Aha, a jeżeli trafi się wam zbrodnia doskonała, której nie możecie w żaden sposób rozwikłać?
- Na taką to jeszcze nie trafiliśmy.
- A jeśli traficie?
- To niemożliwe.
- Niemożliwe?
- Dokładnie tak. Nie ma czegoś takiego jak zbrodnia doskonała. Każdy, kto w ten czy inny sposób zabija, popełnia jakiś błąd. Jeżeli policja nie umie go złapać, to często jest wina policja i złych metod śledczych. Ot i tyle. A potem się tłumaczy, że jest to zbrodniarz doskonały i w ten sposób robi mu reklamę. I wszyscy myślą, iż to zbrodnia doskonała, której wyjaśnić się nie da. Ale to nieprawda.
- Uważasz więc, że każdą sprawę da się jakoś wyjaśnić?
- Dokładnie tak. Każdą sprawę da się wyjaśnić w ten czy inny sposób, może nie od razu, ale zawsze. Jeżeli mimo tego, nie udaje się jej wyjaśnić, to często jest wina śledczych, którzy nie umieją odpowiednio się do swojej pracy zabrać. Tak w każdym razie ja uważam. W to wierzę.
- Wierzysz? Wierzyć, to ty sobie możesz w Świętego Mikołaja, jeśli chcesz. A w byciu detektywem musisz być pewnym tego, co mówisz i robisz. A to nie jest aż takie proste, posiadać pewność we wszystkim. Zwłaszcza, że wbrew temu, co tutaj mówisz, istnieje zbrodnia doskonała i jeszcze się o tym kiedyś przekonasz. Jak i o tym, że każdy jest w stanie popełnić zbrodnię. Dosłownie każdy, tylko musi mieć do tego odpowiednie możliwości i być odpowiednio pokierowany, a zobaczyłbyś, że każdy byłby w stanie bez trudu dokonać zbrodni.
- Ale tak każdy? - zapytałam zaintrygowana jej słowami.
- Absolutnie każdy - odpowiedziała, chichocząc złośliwie Caroline - Nawet ty czy twój ukochany. Nawet wy bylibyście w stanie popełnić zbrodnię.
Ash popatrzył na dziewczynę groźnym wzrokiem, niezadowolony z tego, co mu właśnie mówiono. Jego stoicki spokój powoli i stopniowo zaczął zanikać i już coraz bardziej Caroline go zaczynała irytować.
- Nie mogę się z tobą zgodzić, Caroline. Ja naprawdę uważam i nadal będę uważać, że jest różnica między zbrodnią a przypadkowym zabójstwem.
- Dla sądu tak, ale tak naprawdę, to żadna różnica. Każdy, kto zabija, popełnia zbrodnię i jest zbrodniarzem. A naszym zadaniem, jako śledczych jest łapanie ich. Tyle filozofii w tej pracy i więcej nie potrzeba.
- To bardzo krótkowzroczne spojrzenie na sprawę - powiedział Ash.
- Lepiej czasem patrzeć na wszystko krótkim wzrokiem niż patrzeć daleko za siebie i przed siebie. To nie ma najmniejszego sensu, bo jeżeli patrzysz daleko, to nie widzisz tego, co jest blisko ciebie.
Następnie, bardzo z siebie zadowolona, ruszyła przed siebie. Obróciła się za siebie i zachichotała podle, kiedy nagle niechcący wpadła na jakiegoś studenta, a ten zaczął ją wyzywać. Parsknęliśmy śmiechem, bardzo rozbawieni tym tak miłym dla naszych oczu widokiem.
- Ktoś tu chyba mówił o widzeniu tego, co jest blisko - powiedziałam głośno na tyle, żeby Caroline nas słyszała.


Studentka popatrzyła na nas wzrokiem pełnym nienawiści i poszła od razu przed siebie, udając przy tym, że nie zwraca na nas i na nasz śmiech uwagi. Choć i ja i Ash, nie mówiąc już o naszych pokemonich przyjaciołach, doskonale sobie z tego zdawaliśmy sprawę, że bardzo ją to ubodło.
- Wredna małpa - powiedziałam do Asha, gdy już przestaliśmy się śmiać - To naprawdę zarozumiała idiotka. Wkurza mnie za każdym razem, gdy ją widzę.
- Nie zwracaj na nią uwagi. Szkoda na nią czasu - odpowiedział mi mój mąż - Przecież mamy o wiele ciekawsze zajęcia niż przejmowanie się nia.
Pikachu zapiszczał delikatnie na znak, że się z nim zgadza. Buneary także coś niecoś pisnęła, aby wyrazić swoje poparcie dla zdania Asha. W wyniku tego ja też poczułam, że zaczynam tak uważać, jak uważa mój ukochany i odpuściłam sobie przejmowanie się tą małpą. Choć nie umiałam nie okazywać, że ta głupia kreatura mnie irytuje. Czego ona właściwie od nas chciała? I po co? Nie wiem, jaki miała w tym cel, aby nas wciągać w rozmowy i pokazywać nam swoją wyższość nad nami, która oczywiście istniała wyłącznie w jej własnej wyobraźni. Ale ostatecznie, co mnie to mogło obchodzić? Nie interesowało mnie to wcale, tylko czasami czułam, że jak mało kto na tym świecie, Caroline Myrtle, jedna ze studentek kryminologii, strasznie mi działa na nerwy.
Choć nie była oczywiście jedyną osobą tego rodzaju. Jedna z nich była także ta głupia Macy. No, ostatnio nie widywałam jej za często i dlatego jej widok nie był mi już niemiły jak na początku naszej znajomości, a poza tym nie mogłam jej zapomnieć tego, że to właśnie ona mnie zmotywowała do tego, abym dokładniej sprawdziła, jak wygląda sprawa z rzekomą zdradą Asha i przyłączeniem się przez niego do Giovanniego. W czasie, kiedy większość z nas uwierzyła, iż mój obecny mąż nas wszystkich zdradził i wyparł się wszystkich wyznawanych dotąd zasad i do tego jeszcze zamordował porucznik Jenny, naszą przyjaciółkę, Macy jako jedna z niewielu naprawdę wierzących w Asha osób była przekonana, że cała ta sprawa jej śmierdzi na kilometr i ona na moim miejscu by ją zbadała. A ja, zła na siebie, że sama o tym nie pomyślałam, poprowadziłam małe śledztwo w tej sprawie. Szybko odkryłam, że Ash nie zamordował Jenny i jej śmierć była sfingowana, tak samo jak i przyłączenie się mojego ukochanego do Giovanniego. Była to dla mnie olbrzymia ulga, chociaż największą poczułam dopiero już po wszystkim, kiedy organizacja Rocket została rozbita i przestała nam zagrażać. Nie mogłam więc, po tym, co tu właśnie opisałam, żywić niechęć do Macy. Chociaż nadal miała ona chyba nadzieję na ślub z moim ukochanym i wciąż była nim zachwycona aż do przesady, to mimo to jej wiara zmotywowała mnie do działania wtedy, gdy powinnam działać, a ja umiałam tylko rozpaczać. Nie mogłam więc żywić złości do Macy, chociaż nadal działała mi czasami na nerwy, ale byłam przez to wszystko dla niej zdecydowanie bardziej wyrozumiała niż przedtem.
Rzecz jasna, czasami ta dziewczyna naprawdę prosiła się o to, aby pociągnąć ją za te jej głupie świńskie ogonki, jak nazywała jej warkocze Misty. A zwłaszcza teraz, nie tak znowu dawno, kiedy po Sylwestrze i Nowym Roku rozwiązaliśmy zagadkę szantażu słynnej pisarki, Macy przypadkiem zjawiła się na przyjęciu w restauracji „U Delii”, które to przyjecie miało nas pożegnać i zachęcić do tego, aby po zakończeniu szkolenia, nasza dwójka szybko powróciła do Alabastii. Macy nie była na tę zabawę zaproszona, bo nie było jej w mieście wtedy, gdy wzywaliśmy obecnych na miejscu naszych przyjaciół i znajomych, aby zabawili się z nami tuż przed naszym wyjazdem, a w Alabastii zjawiła się całkiem przypadkiem. Gdy się jednak dowiedziała o tym, co się dzieje, natychmiast dołączyła do zabawy, czego jako naszej znajomej nie umieliśmy jej odmówić. Ale nie umiała się powstrzymać od popisywania, tak typowego dla niej, a zwłaszcza przed nami. Musiała zaraz się do nas uczepić i chwalić Asha za świetnie rozwiązaną zagadkę.
- Wiedziałam, że jak tu przybędziecie, to nie odmówicie sobie przyjemności, aby rozwikłać jakąś sprawę - mówiła zadowolonym i pewnym siebie tonem - To było po prostu oczywiste. Ash, ty masz po prostu talent do wyczuwania ciekawych spraw i rozwiązywania ich.
- No, być może, ale nie zapominaj, że moi przyjaciele z drużyny mi pomogli - odpowiedział na to skromnie Ash - Bez nich nie poradziłbym sobie.
Macy machnęła na to ręką lekceważąco i odparła:
- Może, ale przecież to ostatecznie to ty rozwiązałeś zagadkę, prawda?
- No, zasadniczo to ja.
- A więc wszystko jasne. To ty rozwiązałeś zagadkę, czyli szkolenie, na które jedziesz doskonale ci służą. Wiedziałam, że rozwiniesz się na tych studiach i mam na to dowód. Ledwie pojechałeś na studia, a zaraz jeszcze lepiej sobie radzisz.
Ash wyglądał na nieco zmieszanego tymi naprawdę pięknymi, chociaż przy okazji także nieco patetycznymi pochwałami. Widać było, że chociaż słowa te były mu mile, to sposób, w jaki Macy je wypowiadała już nie bardzo mu się podobał. Mnie zresztą też nie. Ta pannica „świński ogonek” niestety z jakiegoś powodu od początku naszej znajomości wielbiła Asha, a resztę naszej drużyny lekceważyła na całego, nie mówiąc już o tym, że nie przepadała za mną z powodu mojego związku z Ashem, obiektem jej westchnień. Dlatego w swoich pochwałach zawsze tylko o moim mężu wyrażała się w samych superlatywach, a całą naszą resztę pomijała milczeniem, niekiedy zachowując się tak, jakbyśmy nie istnieli. Niekiedy było to nawet zabawne, ale czasami dosyć irytujące.
Po złożeniu swoich pochwał, Macy zaczęła nam opowiadać o tym, że zawsze z wielką uwagą śledzi nasze sprawy, o których piszą gazety i nigdy nie pomija ani jednego wpisu Maxa na temat śledztw, jakie prowadzimy i o jakich on pisze.
- Oczywiście, robię to cały czas, pomimo tego, że jestem ostatnio nieco zajęta - mówiła dalej Macy.
- Zajęta? - zapytałam z mimowolnym zainteresowaniem.
Jakoś nie specjalnie mnie to ciekawiło, ale jakoś tak się złożyło, że ten fakt, iż Macy jest zajęta czymś innym niż tylko śledzeniem naszych spraw, naprawdę dość mocno przykula moją uwagę.
Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie i odpowiedziała:
- Oczywiście. Ale pewnie o niczym nie wiecie. Od jakiegoś czasu spotykam się z takim jednym chłopakiem. No, mówię ci, Serena. Niezłe ciacho. Naprawdę aż przyjemnie jest na niego patrzeć.
Macy znalazła sobie chłopaka? A to ciekawe. A mimo to dalej była ona wręcz zachwycona Ashem? Czyżby jej nowa sympatia była jedynie przykrywką dla tego, że ona wciąż coś czuje do mojego męża? A może naprawdę się zauroczyła i była zainteresowana kimś innym oprócz Asha, a nim dalej była zachwycona jako swoim  idolem? Tego nie byłam pewna.
- Poważnie? To masz teraz chłopaka? - zapytałam.
Macy uśmiechnęła się do mnie z ironia w oczach i odparła:
- No, czy chłopaka, to ja nie wiem. Ale pracujemy nad tym i jak na razie, to nam idzie całkiem nieźle. Spędzamy razem fajnie czas, ostatnio byliśmy w kinie na naprawdę dobrym filmie. A wy?
Zanim jednak zdążyliśmy odpowiedzieć, Macy zachichotała, machnęła ręką i powiedziała ironicznie:
- Ano tak, zapomniałam! Przecież ty, Sereno, nie masz czasu na randki, bo ty i Ash musicie ratować świat i znowu komuś pomagać. Nawet na urlopie. Nie masz więc chyba za dużo czasu, kochana, na jakieś miłe randki, prawda?
Popatrzyłam ze złością na Macy, mając ochotę powiedzieć jej coś niemiłego, ale Ash nie dał mi to zrobić, ponieważ powiedział:
- Macy, ty doskonale wiesz, że bardzo poważnie z Sereną traktujemy swoją pracę. Ale to przecież nie oznacza, żebyśmy nie mieli mieć czasu dla siebie i na życie prywatne.
- Oczywiście, Ash. Oczywiście, naturalnie - zachichotała Macy, klepiąc go po ramieniu delikatnie - Jestem pewna, że jakoś sobie dajecie rade. Ale chyba nie ma w tym nawale pracy Serena wiele czasu na życie prywatne, prawda? Bo w końcu, ratowanie świata jest o wiele ważniejsze.
Następnie spojrzała na mnie ironicznie i chichocząc, odeszła, znikając w tej nawale gości na sali.
- Rany, jak ona mnie drażni! - mruknęłam ze złością.
Ash uśmiechnął się do mnie wyrozumiale i powiedział:
- Kochanie, daj spokój. Nie warto się nią przejmować. Ona już tak ma. Coś mi mówi, że już się nie zmieni.
Wtem podeszli do nas Max i Bonnie. Oboje mieli na twarzach bardzo, ale to bardzo ironiczne miny. Widać było wyraźnie, iż mają ochotę na żarciki.
- Ano pewnie, Serena. Ty się schowaj z tym swoim ratowaniem świata - rzekł po chwili Max, naśladując nieźle ton Macy.
- Dokładnie tak - dołączyła do niego Bonnie, mówiąc podobnym tonem - Ja to się przelizałam z największym pustakiem w całym Kanto, a ty co niby zrobiłaś?
- No właśnie, co niby? - dodał Max - Uratowałaś świat z pincet razy?
- I rozwiązałaś multum zagadek detektywistycznych? - zapytała Bonnie.
Po tych słowach, Max i Bonnie przybyli sobie tzw. żółwika i zaczęli się tak dziko śmiać, że ich wesołość dosięgła również i mnie. Zaczęłam śmiać się razem z nimi, podobnie jak i Ash, a także nasze Pokemony. Humor nam się poprawił i to tak mocno, że szybko zapomniałam o Macy i jej złośliwościach, które przecież do niczego nie prowadziły i nie były w stanie w żaden sposób mi zaszkodzić. Nie było więc sensu się nimi przejmować. Dlaczego więc przez chwile mnie to ruszało, nie miałam zielonego pojęcia.
Dodatkowo jeszcze, nie miałam czasu się nad tym wszystkim zastanawiać, bo chwile później zabawa się rozkręciła do tego stopnia, że nie było czasu myśleć o tym wszystkim, co przykre. Nawet o tym, iż następnego dnia musieliśmy z Ashem wyjechać do Wertanii, który to wyjazd nieco się opóźnił z powodu prowadzonej przez nas ostatnio sprawy. Bawiliśmy się wspaniale, zwłaszcza wtedy, kiedy nasi przyjaciele na naszą cześć zaśpiewali naprawdę wesoły utwór, oczywiście będący przeróbka dobrze nam znanego utworu z pewnego serialu animowanego Disneya. Utwór ten znaliśmy doskonale, podobnie jak i jego przeróbkę, ale mimo to zawsze było miło ją znowu posłuchać.
- A teraz piosenka dedykowana naszym kochanym detektywom, którzy muszą nas chwilowo opuścić, ale jesteśmy pewni, że już wkrótce znowu ich zobaczymy w naszej kochanej Alabastii - powiedział wesoło Brock do mikrofonu, gdy ten oto utwór miał zostać zaśpiewany.


Chwile później zespół The Brock Stones chwycił swoje instrumenty, po czym zaczął na nich wesoło grać, a potem śpiewać te oto słowa:

Nie wiesz, kiedy zjawia się.
Spada niby grom.
Z mroku się wyławia,
By przepędzić zło.
Kto, co, jak i gdzie?
On to wszystko wie!
Oto on!

Sherlock Ash!
Zawsze ci pomoże,
Czuwa noc i dzień.
Sherlock Ash!
Oj, powieje groza!
Sherlock Ash!
To Sherlock! Sherlock Ash!

Dymu kłąb to znowu on!
Czuwa noc i dzień!
Za nim skrada się tuż tuż
Ten w płaszczu jego cień.
Wróg widząc jego twarzach
Zwiewa póki czas.
Oto on!

Sherlock Ash!
Zawsze ci pomoże,
Czuwa noc i dzień.
Sherlock Ash!
Oj, powieje groza!
Sherlock Ash!
Sherlock już do nas szybko mknie!
Sherlock Ash!

Sherlock Ash krąży tu,
Słynny prawa stróż!
Zaczajony w mroku.
Za plecami kurz!
Gdy bandzior zjawia się,
Bliski jego kres.
Bliski kres.

Ash tu jest!
Masz kłopoty,
To pamiętaj o tym, że
On tu jest!
No to masakra!
On tu jest!
On tu, on tu jest!

W kłębach dymu zjawia się
Jak jasny z nieba grom!
Płaszcz i czapka jego znak.
Tak, to właśnie on!
Bandzior ze strachu drży,
Bo przejdzie nowy test!
Uwaga!

On tu jest!
Masz kłopoty,
To pamiętaj o tym, że
On tu jest!
No to masakra!
On tu jest!
Niech uważa każdy drań!
On tu jest!

Taką właśnie piosenkę zaśpiewali nam nasi przyjaciele, kiedy żegnali nas na naszym balu pożegnalnym. Utwór ten całkowicie już poprawił nam humor i a do tego, choć nie było to konieczne, przekonało nas tym bardziej, żeby powrócić już po zakończeniu szkolenia do Alabastii. Co prawda, to od początku planowaliśmy powrócić do naszego ukochanego miasta, gdy tylko będzie już po wszystkim, ale to oto bardzo miłe pożegnanie tym bardziej poczuliśmy chęć, żeby zrealizować ten zamiar.
Przypomniałam sobie to wszystko, kiedy powróciliśmy z Ashem, Pikachu i Buneary do naszego pokoju, w którym relaksowaliśmy się po zajęciach. A relaks był nam potrzebny po jakże irytującym zachowaniu Caroline. Na szczęście sposób na to mieliśmy niezły.
- Co powiesz na dalszy ciąg lektury opowiadania naszych przyjaciół?
Uśmiechnęłam się do Asha, gdy mi to zaproponował. Bardzo mi się spodobał ten pomysł. Nowe opowiadanie autorstwa Maggie Ravenshop, które niedawno ona napisała i które John dał nam podczas wyżej wspomnianego przyjęcia. Wiedział aż za dobrze, że bardzo lubimy czytać fanfiki jego dziewczyny, zwłaszcza, iż dzięki nim można było się zawsze doskonale zrelaksować. A jak wspominałam, czego jak czego, relaks był nam niezwykle teraz potrzebny. Z powodu różnych obowiązków nie mieliśmy za bardzo okazji go przeczytać. Teraz jednak, ponieważ mieliśmy na to co nieco czasu, mogliśmy się zająć tą przyjemną czynnością.
Zdjęłam więc buty, wyłożyłam się wygodnie na łóżku tuż obok Asha, lekko go objęłam pod ramię i zaczęliśmy oboje czytać.

***


Opowiadanie Maggie Ravenshop:
Mroczne zakamarki Gotham City zdecydowanie nie były miejscem, w którym powinien się znaleźć porządny i unikający kłopotów człowiek. Niestety, tak to już na tym świecie bywa, że nie zawsze udaje się poprowadzić swojego życia w taki sposób, w jaki by się chciało i zdecydowanie dziewczyna, powracająca z pracy do swojego domu nie miała w planach spotkanie z bandą złodziejaszków, którym jak na ironię towarzyszyło kilka groźnych Pokemonów z naprawdę silnymi mocami. Dziewczyna wiedziała już w pierwszej chwili, kiedy tylko ją otoczyli, że nie ma nawet najmniejszych szans na to, aby im uciec, więc szybko wydobyła portfel ze swojej torebki i podała ją bandytom.
- Weźcie sobie wszystko, co tam jest. Nic więcej nie mam - powiedziała.
Jednak bandyci nie mieli zamiaru zadowolić się tak nikłym łupem. Patrzyli na dziewczynę bardzo nieprzyjemnym i nachalnym wzrokiem, sugerującym aż nadto wyraźnie, że chcą czegoś więcej niż tylko pieniędzy. Dziewczynę zmroziło, kiedy to sobie uświadomiła i zrozumiała, w jak poważnym niebezpieczeństwie właśnie się znalazła. Zadrżała, serce zabiło jej mocno w piersi i jęknęła, nie wiedząc, co ma innego w tej sytuacji zrobić.
Jeden z bandytów zbliżył się do niej powoli i wyciągnął w jej stronę rękę. Ale w tej samej chwili, gdy już miał dotknąć ramienia dziewczyny, coś z dzikim wręcz impetem uderzyło w jego prawą dłoń. Warknął z bólu i złapał się lewą dłonią za zranione miejsce, jednocześnie rozglądając się dookoła siebie. Jakąś chwilę potem ta sama rzecz, która go uderzyła, trafiła także z rozpędu i powaliła na ziemię jego kumpli i to zanim ci się zorientowali, co się dzieje. Tajemnicze coś, które dokonało tego niesamowitego czynu, powróciło do cienia, z którego wyleciało, a po chwili uszu wszystkich zebranych dobiegł tajemniczy chłopięcy, choć brzmiący poważnie głos, który powiedział:
- Tylko bez nerwów, proszę. Bez żadnych głupich sztuczek. Widzę, że nieźli z was bohaterowie. Atakujecie w kilku jedna ofiarę. Czy tak wypada? Czy człowiek tak się powinien zachowywać? Oj, powieje grozą, panowie! Pora, aby nauczyć was dobrych manier.
Po wypowiedzeniu tych slow, przez małą chwilę zapanowała cisza, a z cienia wyszedł właściciel tego tajemniczego głosu. Był nim wysoki nastolatek o czarnych włosach, ubrany w czerwony strój z żółtymi dodatkami i wielkim żółtym pasem. Jego dłonie zdobiły zielone rękawiczki, zaś górną część twarzy zasłaniała czarna maska. Do pleców była przyczepiona peleryna, czarna z zewnętrznej strony, żółta zaś z wewnętrznej. Chłopak bawił się trzymanym w dłoni niewielkim przedmiotem o żółtej barwie, który łatwo było rozpoznać jako bumerang.
- Powinniście się cieszyć, bo czeka was teraz darmowa lekcja tego, jak się należy zachowywać w relacji z drugim człowiekiem. I nie zapłacicie za nią, moi panowie, ani grosza.
Bandyci widząc, że stoi przed nimi tylko jeden człowiek i do tego jeszcze nie dorosły, wściekli się. Poczuli się upokorzeni tym, że ktoś taki jak on byłby w stanie ich pokonać, dlatego też stanęli szybko na nogi i krzyknęli do swoich Pokemonów, aby zaatakowały one chłopaka. Nim jednak ci zdążyli zbliżyć się do młodzieńca, coś nagle doskoczyło do nich z piskiem i uderzyło je łapkami oraz sporym ogonem w kształcie błyskawicy. Kilka ciosów i Pokemony leżały na ziemi poturbowane, a tajemnicza istota poraziła ich piorunem, co dodatkowo je oszołomiło. Okazało się, że owa istota jest Pikachu w masce i pelerynie doczepionej do pleców.
Nastolatek obserwował to wszystko zadowolonym wzrokiem, po czym lekko się zaśmiał i doskoczył do bandytów. Ani się obejrzeli, a zadawał on im szybko i bardzo sprawnie cios za ciosem, jeden po drugim, zwinnie unikając ich ciosów, którymi próbowali odeprzeć jego atak, co jednak było skazane na niepowodzenie z powodu niesamowitej sprawności fizycznej chłopaka. Bandyci szybko zrozumieli, iż nie mają z nim najmniejszych szans, próba ucieczki z miejsca walki jednak nic im nie dała, ponieważ chłopak nie pozwolił im na to. Kilka jeszcze dodatkowych ciosów i już po chwili większość z nich leżała nieprzytomna na ziemi. Tylko jeden z nich, najwyraźniej herszt całej bandy, stojący z boku i obserwujący wszystko z przerażeniem, wskoczył zwinnie na swój motor i odjechał. Chłopak jednak zdążył to zauważyć i zawołał za nim:
- Hej, kolego! A ty dokąd?! Jeszcze my dwaj ze sobą nie pogadaliśmy!
Bandyta nie zamierzał oczywiście zostawać na miejscu, wiedząc doskonale, co go czeka, kiedy tylko chłopak go dopadnie. Jednak nasz bohater nie zamierzał mu pozwolić uciec. Rzucił do Pikachu, aby dopilnował, żeby żaden z powalonych członków gangu nie uciekł, a następnie uśmiechnął się życzliwie do dziewczyny i powiedział do niej:
- Wybacz, moja piękna pani, ale mam jeszcze do pomówienia z tym panem, więc muszę cię zostawić. Zresztą, chyba lepiej będzie dla ciebie, jeżeli wrócisz już do domu.
Dziewczyna skinęła głową na znak, że się z nim zgadza, a potem uciekła jak najdalej od tego miejsca i jak najkrótszą drogą do swojego domu, w którym bardzo prędko się znalazła. Gdy tylko to zrobiła, zamknęła drzwi na klucz i na zasuwę, co pomogło jej poczuć się dużo bezpieczniej, czego bardzo potrzebowała po tej jakże niemiłej przygodzie, jaka ją spotkała.
Tymczasem nastolatek w masce i pelerynie zwinnie wskoczył na swój motor, ukryty w cieniu i pognał na nim za hersztem bandy. Szybko go dogonił, a kiedy się przybliżył, bandyta wyjął broń i zaczął do niego strzelać. Chłopak jednak zwinnie unikał wszystkich wystrzelonych w jego stronę kul. Gdy bandzior stracił już całą swoją amunicję, wściekły rzucił pistoletem w kierunku chłopca, ale to też nic mu nie dało. Przeraził się, bo zrozumiał, że raczej nie zdoła się wymknąć. Mimo tego, wciąż pędził przed siebie ulicami miasta, ale ledwie zjechał za jakiś róg, a poczuł, jak czyjaś pięść mocno go uderzyła prosto w twarz i strąciła z motocykla. Pojazd pojechał kawałek jeszcze sam, aż uderzył mocno w ścianę i rozbił się o nią. Zaś bandyta próbował się pozbierać, ale ponownie otrzymał cios w twarz od nieznanej mu osoby, która po chwili go skrępowała mocno liną.
Kilka sekund później podjechał na swym motorze nastolatek w masce. Kiedy tylko zobaczył on, co się dzieje, uśmiechnął się delikatnie i powiedział wesoło:
- Och, Batgirl! Musiałaś mi naprawdę przerywać zabawę? Przecież prawie już go miałem.
Dziewczyna w czarnym stroju z lateksu, mocno przylegającym do jej ciała i sprawiającym, że było widać wyraźnie jej kobiece kształty, poprawiła sobie lekko na głowie maskę, która wyglądała niczym hełm z niewielkimi uszami po bokach i który zasłaniał jej górną część twarzy i tył głowy, po czym uśmiechnęła się lekko i powiedziała złośliwie:
- Prawie go miałeś, Robinie? „Prawie” to jednak chyba nie to samo, co „już go mam”, prawda?


Nastolatek nazwany Robinem, uśmiechnął się do niej serdecznie i zeskoczył ze swojego motocykla, po czym podszedł do dziewczyny i rzekł:
- Naprawdę, zawsze lubisz się popisywać i mieć ostatnie słowo. Nawet teraz, w czasie mojej ostatniej akcji tutaj.
- Wiem, jutro wyjeżdżasz i chciałeś ostatni raz dokonać czegoś wielkiego w tym mieście - odpowiedziała mu Batgirl - Ale nie mogłam pozwolić na to, aby ci się coś stało podczas tej ostatniej akcji. Bo nigdy nic nie wiadomo, kiedy może się przydać komuś pomoc w walce ze złem. A już zwłaszcza w takim mieście jakim jest Gotham City.
Robin uśmiechnął się do niej, przyznając jej racje. Mimo tego, że bardzo, ale to bardzo chciał, aby jego ostatnia akcja w tym mieście była jego własną, całkiem indywidualną akcją, to potrafił docenić pomoc wiernej przyjaciółki.
- Pewnie masz racje - powiedział serdecznie do dziewczyny - Tak czy inaczej, nie można chyba stwierdzić, aby imię Robina zostało przez to miasto zapomniane. I chyba nie da się powiedzieć, że odszedłem z tego miejsca po cichu, bez żadnej ciekawej przygody na zakończenie mojego pobytu tutaj.
- I bardzo dobrze - zgodziła się z nim Batgirl - Najlepiej właśnie jest odejść z jakiegoś miejsca z klasą, a ty właśnie tego dokonałeś. Policja będzie miała dzisiaj kilku kolejnych pensjonariuszy swojego aresztu.
Robin wówczas przypomniał sobie o bandytach, których zostawił kilka ulic dalej pod czujnym okiem Pikachu, dlatego prędko wyjął przymocowana do swego paska krótkofalówkę i przemówił przez nią:
- Halo, komisarzu Gordon! Tu mówi Robin! Mam dla pana i pana ludzi kilku nowych pensjonariuszy! Chętnie poznają bliżej wasz areszt.
To mówiąc, opisał krótko całą sytuację i opowiedział, na jakiej ulicy znajdują się bandyci, a potem wspomniał jeszcze o ich herszcie, którego właśnie powaliła jego serdeczna przyjaciółka i zarazem też wspólniczka w walce ze złem, podobnie jak i on, pracująca dla najlepszego stróża sprawiedliwości w tym świecie. Batmana zwanego też Mrocznym Rycerzem Gotham City.
Gdy policja przybyła już na miejsca wskazane przez Robina, znalazła tam już tylko bandytów gotowych do tego, aby ich aresztować. Nie było jednak żadnego z dwójki dzielnych superbohaterów. Nie było tam także nawet dzielnego Pikachu, bo i on zniknął wraz ze swoimi wiernymi przyjaciółmi w mrokach nocy. Komisarza Gordona wszakże wcale to nie zdziwiło. Był już przyzwyczajony do tego rodzaju sytuacji, dlatego tylko uśmiechnął się delikatnie i aresztował bandytów, zabierając ich ze sobą na komisariat.
Nie wiedział, że Robin z Batgirl i Pikachu uważnie obserwują go, stojąc sobie wygodnie na dachu jednego z budynków.
- Zdecydowanie nie można powiedzieć, aby twoje pożegnanie z Gotham City było nieudane - powiedziała dowcipnym tonem Batgirl.
Pikachu zapiszczał delikatnie, patrząc uważnie na swojego trenera.
Robin jednak nic na to nie odpowiedział. W milczeniu obserwował komisarza Gordona, gdy ten wraz ze swoimi ludźmi zabierał bandytów ze sobą. Chłopak już dobrze wiedział i czuł to głęboko w swoim sercu, że bardzo mu będzie brakować tego rodzaju przygód i miejsca, w którym je przeżywał.

***


Ash Grayson był zaledwie osiemnastoletnim chłopakiem, który od dwóch lat pracował dla Gotham City u boku swojego mentora i opiekuna zarazem, Batmana. Walczyli razem z wszelkiego rodzaju i maści przestępcami, jakich tylko ta ziemia była w stanie wydać, a którzy z jakiegoś powodu zamieszkali właśnie w tym, a nie innym mieście. Mimo początkowych trudności, związanych głównie z tym, że brak było Ashowi odpowiedniego doświadczenia, ostatecznie obaj przyjaciele stworzyli naprawdę zgrany duet, który później zamienił się w trio, kiedy dołączyła do nich Misty Gordon, córka komisarza Gordona, która odkrywszy prawdę na temat swego kolegi ze szkoły i jego opiekuna, dołączyła do ich krucjaty przeciwko złu, jak to nazywali ja nieraz w rozmowach.
Warto zaznaczyć przy tym, że początki ich znajomości nie były wcale takie, jakie by się mogły wydawać, czyli przyjemne i kolorowe. Podobnie jak wcześniej Josh Wayne, który stracił rodziców w wyniku bandyckiego napadu i został po tym, jak już dorósł Mrocznym Rycerzem Gotham City, czyli Batmanem, podobnie rzecz się miała z Ashem Graysonem. Jego rodzice zginęli w wyniku ataku pewnej dość groźnej bandy przestępców. Bandyci zaatakowali cyrk, w którym rodzice Asha od dawna pracowali jako linoskoczkowie. Państwo Grayson i ich syn podjęli walki z bandytami, ale niestety przypłacili ją życiem. Ash jako jedyny przetrwał wtedy i zaopiekował się nim, obecny na widowni Josh Wayne, który to poczuł do chłopca ogromną sympatię i współczucie, gdyż doskonale wiedział, co on może czuć. Tak bardzo chciał mu pomoc, że nie tylko adoptował go, ale jeszcze postanowił dobrze go wykształcić. Ash jednak przypadkiem odkrył, iż jego opiekun jest Batmanem, więc postanowił mu pomoc w walce z przestępczością. Początkowo Josh nie był z tego pomysłu zadowolony i całkowicie go odrzucił, potem jednak ostatecznie, gdy chłopak uratował mu życie podczas jednej z akcji, Batman zaakceptował decyzję swojego podopiecznego, pod jednym tylko warunkiem: że nie zaniedba on nauki w szkole pomimo wielkiej intensywności swojego nowego zajęcia i bez względu na to, jak bardzo będzie go ono absorbować. Ash zgodził się i od tego momentu on i Batman stali się wiernymi przyjaciółmi i dzielnym duetem walczącym ze złem. Do tego Josh załatwił mu oddanego pokemoniego druha w osobie Pikachu, który wiele razy pomagał mu w walce z przestępcami, a jego pomoc niejeden raz okazywała się być niezbędna w starciach z różnymi łajdakami.
Gdy po pewnym czasie ich tajemnice przypadkiem odkryła Misty Gordon, od razu uparła się, aby dołączyć do dwójki dzielnych bohaterów i pomimo ich oporu w tej sprawie, uparta dziewczyna postawiła na swoim i powiedziała, że czy chcą tego, czy też nie, ona stworzy z nimi trio dzielnych obrońców sprawiedliwości. Tak jak postanowiła, tak zrobiła i jej męscy kompanii musieli zaakceptować jej decyzję i to, że wybrała sobie dość mało oryginalny przydomek, jak to określił Batman. A tym przydomkiem było imię Batgirl. Ash musiał przyznać rację opiekunowi, iż ta ksywka zdecydowanie nie była nazbyt oryginalna. Już na pewno mniej oryginalna niż jego przydomek, czyli Robin, który nawiązywać miał do Robin Hooda, swego czasu ulubionego bohatera Asha. Swego czasu, gdyż obecnie jego ulubionym był zdecydowanie Batman. Mimo wszystko, przyjął przydomek przyjaciółki, a do tego musiał przyznać, iż pomimo chwilami dość licznych przechwałek na swój temat, była ona dość kompetentna w tym, co robiła, zaś walka ze złem nie była dla niej nie stanowiła dla niej zbyt poważnego problemu. Znała doskonale sztuki walki i umiała z nich korzystać, kiedy było to konieczne. A konieczność ta wynikała aż za często, niżby nasi bohaterowie mogli sobie tego życzyć.
Walka dzielnego tria była niezwykle intensywna. W Gotham City dość często zjawiali się wszelkiej maści przestępcy, najczęściej pospolici i dosyć łatwi do tego, aby ich złapać. Niestety, nie każdy wróg taki był. Niektórzy z nich byli o wiele groźniejsi, a część z nich okazała się być wyjątkowymi łotrami, których musieli o wiele dłużej zwalczać niż innych. Jednym z nich był niejaki Slade. Wcześniej się on nazywał Giuseppe Giovanni i był wspólnikiem Josha Wayne’a w interesach, ale potem z jakiegoś powodu mężczyzna zaczął nie cierpieć Josha i knuć przeciwko niemu intrygi. W końcu jednak Wayne go zdemaskował, po czym doprowadził do jego bankructwa. Łajdak wszakże nie zamierzał tego darować Joshowi i gdy tylko odkrył, że ten jest Batmanem, sam został złoczyńcą o imieniu Slade, który stanął do walki z Mrocznym Rycerzem i jego pomocnikami. Walka ta nie skończyła się dla niego jednak dobrze, ponieważ wszelkie plany, ułożone ze skrupulatnością, tak godną jego bystrego umysłu, zawsze zostały zniweczone przez Batmana oraz jego wiernych pomocników. W wyniku ostatniej walki, Slade zginął, co Josh Wayne bardzo mocno przeżył.
- Ten człowiek był kiedyś moim przyjacielem - mówił do Asha i Misty, kiedy go zapytali, dlaczego jest tak bardzo przygnębiony po tej walce - Traktowałem go jak brata i byłem naprawdę gotowy wiele dla niego zrobić. A on co? Wystąpił nie tylko przeciwko mnie, ale i przeciwko wam. I wszystko z powodu chorym ambicji i zazdrości o to, że mnie się trochę lepiej powodziło niż jemu. Jak tak można było?
Robin i Batgirl nie wiedzieli, co maja odpowiedzieć swojemu mentorowi. To, co on przeżywał po stracie człowieka, który był kiedyś jego przyjacielem, a potem został jednym z jego najbardziej zagorzałych wrogów, musiało być bardzo, ale to bardzo bolesne. Nie byli w stanie sobie wyobrazić, co on przezywa i woleli tego nie robić. Zamiast tego, pozwoli mu na to, na co on im pozwalał, kiedy życie im za mocno dokuczyło w tej czy innej sytuacji. Na przeżycie spokojnie tego bólu i nie komentowanie tego, co najwyżej podnoszenie na duchu wtedy, gdy wyraźnie tego bardzo potrzebował. Batman tę metodę pomagania im w trudnych okolicznościach stosował zawsze i zawsze przynosiła ona efekty i na szczęście okazało się, że w jego przypadku ta metoda również skutkuje. Batman bardzo docenił to, jak mimo swojego młodego wieku jego pomocnicy okazali się w tej sprawie dojrzali i był im za to niewymownie wdzięczny.
Jakieś pół roku po śmierci Slade’a, Ash vel Robin ukończył szkołę i dostał od Batmana możliwość zrealizowania marzenia niejednego ucznia z tego miasta. Tym marzeniem była studia na uniwersytecie w jednym z sąsiednich miast, Jump City. W tym oto miejscu Ash miał studiować i zdobywać wiedzę, która mogłaby mu się kiedyś przydać w przyszłości. Chłopaka bardzo ucieszyła ta wiadomość, ale też nie był zadowolony z faktu, iż będzie musiał opuścić lubiane przez siebie Gotham City i zaprzestać walki ze złem. Był przekonany, że Batman go potrzebuje, choć jakoś, jak na twardziela przystało, nie chciał się do tego przyznać. Ponadto było jeszcze coś. Mianowicie Misty vel Batgirl. Ich wspólna walka ze złem była naprawdę nie tylko niesamowita przygoda, ale jeszcze wspaniałym sposobem na to, aby móc ze sobą wspólnie spędzać czas. To połączyło ich ze sobą i sprawiło, że trzymali się razem nawet jako Ash i Misty, a nie tylko jako Robin i Batgirl. Chodzili razem na coś, na kształt randek, chociaż oficjalnie tego tak nie nazywali, a do tego stali się sobie bliscy na każdy możliwy sposób, także i ten najbliższy, jaki może połączyć mężczyznę i kobietę, którzy coś do siebie poczuli. Dlatego właśnie Ash, pomimo tego, że każdy inny na jego miejscu wręcz skakałby z radości na możliwość, jaka się przed nim rysowała, nie umiał okazać wielkiego entuzjazmu na wieść o tym, że to już czas, aby opuścił Gotham City. Mimo to, zaakceptował decyzję opiekuna i nie sprzeciwiał się jej, za dobrze wiedząc, że to i tak nic nie da, a ponadto także, w głębi serca zdawał sobie sprawę z tego, iż to naprawdę wielka dla niego szansa i nie byłoby mądrze rezygnować z niej.


- Kiedy dotrzesz do Jump City, pojedziesz do rodziny Meyerów - powiedział do niego Josh Wayne w dniu, w którym chłopak miał wyjechać - To bardzo dobrzy ludzie. Oni cię ugoszczą, jak trzeba i zapewnia wszystkie wygody. Ich syn jest do tego bardzo fajnym chłopakiem, nieco tylko starszym od ciebie. Myślę, że obaj się łatwo ze sobą dogadacie. Ma też przybraną siostrę, Dawn. Bardzo miła dziewczyna i do tego ładna, tak w każdym razie mi mówili.
Tu Josh Wayne delikatnie się uśmiechnął, jakby chciał coś zasygnalizować swojemu wychowankowi. Ten łatwo domyślił się, co on ma na myśli, jednak mimo wielkiej chęci, nie zdołał odwzajemnić uśmiechu. Wayne tymczasem mówił dalej:
- To naprawdę miła dziewczyna. Wiem, że może obecnie nie chcesz o tym ani myśleć, ani mówić, ale pamiętaj... Na jednej dziewczynie świat się nie kończy.
Ash nie odpowiedział nic na to stwierdzenie, a Josh mówił dalej:
- Wiem, co łączy ciebie i Misty. Ale raczej nic z tego nie wyniknie. Ona chce tu zostać, a ciebie czeka przyszłość w Jump City. Zanim ją poznałeś, po prostu się paliłeś do takiej możliwości, a obecnie inaczej już na to patrzysz. Szkoda, ale coś tak czuję, że może jeszcze zmienisz zdanie. Jump City jest dobrym miejscem, a do tego nie tak znowu trudno w nim o przygodę. Może wykażesz się jako Robin, kto to wie? Osobiście wolałbym, aby nie było za wiele takich okoliczności, ale coś mi mówi, że będzie ich więcej niż mniej. Zresztą sam się przekonasz. Dlatego jestem pewien, iż co jak co, ale nuda tam ci nie grozi. A co do dziewczyn, przekonasz się, że jest tam na pewno kilka ładnych i wartych uwagi. Pamiętaj o tym. Tylko mam do ciebie jedną prośbę. Bądź ostrożny w relacjach z Dawn.
Robin z uwaga przyjrzał się swojemu rozmówcy, wyraźnie zainteresowany tym, co właśnie usłyszał. Już wcześniejsze słowa o tym, iż może będzie okazja, a nawet więcej niż tylko jedna do walki ze złem bardzo go zaciekawiła, ale też jakoś nie umiał oprzeć się pokusie, aby zapytać, co też miał na myśli jego opiekun, kiedy mówił o tym, aby ostrożnie podchodzić do Dawn.
- Co masz na myśli? W jakim sensie, mam być ostrożny?
Josh popatrzył bardzo uważnie na Asha i odpowiedział mu z wręcz śmiertelną powagą na twarzy:
- To bardzo skryta dziewczyna. Nie poznała nigdy swoich rodziców. Nikt tak naprawdę nie wie, kim oni byli lub kim są. I nie wie, dlaczego nie opiekowali się nią, zamiast porzucić ją w jakimś klasztorze, skąd wzięli ją państwo Meyer. Ale są pogłoski, że to nie byli zbyt sympatyczni ludzie. Nie wiem, jak mocno wpłynęło to na psychikę Dawn, ale bądź uprzejmy nie wypytywać jej o nic, jeżeli sama tego nie zechce ci powiedzieć.
Ash pokiwał głową ze zrozumieniem. A więc Dawn była sierotą od zawsze i dopiero państwo Meyer wzięli ją pod opiekę i dali jej to, czego nie mogli jej dać prawdziwi rodzice. Nie mogli, albo też nie chcieli. Biedna dziewczyna. Oznaczało to, że miała ona podobna sytuacje, co on. Choć on zdążył poznać rodziców, tylko nie pomogło mu to w przeboleniu ich straty. Nie był nawet pewien, czy aby to mu nie zaszkodziło w przeżywaniu bycia sierotą. Może gdyby nigdy ich nie poznał, to by tak mocno nie cierpiał z powodu tego, że już nigdy ich nie zobaczy? Tego nie wiedział i chyba nie chciał poznać odpowiedzi, bojąc się, jak mogłaby brzmieć. W każdym razie, Dawn była do niego na swój sposób podobna, to więcej niż pewne. A więc na pewno się ze sobą dogadają. Chociaż, może nie będzie to łatwe. Skoro jest skryta, to wciąż musi przeżywać to, co ją spotkało. A skoro tak, to raczej nie zechce tak łatwo o tym rozmawiać z kimkolwiek. A wbrew pozorom, Ash bardzo dobrze to rozumiał. On miał przecież podobnie, kiedy stracił rodziców. Wtedy też był skryty i wolał na ten temat milczeć. Dlatego też był w stanie zrozumieć, co ta biedna dziewczyna musiała przechodzić i z jakiego to powodu raczej nie chciała o tym mówić. I dlatego był pewien, że okaże dużo wsparcia i wyrozumiałości dla biednej Dawn.
Obiecał to Joshowi, który podziękował mu za te słowa i powiedział, że liczy na to, iż dotrzyma on danego słowa. Uściskał go potem na pożegnanie, życzył mu dużo powodzenia i powiedział, iż wierzy w niego.
- Cokolwiek zrobisz w Jump City, jestem pewien, że postąpisz mądrze. Tak, jak przystało na tego mądrego i dzielnego chłopaka, z jakim miałem dotąd wielki zaszczyt współpracować.
To mówiąc, położył rękę na ramieniu Robina i dodał:
- Mówię to zupełnie poważnie. Miałem naprawdę wielki zaszczyt pracować z tobą. I mam nadzieję, że kiedyś znowu będę to robił. Ale póki co, czas już jest na to, abyś zaczął własną działalność. Wiedz, iż jeżeli zechcesz kontynuować swoją działalność jako Robina, to ja cię w tym będę wspierał. Tylko proszę, uważaj na siebie. Nie ryzykuj bez potrzeby. I dbaj zawsze o tych, którzy będą z tobą kiedyś pracować. Bądź godnym tego, aby być ich towarzyszem. Pamiętaj o tym.
Asha wzruszyły te słowa i dlatego mocno uściskał on Josha, który pogładził go czule po głowie i powiedział:
- Los jak dotąd nie pozwolił mi zaznać ojcostwa, ale gdybym miał mieć syna, to bardzo bym chciał, aby był taki jak ty. Bo naprawdę nie mógłbym sobie nigdy wymarzyć ani lepszego pomocnika, ani lepszego syna. Życzę ci, abyś kiedyś miał możliwość powiedzieć te same słowa komuś innemu.
Chłopak nie umiał powstrzymać łez wzruszenia z powodu tego, co rzekł mu jego opiekun. Choć początkowo był nieco zły na niego za to, że go wysyła z dala od Gotham City i od Misty, teraz nie umiał być wściekły. Jedynym uczuciem, jakie mu teraz towarzyszyło, było ogromne wzruszenie. Towarzyszyło mu ono cały czas, od chwili, w której Batman powiedział mu te piękne słowa, do chwili, w której wsiadł do samolotu, który miał go zabrać do Jump City.
Zanim jednak znalazł się na jego pokładzie, zdążył jeszcze porozmawiać z Misty. Dziewczyna była dość smutna z powodu jego wyjazdu, ale podobnie jak ich wspólny mentor uważała, że to właściwa decyzja.
- Tutaj tylko byś się marnował. Jeżeli zdasz studia, możesz osiągnąć wiele. Naprawdę bardzo wiele. Więcej niż ci się wydaje. A my... Nam chyba naprawdę nie było pisane być razem. Poza tym, jestem pewna, że szybko zapomnisz o swej pierwszej miłostce.
- Miłostce? - zdziwił się Ash - Ja to traktowałem poważniej niż miłostkę.
- Nie wątpię w to - odpowiedziała mu z uśmiechem rudowłosa Dziewczyna Nietoperz - Ale to teraz nie ma większego znaczenia. Ten etap jest już za nami. Ty lecisz do Jump City, a ja zostaję tutaj i raczej nie zamierzam się stąd wynieść. Jeśli tu kiedyś wrócisz, będziesz już innym człowiekiem niż obecnie. Ja także będę inna osobą niż jestem teraz. Wszystko się zmienia, wszystko ma swój czas. Taka kolej rzeczy. Nie próbuj tego zmieniać.
Ash nie wiedział, co ma odpowiedzieć na to stwierdzenie, a Misty tymczasem mówiła dalej:
- Jestem pewna, że wszystko będzie dobrze. Dasz sobie tam radę, pokonasz na pewno każdego przeciwnika, który stanie ci na drodze. A w kwestii miłości, to jestem również pewna tego, że poznasz tam wyjątkową dziewczynę, która skradnie ci serce i uczyni cię szczęśliwą.
- Ty też musisz o tym mówić? - zapytał z lekką złością w glosie Ash - Czy ty naprawdę uważasz, że teraz chcę myśleć o nowej miłości?
- Nowej? Nie wiem, czy to słowo tutaj pasuje. Nas przecież łączyła przyjaźń. Może troszkę śmielsza niż inne, ale przyjaźń i nic poza tym. Na dłuższą metę za bardzo się od siebie różnimy, abyśmy do siebie pasowali. Zrozum to. Zrozum to, a wtedy już będziesz mógł sobie ułożyć życie z dziewczyną, która będzie do ciebie bardziej podobna i z nią stworzyć szczęśliwy związek. Jestem tego pewna.
Po tych słowach, uśmiechnęła się do Asha i dodała:
- Ale pamiętaj też o jednym.
- O czym? - zapytał Ash.
Misty uśmiechnęła się do niego i pocałowała go delikatnie w usta.
- To jest nasze i to nasze zostanie.
Chłopak odzyskał po tym pocałunku dobry humor i przypominał sobie słowa swego opiekuna, Josha Wayne’a i połączył je z tym, co właśnie usłyszał od Misty. Pomyślał, że może rzeczywiście tak jest, jak oboje mówią i zdoła sobie ułożyć w nowym mieście życie tak, aby nie musieć żałować wyjazdu. Ponadto, przypomniał sobie to, co mówił mu Batman i pomyślał, że chce być godzien tych słów. Dlatego, cokolwiek się stanie, będzie robił wszystko, aby jego mentor i przybrany ojciec był z niego dumny. I co równie ważne, aby on sam mógł być dumny z samego siebie.


C.D.N.


Przygoda 129 cz. II

Przygoda CXXIX Tytanio, wio! cz. II Lot trwał długo. Ash nie liczył, jak długo, ponieważ odkąd tylko opuścił tak bardzo mu bliskie Gotham Ci...