poniedziałek, 13 stycznia 2025

Przygoda 129 cz. III

Przygoda CXXIX

Tytanio, wio! cz. III


W jakieś dwadzieścia minut nasi bohaterowie dotarli do szpitala, gdzie już się zajęto Clemontem. Ponieważ jego obrażenia były niezwykle poważne, a do tego pan Meyer należał do ludzi wysoko usytuowanych w tych stronach, wypadek jego syna potraktowano niezmiernie poważnie. Tym bardziej, że chwilowo w szpitalu nie było żadnej innej poważnej operacji i najlepsi chirurdzy w tym budynku mogli się zająć chłopakiem. Niestety, ordynator, który podszedł do pana Meyera ledwie tylko go zobaczył na szpitalnym korytarzu, nie miał dobrych nowin.
- Nie będę przed panem ukrywał, sytuacja jest niezmiernie poważna - rzekł do mężczyzny, kiedy tylko obaj wymienili się grzecznościami - Pana syn doznał tak poważnych obrażeń, że nie wiem, ile zdołamy z niego ocalić.
- Słucham? Ile zdołacie z niego ocalić?! - zawołała ze złością pani Meyer - Co to ma niby znaczyć?
Ordynator spojrzał na kobietę ze smutkiem w oczach i poczuł, jak mu się w gardle pojawia nagle jakaś wielka kula, która blokuje mu mowę. Nie był w stanie powiedzieć jej tego, co musiał powiedzieć. Wiedział, że musi to uczynić, czy tego chce, czy też nie, ale nie wiedział, jak zdoła tego dokonać. Pomimo tego, że już nie było to dla niego pierwszyzną i niejeden raz w swojej karierze musiał podobne wiadomości przekazywać rodzicom lub bliskim swoich pacjentów, to poczuł, że to zadanie, które właśnie stało przed nim, przerasta jego możliwości. Wiedział jednak dobrze, iż musi to zrobić, więc powiedział:
- No cóż... Nie mogę ukrywać przed państwem, bo i tak się państwo w końcu tego dowiecie... Państwa syn ma poszarpane ręce i nogi. Doznał także poważnych obrażeń na piersi. Został także ranny w oko. Wybuch poważnie mu zaszkodził i nie mogę dać państwu gwarancji, ile jego ciała zdołamy ocalić.
Delia Meyer złapała się za serce, kiedy to usłyszała, a do tego zachwiała się tak mocno, że gdyby Dawn z Maxem jej nie podtrzymali, to prawdopodobnie by upadła na podłogę i zemdlała zrozpaczona. To wszystko było zdecydowanie ponad jej siły. Drżała na całym ciele, czuła się tak, jakby była w jakimś amoku i musiała z pomocą swojej przybranej córki i nowego znajomego usiąść na krześle.
- Jak to? Chce pan powiedzieć, że będziecie musieli mu amputować rękę lub nogę? A może wszystkie kończyny?
Ordynator nie wiedział, co odpowiedzieć, westchnął zrozpaczony i zaczął się rozglądać wzrokiem dookoła siebie, mówiąc:
- To jeszcze nie jest nic pewnego, proszę pani. Wszystko w rękach lekarzy, a mogę pani zagwarantować, że potraktowaliśmy sprawę pani syna niezmiernie, ale to niezmiernie poważnie i w tej chwili zajmują się nim najlepsi nasi lekarze...
- Ale nie może mi pan zagwarantować, że on z tego wyjdzie, prawda?
- Zapewniam panią, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby ocalić mu życie i wierzę, że to się nam uda.
- Ale nie widzi pan do tego wielkich nadziei?
- Życie pani syna ocalimy, wierzę w to.
- Ale jego kończyny już nie, tak?
Ordynator westchnął głęboko, znowu czując, że odpowiedź na to pytanie go przerasta. Wiele by dał za to, aby teraz ktoś go zastąpił na tym stanowisku. Tego jednak nie mógł dokonać, wiedział o tym i dlatego uznał, że musi w końcu wziąć się w garść i powiedzieć Delii prawdę. Zrobił więc to, choć z rozpaczą w głosie i to z rozpaczą całkowicie szczerą.
- Wolę nie rozstrzygać niczego z góry, bo póki nic nie jest jeszcze pewne, to nie chcę ustalać już wszystkiego teraz, póki nic się nie rozstrzygnie.
- Ale na chwilę obecną, jak pan to widzi? - zapytał Meyer, z trudem przy tych słowach zachowując spokój, choć w głębi serca miał ochotę wyć z rozpaczy.
- Na chwilę obecną, to obawiam się, że nie da się ocalić jego kończyn. Jego obrażenia na nich są tak wielkie, iż naprawdę trudno mi jest powiedzieć, co z tego wyniknie. Być może będziemy musieli to zrobić, aby móc uratować jego życie.
Delia, słysząc to, rozpłakała się na całego i ukryła twarz w dłoniach. Dawn zaś, pomimo zachowania kamiennej twarzy, nie umiała ukryć w pełni tego, jak ją bardzo to poruszyło. Ash wyczuł to wszystko, obserwując dziewczynę. Czuł, że tak dobrze jej idzie skrywanie emocji przez większość czasu, ale w tej sytuacji, mimo usilnych starań nie jest w stanie tego dokonać. Nie dziwił się jej, ponieważ sam też się czuł okropnie z tym wszystkim. Clemonta serdecznie polubił i taki wypadek, jaki go spotkał, był dla niego czymś przygnębiającym i to w taki sposób, jakby ten chłopak, którego znał zaledwie od kilku dni, był mu rodzonym bratem. Max zaś, chociaż nie znał jeszcze Clemonta, widząc rozpacz malującą się na twarzy swoich nowych znajomych, poczuł się przygnębiony i uznał, że jego problemy są wprost śmiesznie małe w porównaniu z problemami tych biednych ludzi.
Pani Meyer płakała dalej z rozpaczy w dłonie, po czym nagle spojrzała na męża i zawołała do niego groźnie:
- To wszystko przez ciebie! To przez ciebie i te twoje głupie wynalazki! Tak, nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi. Wiele razy ci już mówiłam, żebyś mi nie wciągał Clemonta w te wszystkie bzdury, ale ty nie! Ty mnie nigdy nie słuchałeś! Ty zawsze wiedziałeś wszystko lepiej! I proszę, masz teraz tego konsekwencje!
Pan Meyer spojrzał na nią oburzony i zawołał:
- Przestań się już mnie czepiać! Kto mógł niby przewidzieć, że stanie się coś takiego?! Myślisz może, że ja tego chciałem?! Myślisz, że to dla mnie jest miłe, co się stało naszemu synowi?!
- Ale ja już wiele razy cię prosiłam! Wiele razy mówiłam, żebyś nie wciągał Clemonta w te wszystkie szaleństwa! Prosiłam cię wiele razy! I zobacz, co mu się stało! Zobacz sam, co się dzieje, kiedy mnie nie słuchasz! Dlaczego ty nigdy mnie nie słuchasz?!
- Delio, opanuj się! Nie rozumiesz, że on sam tego chciał?!
- Czego chciał? Stracić kończyny chciał?!
- Nie, chciał badać wraz ze mną technikę i tworzyć wynalazki! Tego po prostu się nie dało przewidzieć! Dotąd wszystko szło dobrze, nigdy nie było wypadku w tym laboratorium! Skąd miałem wiedzieć, że coś takiego będzie miało miejsce?!
- Gdybyś miał rozum w głowie, to byś przewidział i do niczego by nie doszło!
- Jak ty możesz, co?! A ty niby przewidziałaś to, tak?!
- Niczego nie przewidziałam! Ja tylko miałam obawy! I gdybyś raczył mnie w tej sprawie słuchać...!
- DOSYĆ! - krzyknęła na nich Dawn.
Wszyscy spojrzeli zdumieni na dziewczynę. Ona i stojący u jej boku Piplup, jak dotąd zawsze spokojni, choć wyraźnie przygnębieni, teraz wybuchli. Dawn ze wściekłością krzyknęła na przybranych rodziców, a jej Pokemon zaćwierkał, dziko machając przy tym skrzydełkami. Zachowanie to zaszokowało wszystkich, a już na pewno państwo Meyer, którzy nigdy nie widzieli dziewczynę w takim stanie. Jej gniew, jaki wręcz kipiał z niej, stanowił niezwykły i zarazem przerażający widok. Ta dziewczyna i jej Pokemon zazwyczaj byli prawdziwą oazą spokoju, dowodem na to, że można zachować całkowity spokój i nie okazywać emocji bez względu na to, co się wokół nas dzieje. Teraz jednak i jej udzieliło się powszechnie panujące napięcie i nie wytrzymała, musiała wybuchnąć, co też nastąpiło. Wszyscy patrzyli na nią zdumieni, a ona wówczas dodała:
- Przestańcie wreszcie! Oboje! Czy nie widzicie, że tymi kłótniami nikomu nie pomagacie? Tylko możecie zaszkodzić.
Powiedziała to spokojnym, aczkolwiek niezwykle stanowczym tonem i to tak bardzo stanowczym, że już sam ton, w jakim wypowiedziała dane słowa sprawił, iż wszyscy poczuli przed nią respekt. Tak wielki, że nawet Pikachu i Piplup zadrżeli lekko pod wpływem jej głosu. Ash zaś spojrzał na dziewczynę z podziwem oraz wielkim szacunkiem, nie mogąc ukryć swojego zachwytu w danej sytuacji. Cieszył się, że Dawn uspokoiła swoich przybranych rodziców i nakazała im się uspokoić, na co i on miał wielką ochotę, ale nie odważył się tego zrobić. Jak tylko spojrzenie jego i dziewczyny się spotkały, obdarzył ją delikatnym i serdecznym uśmiechem. A ona, co najbardziej go zaskoczyło, odwzajemniła mu się tym samym.


- Dawn ma rację - powiedział pan Meyer po długiej chwili ciszy - Te nasze sprzeczki do niczego nie prowadzą i nikomu one nie pomogą. A już na pewno nie pomogą one Clemontowi.
- Co możemy więc zrobić? - zapytała załamanym głosem pani Meyer.
- Jak na razie, tylko czekać - odpowiedział na to ordynator - Najlepsi lekarze się zajmują państwa synem. Jest on zatem w dobrych rękach. Nie należy zatem w tej sytuacji tracić nadziei. Proszę wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Ash wyczuwał w jego głosie niepewność, jakby ten człowiek sam nie wierzył w to, co mówił i pomyślał sobie, że zapewne tak właśnie jest. Lekarz jest już tego pewien, iż Clemontowi nie pomoże ta operacja, a jeżeli nawet to zrobi i ocali mu życia, to tylko za cenę jego kończyn. Na samą myśl o tym, chłopak poczuł, jak coś go ściska mocno w żołądku. Biedny Clemont. Nie zdążył go poznać nazbyt dobrze, a mimo to czuł się okropnie na samą myśl o tym, że spotkał go taki los. Przecież to młody człowiek, niewiele chyba młodszy od niego. Nie zasłużył na to, aby zostać w takim wieku kaleką. To niesprawiedliwe.
Ordynator odszedł do swoich obowiązków, a Ash myślał o tym wszystkim, co się dzisiaj stało. Poczuł, że niestety nie na wszystkie problemy jest w stanie pomóc superbohater. Przygnębiony tą myślą usiadł na krześle tuż koło Maxa, a wierny Pikachu usadowił się wygodnie obok niego, nie odrywając od chłopaka wzroku. Siedzieli tak obaj przez chwilę, nic do nikogo nie mówiąc, reszta zaś była im wdzięczna za tę chwilę tak bardzo błogosławionej teraz ciszy, jaką im w ten sposób ofiarował. Nagle jednak Ash spojrzał na Maxa i poczuł, że coś sobie przypomina. Coś, co miał powiedzieć państwu Meyer, zanim stało się to nieszczęście.
- Ach, prawda. Zupełnie zapomniałem o twojej sprawie, Max.
- Nie ważne, Ash. Teraz to nie jest takie ważne - odparł na to chłopak, lekko machając przy tym ręką na znak, że nie przywiązuje do tego, o czym mowa jakieś większej wagi.
- Co nie jest ważne? - zapytał pan Meyer, zaintrygowany ich wymianą zdań.
- Nic takiego, proszę pana - powiedział Max obojętnym tonem.
- Nie, nie. Powiedzcie nam - rzekła na to Delia Meyer - Przyszliście tu do nas obaj bardzo zaaferowani czymś. Pewnie to coś bardzo ważnego.
- W tej chwili najważniejsze dla nas jest życie i zdrowie Clemonta - odparł na to Ash - Choć oczywiście sprawa Maxa też ma swoje znaczenie, jednak skoro on sam nie uważa jej za tak ważną, to...
Pan Meyer przerwał mu jednak, robiąc wymowny ruch ręką.
- Nie, nie możecie tak mówić. Żadna sprawa nie jest ważniejsza ani też mniej ważna dla nas. Owszem, Clemont to nasz priorytet, ale to przecież nie znaczy, że mamy zapominać o innych sprawach. Mówcie zatem, o co chodzi.
Max dalej lekko się wzbraniał, ale kiedy Pikachu i Piplup zaczęli piszczeć i tymi piskami zachęcać go do mówienia, a i Dawn poprosiła, aby powiedział, o co mu chodzi, odpowiedział:
- No dobrze. Skoro tak wam zależy, powiem.
I zaczął opowiadać wszystko o dręczącym go problemie. Ash z kolei ze swej strony uzupełnił tę historię o dodatkowe niezbędne informacje. Państwo Meyer i ich przybrana córka ze swoim Pokemonem uważnie ich obu słuchali. Kiedy zaś już opowieść dobiegła końca, pan Meyer westchnął delikatnie i odparł:
- No cóż... Nie powiem, żeby sytuacja twoja była wesoła, mój chłopcze. Ale nie widzę powodów do paniki. Na pewno bez większych trudności policja dojdzie do tego, że to ty stoisz za tą sprawą z supermarketem. Ale spokojnie. Miejscowy komendant to mój dobry znajomy. Pogadam z nim. Może uda się ugłaskać władze i dostaniesz tylko prace społeczne. Myślę, że to da się załatwić. A co do ciebie...
To mówiąc, spojrzał na Asha i dodał nieco surowym tonem:
- Nie wiem, czy powinien cię zganić, czy pochwalić. Z jednej strony jestem pełen podziwu dla ciebie za to, że bez wahania skoczyłeś pomóc ludziom i że w dodatku nie wahałeś się walczyć z poważnym przeciwnikiem, którego nie miałeś wcale pewności pokonać. Z drugiej jednak strony, naprawdę wiele ryzykowałeś. Nie pamiętasz, jakie są zasady? Nikt nie może znać twojej drugiej tożsamości. A tą swoją brawurową akcją ryzykowałeś zdemaskowanie.
- Miałem maskę. Nikt mnie nie rozpoznał - zauważył Ash.
- Pika-pika-chu! - poparł go Pikachu.
- Maskę! Phi! Też mi maska - mruknął pan Meyer - Jakaś chusta z otworami na oczy. Bawisz się w Zorro, fajnie, ale może bez ryzyka ujawnienia twojej drugiej tożsamości? Poza tym, przypominam ci, że przybyłeś tutaj studiować, a nie znowu walczyć ze złem.
Zaraz potem, kiedy już wziął głęboki wdech, uśmiechnął się do niego i dodał:
- Ale nie mogę udawać, że nie odwaliłeś kawałka dobrej roboty. Ja tam nie wiem, kto by dał radę Maxowi z tymi jego mocami. A tobie się udało.
- Powalił mnie na łopatki i to tak, że nawet teraz ledwie zipię - dodał Max i to dość wesołym tonem - Nie ma co, to niezły twardziel.
- Z ciebie także - powiedział Ash i uśmiechnął się do niego przyjaźnie - Tak sobie myślę, że moglibyśmy razem grać w jednej drużynie. Gdybyś tylko chciał.
- A to akurat nie jest kwestia tego, czego ja chcę, a czego nie - odparł Max, który z miejsca stracił dobry humor - Przecież jestem poszukiwany za to, co dzisiaj narozrabiałem. Jeżeli pan Meyer mi nie pomoże, to nie wiem, co ja zrobię i jaki los mnie czeka.
- A o to się nie musisz martwić - odparł pan Meyer, kładąc mu przyjaźnie dłoń na ramieniu - Pomogę ci. Wstawię się za tobą u komendanta. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Max uśmiechnął się serdecznie do mężczyzny i spojrzał na niego wzrokiem pełnym wdzięczności. Dawn natomiast westchnęła smutno, jakby nie wierzyła, aby cokolwiek jeszcze mogło się potoczyć dobrze.

***


Kilka godzin później przyszła wiadomość od ordynatora. Operacja się udała i pacjent wyzdrowiał. Niestety, wbrew wcześniejszym pozytywnym przekazom, nie udało się ocalić jego obu rąk i nóg. Aby uratować chłopakowi życie, operujący go lekarze musieli amputować mu niemal całe nogi i ręce przy łokciach. Delia, kiedy tylko to usłyszała, rozpłakała się tak mocno, że trzeba było jej prędko podać leki na uspokojenie z obawy, aby nic złego się jej nie stało. Dawn zasmucona patrzyła na ordynatora z rozpaczą w oczach, nie wiedząc, co powiedzieć. Max i Ash oraz Pikachu nie byli w stanie z szoku wydusić z siebie nawet jednego słowa. Z kolei zaś Steven Meyer patrzył zszokowany na ordynatora, czując, że tylko cud chyba go podtrzymuje przy życiu z tego szoku, w jaki popadł. Następnie, kiedy już się z niego ocknął, powiedział:
- Jestem wynalazcą. Jestem pewien, że mojemu synowi można zrobić jakieś skuteczne protezy, które pomogą mu normalnie żyć.
- Też jestem tego pewien, proszę pana - odpowiedział mu na to ordynator - To jest jak najbardziej możliwe, lecz musiałby pan sam wyprodukować je, ponieważ obawiam się, że szpital takowych nie posiada. Mamy protezy, ale nie wiem, czy są one takie, o jakich pan mówi.
- Nieważne, czy takie są, czy też nie - stwierdził pan Meyer - Zamierzam sam je stworzyć i chcę, abyście potem je założyli mojemu synowi. A właśnie, co z nim teraz? Czy już wie o swoim położeniu?
- Jeszcze nie. Po wszystkim został wprowadzony, przynajmniej chwilowo w stan głębokiego snu regeneracyjnego. Stracił tak wiele sił, że nieprędko się obudzi i będziemy go w tym stanie podtrzymywać do czasu, aż jego protezy będą gotowe. Wtedy zamontujemy mu je w jego ciele.
Pan Meyer uśmiechnął się zadowolony. Właśnie na taką odpowiedź czekał. Z radością i nową nadzieją w sercu, natychmiast wybiegł ze szpitala i ruszył od razu w kierunku swojego domu, a gdy tylko tam dotarł, natychmiast zabrał się do pracy nad swoim dziełem. Gdy jego żona i reszta wrócili do domu i zobaczyli, co on robi i jak wielką wagę do tego przywiązuje, poczuli się bardzo smutni. Z jednej strony cieszyło ich, że Steven poważnie traktuje całą sprawę i ma zajęcie, które pomaga mu nie myśleć o cierpieniu, jakie czuje z powodu tragedii syna. Z drugiej jednak strony było im okropnie na myśl o tym, że Steven poświęca się tak mocno czemuś, co nie daje mu przecież gwarancji zwycięstwa. Nie miał przecież żadnej, ale to żadnej pewności, że zdoła pomóc synowi tymi właśnie protezami. To z jego strony było tylko i wyłącznie przypuszczeniem. Nie mógł wiedzieć, czy to się uda, czy nie. Co prawda, jego bliscy byli pewni, że mu się uda, to jednak oni wszyscy, a zwłaszcza Delia zdawali sobie również sprawę z tego, iż mogą się mylić. Dobrze też wiedzieli, co będzie, jeżeli ich obawy okażą się prawdą. Steven załamie się już kompletnie w takiej sytuacji i nic mu już wtedy nie pomoże. Potem może nawet zwariować z rozpaczy i oprócz tragedii syna, Delia dozna jeszcze tragedii męża, a tego już chyba by nie zdołała znieść. Dlatego wszyscy mocno trzymali kciuki za biednego pana Meyera, kibicując mu w duchu, aby jego praca nie okazała się w żaden sposób bezużyteczna. Nie przeszkadzali też mu, pozwalając mu spokojnie pracować w jego gabinecie. Z ulgą przyjmowali również fakt, że wychodził od czasu do czasu z niego na posiłki.
Należy przy tym zaznaczyć, że pan Meyer pracował w swoim gabinecie, gdyż nie mógł tego robić w przeznaczonym dla tego celu laboratorium. To bowiem w większej części spłonęło w wyniku pożaru, do jakiego tam doszło, a który z kolei był wynikiem eksplozji, niechcący spowodowanej przez Clemonta i jego ojca. Na szczęście dom w niewielki sposób ucierpiał z powodu pożaru. Spłonęło jedynie laboratorium i sąsiedni pokój, inne były jedynie brudne od dymu i kurzu, który to przez niego powstał. Sytuacja domu nie wyglądała zatem tragicznie, a to głównie z tego powodu, że od razu zadziałały zraszacze uruchomione na suficie w każdym pokoju, które zaczęły rozpryskiwać wodę na wszystkie strony i w ten sposób nie dopuściły do tego, aby ogień przeszedł na inne pomieszczenia. Nie zdołały one co prawda, ugasić pożaru w laboratorium, ale mimo wszystko powstrzymały go przed rozprzestrzenieniem się na cały dom. A kiedy przyjechała straż pożarna, która to niesamowicie prędko przybyła na miejsce, strażacy przy sporym wsparciu swoich wodnych Pokemonów prędko ugasili pożar. Niestety, eksplozja, od której wszystko się zaczęło, mocno poraniła Clemonta, a efekty tego tragicznego wydarzenia są już nam znane.
Nadchodziła powoli noc, a pan Meyer dalej pracował nad wynalazkiem, który miał mu pomóc choć częściowo przywrócić jego synowi możliwość życia między ludźmi. Nikomu z obecnych w domu nie przyszło do głowy, aby mu w tym choćby w najmniejszym nawet stopniu przeszkadzać. Jedynie Delia delikatnie zapukała do jego drzwi i powiedziała mężowi, że zostawia mu pod drzwiami talerz kanapek i coś do picia, aby nie opadł z sił przy dalszej pracy. Steven podziękował jej i jak na razie nie wyszedł z pokoju, na co żona jednak jego zareagowała zrozumieniem i nie naciskała na niego, aby to zrobił. Jakieś kilkanaście minut później zauważyła, że jej mąż jednak zabrał kanapki i napój do pokoju, ponieważ nie było ich, kiedy w tamtym momencie przechodziła obok jego samotni.


Potem pani Delia, jak na prawdziwą gospodynię przystało, zadbała o to, aby jej goście mieli zapewnione wszystko, co potrzebują, a przede wszystkim miejsce do spania. Dawn i Ash je mieli od dawna, ale Max, który był tu nowy już nie i w tej sprawie dość szybko się zorientował. Ponieważ jednak nie chciał być ciężarem dla swoich nowych przyjaciół, powiedział:
- Dobra, to może lepiej będzie, jak już sobie pójdę.
- Czekaj! - zawołał Ash zaniepokojonym tonem - A dokąd chcesz iść? I czy w ogóle masz gdzie spać?
Max pokręcił przecząco głową i odpowiedział:
- Nie, dopiero co tutaj przybyłem. Nie zdążyłem jeszcze znaleźć tutaj miejsca, w którym mógłbym się zatrzymać na noc. A po tym, co dzisiaj wywinąłem, chyba nie będzie mnie nikt chciał przyjąć.
- My cię przyjmiemy - powiedziała Delia, podchodząc do chłopaka i z wielką serdecznością uśmiechając się do niego - Możesz zatrzymać się na chwilę obecną w pokoju Clemonta. Mam takie jakieś obawy, że jeszcze długo nie będzie mógł do niego powrócić.
Max poczuł, że zrobiło mu się na sercu niezwykle ciepło. Nie wiedział przez chwilę, co ma odpowiedzieć. Propozycja pani Meyer była mu miła, ale też nie był pewien, czy powinien ją przyjąć. Poczuł się przy tym okropnie głupio, kiedy sobie przypomniał, że nie tak dawno uważał, iż wszyscy ludzie są do niego niemili i nie ma absolutnie żadnej szansy na to, aby ktokolwiek tutaj go polubił. Jakże głupie się teraz wydawały jego obawy. Ale czy miał prawo prosić o nocleg tych ludzi i to po tym, co narobił w ich rodzinnym mieście? Wyraził na głos swoje obawy, ale nie okazały się one istotne ani dla pani Meyer, ani dla Ash i jego Pikachu. Dawn nic w tej sprawie nie powiedziała, ale kiedy pozostali spojrzeli na nią pytająco, delikatnie skinęła głową na znak, że i ona nie ma nic przeciwko temu. W takiej sytuacji już sprawa była załatwiona i Max mógł swobodnie pozostać na noc w domu państwa Meyer. Pani Delia odprowadziła go tam i życzyła mu, aby dobrze mu się spało, po czym odeszła życzyć tego samego pozostałym domownikom.
Tej nocy wszyscy spali na tyle spokojnie, na ile było to możliwe. Myśl o tym, co spotkało Clemonta i obawy na temat jego przyszłości bynajmniej nikomu w tej zaśnięciu nie pomagały, ale jakoś udało się wszystkim na tyle je opanować, aby w sposób ostateczny zasnąć i spać spokojnie do białego rana, nastawiając się na całą tę sprawę w sposób pozytywny. Oczywiście, na rano wróciły wszelkie obawy oraz wątpliwości, ale wszyscy starali się w miarę możliwości nad nimi zapanować i nie mówić o nich nikomu z pozostałych członków grupy, wiedząc doskonale, że ani im, ani reszcie to nie pomoże.
Pan Meyer nie spał części, kontynuując swoją pracę. Zdrzemnął się chyba tak z cztery godziny, a potem, po szybko zjedzonym śniadaniu, natychmiast powrócił do przerwanego zajęcia. Nikt nie miał o to do niego pretensji, a już na pewno nie jego żona, która doskonale wiedziała, czemu on to robi i po cichu w duchu wręcz modliła się o to, aby starania ukochanego nie poszły na marne. Potem oznajmiła reszcie, że chciałaby pójść odwiedzić Clemonta w szpitalu. Dobrze wiedziała, że jego widok sprawi jej ból i chłopak póki co jest cały czas pogrążony w sztucznie wymuszonym śnie, więc nawet nie dowie się o jej wizycie, ale chęć zobaczenia go była w niej silniejsza od wszystkich argumentów przeciwnych tej decyzji. Ani Ash, ani Max, ani nawet Dawn nie próbowali jej przekonać do zmiany zdania, dobrze o tym wiedząc, że to bezcelowe. Postanowili więc pójść z nią, aby ją wesprzeć, jeśli zajdzie taka konieczność (a czuli, że może zajść).
Kiedy szykowali się do wyjścia, nigdzie nie było Dawn. Musiała ona wrócić do swojego pokoju w jakimś niezrozumiałym dla nich celu. Kiedy tylko zostało to odkryte, Ash zaproponował, że pójdzie po nią. Jak powiedział, tak zrobił i już po chwili stał przed drzwiami pokoju Dawn i zapukał do w nie delikatnie.
- Dawn! Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale mieliśmy wszyscy razem iść do Clemonta, do szpitala. Nie wiemy, czy idziesz z nami, czy też nie.
Przez krótką chwilę nie usłyszał żadnej odpowiedzi, ale potem nastąpiła ona jednak. A brzmiała tak:
- Spokojnie, już do was idę. Musiałam się tylko trochę zrelaksować.
Ash zaintrygowany tym, w jakiż to sposób dziewczyna może się relaksować, zaintrygowany uchylił lekko drzwi do pokoju Dawn, choć doskonale wiedział, że nie powinien tego robić, po czym wszedł do środka. Zobaczył wówczas naprawdę niezwykły dla siebie widok. Zobaczył Dawn siedzącą na środku pokoju z nogami ułożonymi po turecku, jak medytuje i mruczy sobie jednocześnie pod nosem jakieś  zaklęcia. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że ta dosyć osobliwa dziewczyna robiła to wszystko... Unosząc się w powietrzu jakiś metr nad podłogą. Ash widział już na tym świecie wiele, nawet bardzo wiele, ale nigdy nic tak niesamowitego i tajemniczego jednocześnie. Nie wiedział przez chwilę, co ma powiedzieć, kiedy nagle usłyszał głos Dawn skierowany do siebie.
- Nie uczyli cię, że kiedy dziewczyna nie powie „Proszę”, to nie należy nigdy wchodzić do jej pokoju?
Te słowa wypowiedziała Dawn, Ash był tego pewien. Poznał jej głos i był też całkowicie pewnym tego, że ona wie, iż to właśnie on tu wszedł. Oczywiście, tego nie mógł wiedzieć, gdyż dziewczyna była odwrócona do niego plecami, ale coś mu mówiło, że to Dawn wypowiedziała te słowa i jakimś cudem wiedziała, iż wszedł do jej pokoju bez pozwolenia. Zmieszany więc podrapał się lekko dłonią po karku, a jego Pikachu zapiszczał przepraszająco.
- Wybacz, nie chciałem naruszać twojej prywatności, ale twoja mama, to jest pani Delia mówi, że chce już iść do Clemonta. Jeżeli więc chcemy iść razem z nią, powinniśmy się już zbierać.
Dawn dalej unosiła się w powietrzu, lewitując metr nad podłogą, ale powoli odwróciła się przodem do Ash i teraz chłopak zauważył, że dziewczyna ma w tej chwili zamknięte oczy, a dłonie ułożone w taki sposób, w jaki zwykle robi się to podczas medytacji. Mimo to, odpowiedziała mu i to tak, jakby prowadzili ze sobą zupełnie normalną rozmowę.
- Rozumiem i domyślałam się, że po to przyszedłeś. Zaraz będę gotowa.
- W porządku. To my już sobie pójdziemy. I bardzo cię przepraszamy za to, że naruszyliśmy twoją prywatność - rzekł Ash życzliwym, choć lekko zakłopotanym tonem.
Dawn nie otworzyła oczu, dalej medytując w trakcie lewitacji, jednak nagle na jej twarzy zajaśniał delikatnie uśmiech, a ona sama odpowiedziała:
- W porządku, ja się nie gniewam. Po prostu nie róbcie już tego więcej, a nie będzie między nami konfliktu. Zwłaszcza, że mnie na nim nie zależy.
- Miło mi to słyszeć, bo mnie też nie - odparł na to Ash i uśmiechnął się do Dawn, dodając szybko: - Bardzo chciałbym mieć tutaj przyjaciół i chciałbym, abyś i ty do nich należała.
- Dlaczego tak ci na tym zależy? - zapytała Dawn, wciąż nie otwierając oczu.
- Ponieważ wydajesz mi się bardzo miłą i życzliwą osobą - wyjaśnił Ash - No, może trochę wyobcowaną, ale rozumiem cię. Sam nie mam rodziców, straciłem ich przed kilku laty i żyłbym zapewne teraz Bóg raczy wiedzieć, w jakim to miejscu, gdyby nie dobry człowiek, który mi pomógł i wziął mnie pod opiekę. Może więc i nie wiem tak naprawdę, co czujesz i myślisz, ale domyślam się tego i dlatego też bardzo bym chciał, żebyśmy oboje zaprzyjaźnili się ze sobą.
Dawn dopiero teraz otworzyła oczy. Spojrzała uważnie na Asha, po czym z ostrożnością zaczęła osuwać się powoli na dół, aż usiadła na podłodze. Dopiero wtedy wstała na równe nogi i rzekła:
- Miło z twojej strony. Ale nie obiecuj mi czegoś, czego nie będziesz w stanie dotrzymać.
- Niby czemu uważasz, że nie zdołam się z tobą zaprzyjaźnić? - zapytał Ash, bardzo zdumiony tym pytaniem.
- Nie o tym mówię - odparła Dawn - Jeżeli chcesz być moim przyjacielem, to i mnie to odpowiada. Ale nie składaj przy zawieraniu przyjaźni ze mną żadnych, ale to żadnych obietnic, dobrze?
- Hej! Przecież jeszcze żadnych nie złożyłem!
- I bardzo dobrze. I nie składaj ich. Bo jeżeli byś jakąś złamał, to byś także i mnie złamał jednocześnie serce. A przecież nie o to chodzi w przyjaźni.
To mówiąc, podeszła do Asha i uśmiechnęła się do niego delikatnie.
- Nie wiem, czy dobrze robię, ale chętnie zostanę twoją przyjaciółką, Ash. Ale nie zapomnij, proszę, że to słowo oznacza wiele. Bardzo wiele. Zobowiązania oraz liczne obowiązki. Jeżeli nie czujesz się na siłach, aby im podołać, to lepiej weź to pod uwagę już teraz. Aby potem żadne z nas nie musiało mieć nigdy do drugiego żadnych pretensji.
Po tych słowach, skinęła lekko Ashowi głową, naciągnęła na głowę kaptur od swojego płaszcza i wyszła, pozostawiając trenera i jego Pokemoniego przyjaciela ich własnym myślom.

***


Minęło kilka dni, zanim Steven Meyer zdążył przygotować protezy dla swego syna. Przygotował oprócz tego jeszcze pancerz na jego piersi oraz kask delikatnie zakrywający mu uszkodzone oko, który zawierał w sobie mechanizm wspierający jego organ widzenia, aby jeżeli będzie miał problemy z patrzeniem przez nie, był w stanie sobie poradzić w życiu i widzieć z jego pomocą to, czego zobaczenie mu może sprawić trudność. Naradzał się w tej sprawie z ordynatorem szpitala, który bardzo dokładnie przekazywał mężczyźnie wszystkie niezbędne informacje o jego synu i stanie jego zdrowia. Choć mówienie o zdrowiu w przypadku Clemonta było zdecydowanie przesadą, gdyż biedny chłopak miał być kaleką do końca życia i nic nie było w stanie sprawić, aby odrosły mu stracone kończyny ani to, aby w wyniku pożaru uszkodzone części ciała odzyskały pełną sprawność. To nigdy nie miało nastąpić i załamany pan Meyer wiedział o tym doskonale. Jednak nie zamierzał się z tego powodu poddawać. Uważał, że jest winien tego wszystkiego, co się stało Clemontowi i musi w jakiś sposób zrekompensować to mu, na tyle, na ile będzie to możliwe.
Poczucie winy przygnębiało go, ale też i motywowało do działania. Pracował nad swoim nowym wynalazkiem niemalże bez przerwy, jedynie pozwalając sobie na zjedzenie jakiegoś posiłku, aby całkowicie nie opaść z sił. Wiedział doskonale, jak wiele od tego zależy. Cierpiał ze świadomością swojej winy i wiedzy, że co by nie zrobił, w pełni nigdy nie zdoła jej naprawić. Podnosiło go jednak na duchu to, że żona nie robiła mu już wymówek z powodu tego, co się stało, tak jak czyniła to w chwili największej rozpaczy w szpitalu, w dniu wypadku. Delia zresztą bardzo żałowała swojego wybuchu i robiła, co tylko mogła, aby odciążyć chociaż trochę swojego męża. W ramach tego nie tylko robiła mu posiłki i dbała o to, aby miał co jeść, ale także zajęła się w zastępstwie Stevena zajęła się sprawą Maxa. Kiedy pod ich drzwiami stanęli funkcjonariusze policji, którzy już odkryli, że to zielonoskóry chłopak, mieszkający u nich obecnie, odpowiada za zdemolowanie supermarketu, zrobiła wszystko, aby chłopak nie został aresztowany. Powołując się na pozycję swojego męża i swoją własną, powiedziała, iż ręczy za to, iż chłopak nie wywinie żadnego numeru i wstawi się na proces sądowy, jeżeli do takiego dojdzie. Policji to na szczęście wystarczyło, dlatego jedynie spisała zeznania Maxa i puścili go bez żadnego zatrzymania w areszcie, żądając jedynie tego, aby chłopak nie próbował opuszczać miasta do czasu procesu i na ten wstawił się, o czym zresztą zostanie powiadomiony. Max obiecał tak właśnie zrobić i dziękował z całego serca Delii za to, że poręczyła za niego i nie dopuściła w ten sposób do tego, aby siedział teraz w areszcie.
- Obiecuję z całego mojego serca, że nie zawiodę was - powiedział radośnie do Delii i całej reszty domowników - Obiecuję więcej nie rozrabiać i być bardzo, ale to bardzo dobrym obywatelem. Zobaczycie, będzie dobrze.
- Obyś miał rację - powiedziała Dawn, myślami będąc cały czas przy swoim przybranym bracie.
- Spokojnie, musimy być dobrej myśli - stwierdził Ash - Ostatecznie chyba nie mamy innego wyjścia. Nie możemy dobijać się ponurymi myślami.
- To prawda, nie możemy - zgodziła się z nim Delia.
Kobieta zrobiła to trochę wbrew samemu sobie, ponieważ głowę miała w tej chwili jedynie zapełnioną ponurymi myślami. Pomimo tego, że uśmiechała się do wszystkich, było to robienie dobrej miny do złej gry. Nie chciała mówić tego na głos, jednak obawiała się, co zrobi Clemont, kiedy się obudzi i zrozumie, że już na zawsze będzie kaleką z metalowymi częściami ciała. Wiedziała, iż zachwycony z tego powodu nie będzie. Ale czy zdoła z tym żyć?
W końcu jednak mechaniczne protezy były gotowe. Steven Meyer był z tego powodu naprawdę uradowany. Jego umysł wreszcie był przepełniony pozytywną myślą o tym, że pomoże swojemu synowi. Oczywiście nachodziły go obawy tak bardzo podobne do tych, jakie żywiła Delia, ale podobnie jak i ona, starał się tego głośno nie mówić. Odrzucił wszelkie obawy i postanowił skupić się jedynie na tej pozytywnej myśli, że pomoże synowi i sprawi, że będzie on w stanie normalnie żyć, a przynajmniej na tyle normalnie, na ile będzie to możliwe.
Gdy tylko efekty jego ciężkiej i intensywnej pracy były zadowalające, Steven pojechał z nimi do szpitala i pokazał je ordynatorowi oraz kilku lekarzom. Każdy z nich uważnie je obejrzał, sprawdził, jak one mają działać i czy nadają się do tego, aby dopasować je do ciała ludzkiego, po czym wszyscy zgodnie uznali, że nie mają nic im do zarzucenia. Należało zatem przejść do operacji. Pan Meyer osobiście w niej brał udział, pomagając lekarzom zamontować je na ciele swojego syna, choć nie sprawiło mu to wcale przyjemności. Patrzenie na okaleczoną postać swojego dziecka przepełniała jego serce rozpaczą. Mimo tego, wziął się w garść i zrobił, co tylko mógł, aby Clemont obudził się z ciałem, które zostało uzupełnione o części, które mu brakuje. Kiedy już praca nad osiągnięciem tego celu, trwająca całe cztery  godziny, dobiegła końca, Meyer otarł sobie pot z czoła i spojrzał na syna smutnym wzrokiem, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć. Obie nogi i ręce Clemont miał mechaniczne, posiadał na piersi pewien pancerz i jeszcze dodatkowo kask, który lekko mu zasłaniał prawe oko. Nie był to widok cudowny ani radosny, ale co niby innego mógłby zaofiarować biedakowi w obecnej sytuacji? Tylko, czy biedne jego dziecko będzie potrafiło żyć w taki sposób, okaleczone i kalekie? Tego nie mógł wiedzieć, choć przeczuwał, jak Clemont zareaguje na to wszystko, kiedy tylko się obudzi i zobaczy, co go spotkało.


Clemont spał spokojnie snem nieświadomego człowieka, ale następnego dnia już się ocknął i doznał niemałego szoku. Z przerażeniem zobaczył, że obie jego ręce aż do łokci są mechaniczne, podobnie ma się miejsce z nogami, które były od kolan w dół również całkowicie cybernetyczne. Do tego prawe oko prawie nic nie było w stanie zobaczyć i musiał patrzeć przez mechanizm umieszczony w jego kasku, a do tego jego pierś była zaopatrzona w metalową zbroję. Załamany patrzył na to, nie potrafiąc wymówić ani jednego słowa. Serce biło mu w piersi jak szalone i podchodziło do gardła, a potem zrozpaczony wydał ze swoich ust dziki krzyk rozpaczy. Na jego krzyk zbiegło się kilka osób, wśród nich lekarz i pielęgniarka, a także czuwający na korytarzu przed jego pokojem Delia, Dawn i Ash, ostatni ze swoimi Pokemonami. Widok Clemonta przytomnego ucieszył ich, ale widok jego rozpaczy dobił ich kompletnie.
- Widzę, że pan się wybudził. Jak to dobrze - powiedziała pielęgniarka.
Clemont spojrzał na nią z rozpaczą w oczach. Wściekłość ogarnęła go jeszcze mocniej niż myślał, że to jest możliwe.
- Dobrze? Dobrze?! Co niby jest dobrego?! To, że ja jestem maszyną, to jest takie dobre?
- Konkretnie rzecz ujmując, nie jest pan maszyną. To znaczy, nie w całości, a tylko w części - powiedział lekarz i zaczął wyjaśniać młodzieńcowi, na czym też polegają jego obrażenia i w jaki sposób zostały one zastąpione protezami.
- Twój tata zrobił je osobiście - powiedziała Delia do syna, próbując jakoś go podnieść na duchu - Pracował przez kilka dni pod rząd i prawie bez przerwy, żeby ci pomóc.
- Naprawdę bardzo się przy tym namęczył - dodał Ash - Wiem, to nie jest dla ciebie radosna nowina, ale przynajmniej żyjesz, a protezy są naprawdę dobre.
Clemont popatrzył na niego groźnym wzrokiem, przez co chłopak zamilkł w pół słowa, czując, jak głupio zabrzmiały jego słowa.
- Protezy są dobre? Niech będzie, może są i dobre. A może ja bym wolał nie mieć protez, ale własne kończyny, co?! - zawołał wściekle Clemont.
- Przykro mi, synku - rzekła na to Delia czując, jak po policzkach spływają jej łzy - Naprawdę nie dało się inaczej ci pomóc.
Po tych słowach, podbiegła do niego i mocno go uściskała, mówiąc:
- Nawet nie wiesz, jak się baliśmy o twoje życie. Tak bardzo się o nie baliśmy. Wiem, synku, że to dla ciebie nie jest radość, mieć mechaniczne protezy, jednak ja, jako twoja matka nie umiem myśleć inaczej niż tak, że cieszę się, że żyjesz. I nie tylko ja, twoi przyjaciele także się cieszą.
- No właśnie, Clemont - powiedziała Dawn poważnym głosem.
Usiadła na krześle przy łóżku przybranego brata i powiedziała:
- Posłuchaj, nie jest najlepiej, ale nie jesteś z tym wszystkim sam. Pamiętaj o tym, proszę. Nie jesteś sam.
To mówiąc, delikatnie dotknęła jego dłoń i wpatrywała się uważnie w twarz swojego przybranego brata, który widząc jej zachowanie oraz zachowanie swojej mamy, poczuł, jak gniew stopniowo go opuszcza. Zrozumiał, że nie powinien się czepiać swoich bliskich i krzyczeć na nich z powodu swojego nieszczęścia, nawet jeżeli jest ono dla niego przytłaczające. Wiedział jednak, iż nie będzie w stanie tak łatwo podejść do tego, co się stało na porządku dziennym. Jednak gniew całkiem go opuścił, a zamiast tego serce jego opanował smutek i rozpacz. Wiedza o tym, co mu się stało, a ponadto widok swoich bliskich zrozpaczonych przygnębiły go.
Nagle zobaczył, że na jego łóżko wskoczył Chespin. Zapiszczał on delikatnie w kierunku swojego trenera, który uśmiechnął się lekko na jego widok i pogłaskał go czule po główce.
- Chespin, przyjacielu. Co ty tu robisz? - zapytał.
- Czuwał nad tobą cały czas - odpowiedziała mu Delia - Praktycznie cały czas nie ruszał się stąd, odkąd tylko tu trafiłeś.
- Tak, to prawda - potwierdziła pielęgniarka - Musieliśmy go dokarmiać, bo nie chciał powrócić do domu nawet po to, żeby się najeść. Tak bardzo pana kocha.
Clemont spojrzał na wiernego Pokemona i pogłaskał go ponownie po główce i poczuł, że zbiera mu się na płacz. Zanim się obejrzał, łzy ciekły mu strumieniem z oczu na pościel szpitalną, a serce pękało mu z rozpaczy, jednocześnie nie mogąc pęknąć i dać mu ulgę raz na zawsze w postaci śmierci. Ta nie chciała bowiem go zabrać, każąc mu żyć i znosić pokornie los, który go spotkał.

***


Sytuacja Clemonta nie była zdecydowanie wesoła. Chłopak nie był w stanie się długo pogodzić z tym, że został w połowie maszyną. Gdy zostawał sam i żaden z jego bliskich go nie widział, załamany płakał i pomstował na cały świat i na swe już (według własnego mniemania) nic nie warte życie. Przy bliskich starał się być w pozytywnym nastroju, co jednak wbrew pozorom okazało się nie być wcale zbyt trudne, ponieważ obecność rodziców, przybranej siostry, wiernego Pokemona, jak i swoich dwóch nowych przyjaciół (Asha i Maxa) naprawdę mu pomagały i umiały sprawić, że chociaż na chwilę odzyskiwał pozytywne spojrzenie na rzeczywistość. Ponadto nie chciał ranić ich uczuć ani dołować kompletnie i dlatego, jeżeli płakał, to tylko prywatnie, kiedy nikt tego nie widział. Ale i ochota na płacz z czasem mu minęła. Kiedy już wychodził ze szpitala, a nastąpiło to wydarzenie kilkanaście dni po jego operacji, samopoczucie chłopaka zdecydowanie już było lepsze. Nadal co prawda nie można było mówić o tym, że już całkowicie wyszedł z chandry, ale też na jego twarzy wielokrotnie gościł uśmiech, a w sercu coraz więcej pozytywnych emocji. Mimo tego, dla pewności, że nie popadnie on w depresję, rodzice załatwili mu wizyty u psychologa, co nie spotkało się z pozytywną reakcją ze strony samego zainteresowanego. Clemont zdecydowanie nie miał najmniejszej ochoty na to, aby opowiadać obcemu człowiekowi o swoich uczuciach i wysłuchiwać o tym, jaki to świat jest cudowny i wspaniały, jak należy dostrzegać jego pozytywny, bo uważał, że w jego obecnej sytuacji gadanie tego typu jest co najmniej irracjonalne. Jednak ostatecznie dał się przekonać na spotkania z psychologiem i nie żałował tego, gdyż ku swojej wielkiej radości odkrył, że terapeuta okazał się być prawdziwym znawcą w swoim fachu. Podszedł do Clemonta profesjonalnie i z cierpliwością. W ten oto sposób przekonał do siebie swojego pacjenta i sprawił, że ten mimo wszystko się przed nim otworzył i zaczął nie tylko opowiadać mu o tym, co czuje oraz słuchać z uwagą jego rad, jak również stosować się do nich. Państwo Meyer przywitali ten fakt z ogromną ulgą, licząc na to, że w ten sposób ich syn z czasem powróci do w miarę normalnego życia.
Jeśli chodzi o wyżej wspomniane nadzieje rodziców Clemonta, to w tej oto kwestii można było liczyć na wiernych przyjaciół. Ash i Dawn, jak i również Max, który w międzyczasie bardzo polubił się z Clemontem, wspólnie i zgodnie robili, co tylko mogli, aby ich przyjaciel nie był przygnębiony. Początkowo szło im to nie za dobrze, jednak byli naprawdę uparci w realizacji swojego celu poprawy humoru Clemontowi i dowiedli tego, że ludzie z determinacją dążący do osiągnięcia swego celu w końcu go osiągną. Młody Meyer nie umiał bowiem długo być przygnębiony i kiedy wierni przyjaciele stawali wręcz na głowie, aby poprawić mu nastrój, ten nie umiał być na to wszystko obojętny. Ich pomoc zatem przynosiła skutek.
To za sprawą swoich przyjaciół, Clemont powoli również zaczął wychodzić na miasto w swojej nowej postaci. Długo wszakże opierał się przeciw temu, bo nie umiał przełamać wstydu z powodu swojego nowego wyglądu. Uważał, że widok tego rodzaju nie jest czymś, czym powinni być uraczeni mieszkańcy Jump City. Ponadto wstydził się tego, kim się stał i nie chciał, aby inni ludzie to widzieli. Ale w końcu przyjaciele tak wielką dziurę robili mu w brzuchu z tego powodu, że się wreszcie ugiął i wyszedł z nimi na spacer. Okazało się wówczas, iż widok młodego Meyera jako cyborga bynajmniej nie wzbudzał sensacji u ludzi. Co prawda, część przechodniów obracała się zaintrygowana na jego widok i przyglądała mu się dość uważnie, ale ich ciekawość prędko minęła, kiedy znaleźli sobie lepsze zajęcie. Tak więc, wbrew obawom Clemonta, nie stał się on wcale powszechną sensacją, co też zdecydowanie poprawiało mu humor. Ponadto, co prędko zauważył Max:
- Wiesz, stary... Masz zapewnioną anonimowość, bo w tej zbroi oraz w tym kasku nawet nie wyglądasz na dawnego siebie. Nikt na ulicy nie powiąże cię z tą osobą, którą kiedyś byłeś.
Clemont pomyślał nad tym wszystkim i uznał, że rzeczywiście jest to bardzo duży plus dla niego. Wolałby zdecydowanie, aby ludzie nie rozpoznawali go w tej przykrej dla niego postaci. Świadomość posiadania w tej kwestii anonimowości w stu procentach bez ryzyka, że ktoś go rozpozna, pocieszało go. Dlaczego go to tak cieszyło? Ponieważ mógł sobie w ten sposób oszczędzić kpin wobec siebie i swych rodziców, a także przesadnej litości ze strony znajomych, co było dla niego o wiele gorsze niż złośliwe żarty i kpiny.
Młody Meyer nie wiedział, jak będzie dalej wyglądać jego życie, ale nie był wcale już negatywnie nastawiony do niego jak wcześniej. Wsparcie ze strony jego rodziców, jak i również przyjaciół stanowiło dla niego bardzo pozytywny akcent i coś na kształt wielkiej nadziei. Ponadto miał okazję bardzo miło spędzać czas z Dawn, Ashem i Maxem oraz wiernymi pokemonimi kompanami, czyli Pikachu, Chespina i Piplupa. Każdy wspólnie spędzony dzień był miły i zanim się zdążył obejrzeć, Clemont dostrzegł, że nie patrzy już na samego siebie jak na jakiegoś dziwoląga, jak to robił wcześniej, ale na zupełnie normalną osobę. Wciąż bardzo mu brakowało normalnych kończyn i możliwości bycia tym, kim był kiedyś, ale nie umiał nie dostrzegać tego, że cieszy się z tego, że żyje i jeszcze ma u swojego boku wiernych przyjaciół, dla których jego kalectwo nie stanowi problemu ani też przeszkody do przyjaźnienia się z nim. Przyjaciół, którzy nie są wcale zgorszeni jego wyglądem, którzy zachowują się wobec niego zupełnie normalnie. A zatem takich właśnie przyjaciół, jakich każdy chciałby mieć.

***


Minęło już trochę czasu od wypadku Clemonta. Ash wiedział, że już wkrótce musi rozpocząć studia i nie będzie miał już tyle czasu dla przyjaciół, co obecnie. Bardzo go to zasmuciło, bo choć z jednej strony garnął się do wiedzy, ale też nie chciał całe dnie siedzieć na uczelni i nie przeżywać żadnych przygód. Walka z Maxem na terenie supermarketu rozbudziła w nim ponownie dawne zamiłowanie do łapania przestępców i walki ze złem. Myślał o tym, jak niesamowicie ciekawe życie wiódł jeszcze całkiem niedawno i jak nudne wiedzie teraz. Nie skarżył się, bo zdążył przez ten czas poznać i polubić Clemonta, Dawn i Maxa. Wiedział, że są to naprawdę wspaniali ludzie, na których może zawsze polegać i gdyby tylko się zdarzyła ku temu okazja, to na pewno pomogliby mu oni w walce ze złem. Tylko, raczej nie będzie takiej możliwości, kiedy on pójdzie na studia. Ani możliwości, ani tym bardziej czasu. A co, jeśli przez to wszystko zyska wiedzę, ale straci swych nowych przyjaciół? Jeśli nie będą chcieli spędzać czasu z kimś, kto prawie cały czas siedzi na uczelni i sam nie ma za wiele czasu dla innych? Poza tym, czy studia naprawdę była aż tak atrakcyjne? Czy nie lepiej było przeżywać przygody jako bohater broniący miasta przed złem? Czy on, Robin, wierny pomocnik Mrocznego Rycerza byłby w stanie teraz tak po prostu, jakby nigdy nic, porzucić to, co robił dotychczas i zająć się spokojnym życiem? Czy w ogóle spokojne życie było dla niego? Czy on w ogóle już potrafi tak żyć?
- Nad czym się tak zastanawiasz? - usłyszał nagle głos Dawn.
Ash wyrwany z własnych myśli, spojrzał na dziewczynę, która uważnie się w niego wpatrywała. Dopiero teraz zorientował się, że całą grupą zaszli do parku. A tam na jednej karuzeli wygłupiali się wesoło z innymi Pokemonami Pikachu oraz Chespin i Piplup. Towarzyszył im ich nowy kompan, Mudkip, którego Max wziął niedawno pod opiekę. Stanowili razem piękny widok. Ash wzruszył się, patrząc na tę scenę, a zaraz potem spojrzał kątem oka na Clemonta i Maxa, którzy właśnie stali przed budką z jedzeniem i zamawiali frytki z keczupem.
- Jesteś taki zamyślony, że chyba zapomniałeś nawet, gdzie jesteśmy, co nie? -zapytała Dawn.
Mimo tego, że mówiła poważnym tonem, słychać było aż nadto wyraźnie, że sili się ona na dowcip. Ash pomyślał, iż dziewczyna musiała dawno nie mówić ani jednego żartu, skoro teraz nie potrafiła przybrać odpowiedniego do żartu tonu. Nie rzekł tego jednak na głos, tylko uśmiechnął się i powiedział:
- Jakbyś zgadła.
- A co takiego tak cię oderwało od rzeczywistości?
- Myśli o przyszłości.
- A konkretnie?
- Konkretnie o tym, co nas czeka wkrótce, jak sobie wtedy poradzimy i czy sobie w ogóle wtedy poradzimy. Clemont już sobie coraz lepiej radzi, terapia mu pomaga. Znowu zaczyna się uśmiechać.
- To nie terapia - stwierdziła Dawn, patrząc uważnie na Clemonta - To znaczy, może to być i zasługa terapii, ale sama terapia nic by tu nie pomogła, gdyby on nie chciał, żeby mu pomóc. To prawdziwy twardziel. Zawsze sobie świetnie radził z każdym problemem. Kiedy miał jakiś kłopot z wynalazkiem, pracował nad nim tak długo, aż w końcu sobie z nim poradził.
- Jego problem to nie wynalazek, który może naprawić - zauważył Ash.
- Owszem - odparła Dawn - Ale podobnie jak z nieudanymi wynalazkami, tak i z tym, co go spotkało musi sobie poradzić. I poradzi sobie, choć tym razem może potrzebować naszej pomocy.
- Myślę, że mu ją dajemy.
- Owszem, Ash. Ale wydaje mi się, że nie wolno nam spocząć na laurach. On zasługuje na to, abyśmy byli jego najlepszymi przyjaciółmi i wspierali go w każdej sytuacji, w jakiej będzie nas potrzebować.
- A nie jesteśmy jego przyjaciółmi?
- Jesteśmy, zgadza się. Chodzi tylko o to, żebyśmy dalej nimi byli.
- Sugerujesz, że możemy przestać nimi być?
Dawn spojrzała na Asha poważnym wzrokiem, jakby nawet lekko surowym, po czym odpowiedziała:
- Nie udawajmy, Ash. Ty przyjechałeś tu jedynie na studia. Będziesz się tutaj uczyć i zdobywać wiedzę. Na uczelni poznasz na pewno wiele innych osób, dużo ciekawszych niż my. Możesz któregoś dnia zmienić nagle podejście do życia i już nie patrzeć na nas tak, jak kiedyś.
- Sugerujesz, że zacznę wami gardzić? - zapytał urażonym tonem Ash.
- Sugeruję jedynie to, że mogą ci się zmienić priorytety - odparła Dawn.
- Ludziom często zmieniają się priorytety. To normalne. Dorastamy i potem się zmieniamy. W taki czy inny sposób. To zupełnie naturalne.
- Nie wiem. Być może tak. Ale mnie zmiany nie kojarzą się z czymś dobrym i szczęśliwym. Lubię rzeczy stałe i pewne. A co tak naprawdę jest stałe i pewne w tym świecie? Nie wiem tego i to mnie niepokoi. Zobacz sam, co miało miejsce i to nie tak dawno. Nasz spokojny i poukładany świat wywrócił się do góry nogami. A to, co było kiedyś, już nigdy nie wróci. Clemont bez tego żelastwa już nigdy nie będzie funkcjonował jak dawnej. To, co było, nie wróci. On sprawia wrażenie, że się z tym już pogodził, ale ja wiem, ja to czuję w sercu, że tak nie jest. Ma problem i nie jest w stanie sobie z nim poradzić. Uśmiecha się, robi dobrą minę do złej gry, ale to tylko pozory. A ja nie umiem mu pomóc. Nikt nie umie. Jest mu lepiej, dużo lepiej niż do niedawna, ale nadal to nie jest to, co powinno mieć miejsce. Czy to w ogóle kiedykolwiek nastąpi? Nie wiem. I to mnie przygnębia.
Ash milczał przez chwilę, patrząc na zajadających się frytkami Clemonta oraz Maxa. Obaj śmiali się i żartowali sobie, ale słowa, które przed chwilą padły z ust Dawn sprawiły, że dawny uczeń Batmana nie wiedział, ile jest szczerości w tym śmiechu, a zwłaszcza ze strony młodego Meyera. Jeśli w ogóle była w nich choćby namiastka szczerości.
- Jak sam widzisz, życie jest przerażające - kontynuowała po chwili Dawn - W jednej chwili masz wszystko, a za chwilę łubudu! Jeden dzień i całe życie ci się wywraca do góry nogami! Nie ma nic pewnego na tym świecie. I to mnie dobija. To, co się stało Clemontowi i to, co się może dalej stać, jeżeli nie będzie miał w nas należytego oparcia. Znowu może mu się zmienić wszystko i to na gorsze.
- Dlaczego mi to wszystko mówisz? - zapytał Ash ponuro - Czy podejrzewasz mnie o to, że mogę go odtrącić jako przyjaciela?
- Nie. Mówię to dlatego, że ty wiesz coś o tym, jak to jest stracić wszystko, co jest ci drogie. Mam rację? Wiesz, jakie to uczucie. I jak człowiek wtedy staje się przybity i nie potrafi żyć. Kto jak kto, ale ty jeden wiesz to doskonale, prawda?
Tak, Ash doskonale o tym wiedział. Stracił jednego dnia rodziców i całe swe dotychczasowe życie i gdyby nie Batman, nie wiedział, gdzie by teraz był i gdzie by się mógł znaleźć. Rzeczywiście, ta wiedza bynajmniej nie była mu obca. Lekko więc skinął głową na znak, że jego rozmówczyni ma rację.
- No właśnie. Ty doskonale to wiesz. I ja też wiem. A teraz wie również i ten biedak, Clemont. Częściowo też chyba wie o tym Max, choć próbuje ukrywać tę wiedzę pod maską beznadziejnych żartów.
- Oj, weź! Jakich znowu beznadziejnych? - zachichotał Ash - Niektóre jego żarty są naprawdę śmieszne.
Dawn mimowolnie uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Dobrze, niech będzie. Niektóre. To słowo klucz. Niektóre jego żarty są dla mnie i dla reszty świata zabawne. Inne to już niekoniecznie. Jakby jednak nie było, to wydaje mi się, że my wszyscy powinniśmy się trzymać razem, ponieważ każde z nas już doskonale wie, co to znaczy, kiedy jednego dnia całe życie wywraca ci się do góry nogami i to bynajmniej nie w pozytywny sposób. A szkody zadane w takiej sytuacji naszej psychice nigdy się nie zdołają naprawić. Nie w pełni.
- Ale przecież trzymamy się razem, Dawn.
- Tak, teraz tak. Ale co będzie potem? Czy mimo studiów będziesz dalej tutaj? Czy będziesz naszym przyjacielem? Czy nawet jeżeli opuścisz Jump City, wciąż będziemy mogli na ciebie liczyć? Bo ty na nas będziesz zawsze mógł.
Ash popatrzył zaintrygowany na Dawn i zapytał:
- Więc o to chodzi? Obawiasz się, że przestanę być waszym przyjacielem, gdy poznam inny, lepszy świat?
- Tak, właśnie tego się najbardziej obawiam. A obawiam się tego dlatego, że cię polubiłam. Bardzo cię polubiłam, Ash.


Chłopak spojrzał na nią, zaintrygowany jej słowami. Dziewczyna natomiast lekko opuściła głowę w dół i nie patrząc na niego, powiedziała:
- Tak, polubiłam cię, Ash. Początkowo nie ufałam ci. Nikomu nie ufam tak od razu. Ale poznałam cię bliżej i wiem już, jaki jesteś. Jesteś podobny do mnie. Tak jak i ja straciłeś wiele w życiu. Jesteś naprawdę do mnie podobny. A ja jestem... Jestem inna.
- Chyba rzeczywiście można tak powiedzieć. Oboje nie mamy rodziców i nie umiemy w pełni się z tym pogodzić. Mamy swoje tajemnice i nie do końca chyba sobie z tym radzi. Masz rację, Dawn. Jestem taki sam jak ty. Jestem inny.
Dziewczyna delikatnie dotknęła jego ramienia, po czym obdarzyła go bardzo przyjaznym uśmiechem.
- Ale mam nadzieję, że wiesz dobrze o tym, iż „inny” nie znaczy „gorszy”. A w każdym razie, nie w naszym przypadku.
- Nie, na pewno to nie znaczy „gorszy” - zgodził się z nią Ash.
Następnie spojrzał na Clemonta i Maxa, pomyślał przez chwilę nad czymś i dodał:
- Jesteśmy chyba wszyscy grupką naprawdę niezłych dziwolągów. Każdy z nas w tej naszej paczce jest z tego czy innego powodu inny. Może to sprawia, że tak nam dobrze w swoim towarzystwie?
- Dziwolągi garną się do dziwolągów?
- Można tak to ująć.
Po tych słowach, Ash spojrzał ponownie na Dawn i zapytał:
- A przy okazji, jak zginęli twoi rodzice? O moich już wiesz, zresztą nie jest to żadna tajemnica. A co z twoimi rodzicami? Jak z nimi było?
Dawn opuściła głowę w dół, tracąc swój dobry humor. Ash zrozumiał, że oto poruszył temat, który nie sprawia jego przyjaciółce przyjemności i szybko dodał:
- Jeżeli nie chcesz o tym mówić, nie musisz. Nie naciskam.
Dziewczyna pokręciła przecząco głową i powiedziała:
- Widzisz, to bardziej skomplikowane. I chcę i nie chcę jednocześnie. Z jednej strony bardzo bym chciała ci powiedzieć. Tobie i im.
To mówiąc, wskazała na podchodzących powoli w ich kierunku Clemonta i Maxa.
- Ale z drugiej, jeszcze nie czuję się na siłach, aby to zrobić. To jeszcze nie czas i nie miejsce na to.
- Rozumiem - odpowiedział ponuro, choć ze zrozumieniem Ash - Wiesz, jeśli będziesz gotowa, sama powiesz, dobrze?
Dawn spojrzała na niego uważnie, jakby chciała odczytać z jego oczu to, jakie to intencje nim kierują, po czym odpowiedziała:
- Kiedyś ci to opowiem. Wszystko ci opowiem, obiecuję. Ale jeszcze nie dziś. Jeszcze nie teraz.
- O czym tak sobie rozmawiacie? - zapytał Max, kiedy on i Clemont byli już blisko obojga przyjaciół.
- A takie tam nasze własne tajemnice - odpowiedział mu wesoło Ash.
- Tajemnice? A to ciekawe - zachichotał Max - Ja bardzo lubię tajemnice.
- Ale chyba nie powinniśmy o nie pytać, prawda? - zapytał Clemont.
Dawn pokręciła przecząco głową i dodała:
- Na razie jeszcze nie, ale spokojnie. Jeszcze wszystko wam powiemy.
- A kiedy?
- A w swoim czasie. A coś ty taki ciekawy?
- Kiedy dwoje moich przyjaciół flirtuje sobie na boku, to lubię wiedzieć, co jest grane.
Ash i Dawn spojrzeli na siebie zdumieni tym, co usłyszeli, po czym pierwsze z nich parsknęło śmiechem, a drugie lekko pokiwało głową, po czym oboje niemal jednocześnie zaczęli wyjaśniać, że Clemont i Max źle to interpretują, a oni dwoje są jedynie przyjaciółmi i nie rozumieją, skąd takie podejrzenia wobec nich. Jednak niewiele to dało, bo Clemont i Max zerkali na siebie nawzajem wymownie i jakby z trudem powstrzymywali się od śmiechu i sugerowali im, że Ash i Dawn mogą im mówić, co chcą, ale oni i tak swoje wiedzą. Dawnego pomocnika Batmana zaczęło już to powoli irytować, gdyż zawołał:
- Słuchajcie, to naprawdę...
Nie zdążył jednak dokończyć, gdyż nagle zobaczył coś dużego i błyszczącego na niebie, co kieruje się w kierunku ziemi i to z dość dużą szybkością. Wskazał na to palcem przyjaciołom, a ci spojrzeli we wskazanym kierunku i też to ujrzeli.
- Rany Pikachu! - zawołał zdumiony Max.
- Co to jest? - dodał równie zdziwiony Clemont.
- Nie wiem, ale nie jest z tego świata - odparła Dawn.
Przyjaciele nie zapytali jej, dlaczego tak uważa. Sami czuli podobnie, a do tego z jakiegoś względu zaczęło ich to niepokoić. Obserwowali dalej tajemniczy pojazd, zmierzający w kierunku terenów poza miastem i nie tylko oni, bo teraz już cały park z uwagą obserwował niezidentyfikowany obiekt latający. Wzbudził on we wszystkich ludziach zebranych w tym miejscu powszechne zainteresowanie, ale też i zarazem wielki niepokój, jak chyba w każdym, kto nagle by zauważył na niebie pojazd spadający prosto z nieba na ziemię. Pojazd, który w żaden sposób nie przypomina żadnego znanego ludziom wynalazku.
- Chyba zbiera się do lądowania - zauważył Clemont.
- Chodźmy lepiej to sprawdzić - zaproponował Ash.
Przyjaciele zgodzili się z nim i już po chwili cała czwórka wraz ze swoimi czterema Pokemonami pognali przed siebie, w kierunku, w którym zmierzał statek. Biegli tak kilkanaście minut, zbliżając się do obrzeży miasta, a pojazd tak jakby zwolnił nieco, aby wolniej osiąść na ziemi. Ale nie udało mu się zwolnić całkiem, bo już po chwili dało się słyszeć głośny huk i ziemia w całej okolicy zadudniła, jakby coś w nią walnęło z rozpędu. Przyjaciele nie widzieli, w jakim dokładniej miejscu wylądował tajemniczy pojazd, ale dostrzegli, jak znika za horyzontem, a tam następnie ukazuje się widoczna na wiele metrów smuga dymu, która ciągle się powiększa.
- Tędy! Ruszajmy! - zawołał Ash i pierwszy pognał do przodu.
Pikachu biegł tuż przy jego nodze. Reszta przyjaciół ze swoimi stworkami też nie stała w miejscu, pędząc tuż za nim. Biegli tak z kilkanaście kolejnych minut, a smuga dymu unosząca się z ziemi stawała się coraz bardziej wyraźna. Wreszcie cała czwórka ludzi i czwórka Pokemonów dotarła na miejsce, czyli na obrzeża Jump City. Tam, gdzie nikt nie mieszkał. To tam właśnie zauważyli ów tajemniczy pojazd, który właśnie zaliczył awaryjne lądowanie. Był on dosyć sporej wielkości, okrągły i pomalowany na fioletowo z dodatkami żółtych odcieni. Przyjaciele, gdy tylko dostrzegli go na tyle wyraźnie, aby móc mu się dobrze przyjrzeć, zwolnili i zaczęli bardzo powoli zbliżać się w jego stronę.
- Ostrożnie, kochani! Tylko ostrożnie! - mówił zaniepokojonym głosem Max - Nie wiem, co to jest ani co jest w środku.
- Właśnie dlatego tam idziemy, żeby się tego dowiedzieć - zauważył Clemont.
Ash nie mówił nic. Szedł na czele, ostrożnie stawiając kroki. Nie był pewien tego, co go spotka i czego może się teraz spodziewać. Czuł jednak, że nie może tak po prostu teraz odejść. Zbyt mocno rozbudził swoją ciekawość, aby teraz miał się choćby o krok cofnąć przed poznaniem tego czegoś nowego i nieznanego.
Tymczasem pojazd, który lądując mocno wbił się w ziemię i dymił cały czas, nagle dziwnie zasyczał. Coś, wyglądającego wyraźnie na szybę, podniosło się w górę i odsłoniło wnętrze pojazdu. Ash zaintrygowany stanął w miejscu, a wierni przyjaciele tuż za nim.
- Ash, lepiej uważaj! - jęknął zaniepokojony Max.
Młodzieniec podszedł jednak po chwili bliżej pojazdu, a Pikachu, choć drżał ze strachu na całym ciele, trzymał się dzielnie jego boku. Obaj podeszli bliżej, a gdy to się stało, zauważyli wreszcie osobę siedzącą w środku. A właściwie dwie osoby. Jedną z nich jakiś pilot, wyraźnie o kształtach człowieka, ubrany w zbroję i wielki kask. Drugą był siedzący na jego kolanach Fennekin. Ten ostatni wyskoczył zwinnie na zewnątrz i zawarczał w kierunku Asha, a Pikachu zapiszczał groźnie i z policzków wypuścił iskierki błyskawicy, gotowy do walki. Pilot jednak zawołał do Fennekina coś w nieznanym naszym bohaterom języku, po czym odpiął pasy, które wciąż trzymały go w fotelu, wstał i podszedł do Asha i jego przyjaciół. Wtedy też zdjął kask z głowy i odsłonił przed wszystkimi swoją twarz. Okazało się, że była to twarz ślicznej dziewczyny o długich miodowych włosach, które powiewały lekko na wietrze. Ten widok zaszokował wszystkich obecnych.
- Przecież to jest... To jest... - jęknął zdumiony Clemont.
- To jest dziewczyna! - zawołał Max.
- Z innej planety - dodała Dawn.
Chespin, Piplup i Mudkip uważnie obserwowali ten niezwykły widok, jakim się okazała być tożsamość pilota. Pikachu też był nią zaszokowany, ale mimo tego wciąż zachował ostrożność, na wypadek, gdyby mimo wszystko miało dojść do walki.
Tymczasem dziewczyna pilot spojrzała uważnie na Asha i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Następnie powiedziała coś niezrozumiałego w swoim języku, a gdy zorientowała się, że chłopak jej nie potrafi pojąć, zrobiła coś dziwnego. Lekko się do niego zbliżyła, objęła go i pocałowała w usta. Clemont, Dawn i Max, o ile już dotąd byli tym wszystkim mocno zdumieni, teraz ich zdziwienie sięgnęło już zenitu. Nie rozumieli, czego właśnie są świadkami i czy aby na pewno pocałunek ten jest przyjacielski, czy też raczej odwrotnie. Pikachu zapiszczał zaintrygowany, a Chespin, Piplup i Mudkip wydawali odgłosy tonem pytającym, na które jednak nie otrzymali żadnej odpowiedzi.
Najbardziej jednak zdumiony tym wszystkim był Ash. Nieznajoma, chociaż była niezwykle śliczna i od razu mu się spodobała, pocałowała go od razu, ledwie tylko go zobaczyła, a on nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak jest. Zanim jednak zdążył cokolwiek zrobić, dziewczyna skończyła go całować, ponownie obdarzyła go czułym uśmiechem, po czym nagle powiedziała już w ich języku:
- Witajcie, moi drodzy Ziemianie. Jestem Serena. Czy możecie mi pomóc?


C.D.N.

Przygoda 130 cz. I

Przygoda CXXX Tytani, do akcji! cz. I - Mogę umyć zęby? Ups, przepraszam! Ash zamknął oczy i zmieszany lekko się wycofał, kiedy wchodząc do ...